355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » Jordan Belfort » Wilk z Wall Street » Текст книги (страница 6)
Wilk z Wall Street
  • Текст добавлен: 9 октября 2016, 13:00

Текст книги "Wilk z Wall Street"


Автор книги: Jordan Belfort



сообщить о нарушении

Текущая страница: 6 (всего у книги 31 страниц)

Tak czy inaczej Blue Chips przyjmowały zapłatę kartą kredytową, więc dlaczego nie mogliśmy odpisać tego od podatku? Ostatecznie urząd skarbowy dobrze o tym wiedział, prawda? W starych, dobrych czasach, kiedy mały numerek w porze lunchu uchodził u nas za coś zwyczajnego i normalnego, urzędnicy kwalifikowali ten wydatek jako posiłek służbowy! Wymyślili nawet na to specjalne określenie do ewidencji: PR – podróże i rozrywka. Pozwoliłem sobie trochę ten skrót zmodyfikować, żeby było bardziej logicznie, zmieniając go na CD – cycki i dupa.

Poza tym moje problemy z ojcem dotyczyły czegoś znacznie głębszego niż kilka wątpliwych wydatków ze służbowego konta. Szalony Max był po prostu najbardziej skąpym człowiekiem, jaki kiedykolwiek chodził po tej ziemi. Cóż, powiedzmy tylko, że nie zgadzałem się z nim zasadniczo w kwestii gospodarowania pieniędzmi, bo przegranie pół miliona dolarów w kości czy rzucenie pokerowego żetonu za pięć tysięcy dolarów zmysłowej prostytutce było dla mnie niczym.

Krótko mówiąc, w Stratton Oakmont Szalony Max czuł się jak ryba bez wody – albo raczej jak ryba na Plutonie. Miał sześćdziesiąt pięć lat, a więc co najmniej czterdzieści więcej niż przeciętny Strattonita, i był wykwalifikowanym rewidentem księgowym o niebotycznym ilorazie inteligencji, podczas gdy nasz przeciętny broker nie miał żadnego wykształcenia i był inteligentny jak wór kamieni. Ojciec wychowywał się w innych czasach, na starym żydowskim Bronxie, w dymiących popiołach gospodarki po wielkim kryzysie, nie wiedząc, czy będzie miał co jeść na kolację. I tak jak miliony tych, którzy dorastali w latach trzydziestych, miał pokryzysową mentalność: nie lubił ryzyka, nie lubił żadnych zmian ani niepewności finansowej. A teraz przyszło mu zarządzać finansami firmy, której sens działania opierał się na ciągłych zmianach i której głównym udziałowcem był jego własny syn, urodzony hazardzista.

Wstałem, obszedłem biurko i przysiadłem na blacie. Sfrustrowany, skrzyżowałem ręce.

– Posłuchaj, tato, dzieją się tu rzeczy, których nie rozumiesz, ale wcale tego po tobie nie oczekuję. Sprawa jest bardzo prosta: to są moje pieniądze i zrobię z nimi, co zechcę. Dlatego dopóki nie udowodnisz, że moje wydatki zagrażają płynności finansowej firmy, radzę, żebyś ugryzł się w język i zapłacił ten pieprzony rachunek. Wiesz, że cię kocham, i boli mnie, że denerwujesz się tak głupimi cyferkami. Przecież to tylko zwykły rachunek. Dobrze wiesz, że tak czy inaczej go zapłacisz. Więc po co się denerwować? Do końca dnia zarobimy dwadzieścia milionów dolarów, więc kogo obchodzi nędzne pięćset tysięcy?

– Max – wtrącił Pustak. – Max, ja prawie nic z tego nie wydałem, jestem po twojej stronie.

Uśmiechnąłem się w duchu, wiedząc, że Pustak popełnił właśnie kardynalny błąd. W rozmowie z Szalonym Maxem obowiązywały dwie zasady. Po pierwsze, nigdy, przenigdy nie próbuj zrzucić odpowiedzialności na kogoś innego. Po drugie, nigdy nie wskazuj palcem jego syna, którego tylko on miał prawo objeżdżać.

Max spojrzał na niego i odparł:

– Wiesz co, Greene? Uważam, że jeden niepotrzebnie wydany dolar to dolar za dużo. Bo co ty tu, kurwa, robisz oprócz tego, że stajesz na łbie, żeby wciągnąć nas w proces o molestowanie seksualne tej cycatej sekretarki, jak jej tam, kurwa, na imię? – Z odrazą pokręcił głową.

– Oj tato – rzuciłem z uśmiechem. – Uspokój się, bo dostaniesz ataku serca. Wiem, co myślisz, ale Kenny nie próbuje niczego insynuować. Przecież wiesz, że wszyscy kochamy cię i szanujemy, że przemawia przez ciebie rozsądek. Cofnijmy się trochę, najlepiej zacznijmy od początku...

Odkąd sięgałem pamięcią, ojciec prowadził krucjatę z samym sobą – wielką wojnę złożoną z codziennych bitew z niewidzialnym wrogiem i różnymi przedmiotami. Pierwszy raz zauważyłem to, kiedy miałem pięć lat – walczył wtedy ze swoim samochodem, z czymś, co według niego żyło i samodzielnie myślało. Był to zielony dodge dart rocznik 1963 i ojciec mówił o nim „ona”. Problem polegał na tym, że spod „jej” deski rozdzielczej dochodził upiorny klekot. Trudno było to draństwo zlokalizować i ojciec był pewny, że te skurwiele z fabryki Dodge’a zrobiły to celowo, że specjalnie coś tam poluzowały, aby go rozzłościć. Oprócz niego nikt tego klekotu nie słyszał – nikt z wyjątkiem mojej matki, która tylko udawała, że słyszy, bo gdyby nie udawała, ojciec dostałby szału.

Ale był to dopiero początek. Max lubił pić mleko prosto z kartonu i nawet zwykły wypad do lodówki mógł okazać się ryzykowną wyprawą. Chodziło o to, że jeśli spłynęła mu na podbródek choćby jedna kropla mleka, wpadał w amok. Odstawiał wtedy karton, oczywiście z trzaskiem, i mruczał:

– Zasrany pojemnik! Czy te głupie skurwysyny, ci w dupę jebani projektanci, nie umieją zrobić takiego, z którego by, kurwa, nie kapało?

Bo była to oczywiście wina pojemnika. Dlatego Szalony Max otoczył się całunem najdziwaczniejszych rytuałów i stałych zwyczajów, wszystko po to, by ustrzec się przed okrutnym, nieprzewidywalnym światem pełnym klekoczących desek rozdzielczych i dziurawych kartonów. Co rano wypalał w łóżku trzy kenty, potem przez pół godziny stał pod prysznicem, a jeszcze potem się golił – zawsze tradycyjną brzytwą – z jednym papierosem w ustach, drugim na umywalce. Już ogolony zaczynał się ubierać, najpierw wkładając białe bokserki, potem sięgające kolan czarne skarpetki, na końcu lakierki – bokserki, skarpetki i buty, ale nie spodnie. I chodził tak po mieszkaniu. Jadł śniadanie, znowu wypalał kilka papierosów, po czym przepraszał nas i szedł do klopa na wielką kupę. Potem starannie się czesał, wkładał koszulę, zapinał ją powoli, stawiał kołnierzyk, wiązał krawat, opuszczał kołnierzyk i wkładał marynarkę. W końcu, tuż przed wyjściem z domu, naciągał spodnie. Dlaczego dopiero wtedy, nie wiem, ale robił tak przez tyle lat, więc w jakiś nieokreślony sposób musiało mnie to naznaczyć.

Jeszcze dziwniejsza była jego całkowita i nieprzeparta awersja do nieoczekiwanego dzwonka telefonu. O tak, nienawidził dzwoniących telefonów, co było dla niego wyjątkowo okrutne, zważywszy na to, że pracował w biurze, gdzie stało ich tak na oko tysiąc. I nieustannie dzwoniły od chwili, gdy wchodził tam punktualnie o dziewiątej (nigdy się oczywiście nie spóźniał), do chwili, gdy stamtąd wychodził – a wychodził, kiedy mu się żywnie podobało.

Nic więc dziwnego, że dorastanie w malutkim dwupokojowym mieszkanku w Queens bywało upiorne, zwłaszcza kiedy zaczynał dzwonić telefon i zwłaszcza kiedy był to telefon do niego. Ale nie, nigdy nie podnosił słuchawki jako pierwszy, ponieważ kiedy tylko rozlegał się dzwonek, moja mama Święta Łucja zmieniała się natychmiast w światowej klasy sprinterkę i pędziła do aparatu, dobrze wiedząc, że im więcej dzwonków wyprzedzi, tym szybciej ojciec się uspokoi.

A w tych smutnych chwilach, kiedy musiała wypowiedzieć te cztery straszliwe słowa – „Max, to do ciebie” – ojciec wstawał powoli z fotela w saloniku i w samych tylko bokserkach wlókł się do kuchni, mrucząc: „Kurwa mać, znowu ten pierdolony telefon! Jaki, kurwa, chuj ma czelność dzwonić tu w niedzielę po południu?”.

Ale kiedy tylko podnosił słuchawkę, działo się coś dziwnego: jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki przeistaczał się w swoje alter ego, w Sir Maxa, wytwornego dżentelmena o nienagannych manierach i arystokratycznym brytyjskim akcencie. Było to tym dziwniejsze, że urodził się i wychował na ponurych ulicach południowego Bronxu i ani razu nie był w Anglii.

Tak więc podnosił słuchawkę i mówił: „Halo? W czym mogę panu pomóc?”. Zaciskał przy tym usta i lekko wciągał policzki, stąd brał się ten arystokratyczny akcent. „Aha, dobrze, oczywiście. To wystarczy, jak najbardziej”. Skończywszy rozmawiać, Sir Max stawał się na powrót Szalonym Maxem. „W dupę jebany kutas! Jak on śmie dzwonić do mnie o tej, kurwa, porze?”.

Mimo swego obłędu to właśnie on trenował z uśmiechem chłopców z Małej Ligi, to właśnie on budził się jako pierwszy w niedzielę rano i schodził na dół, żeby porzucać z nami piłką. To on przytrzymywał za siodełko mój rowerek, pchał mnie i biegał za mną po chodniku przed naszym blokiem, i to on przychodził do mnie wieczorem, żeby trochę ze mną poleżeć i przeczesać mi ręką włosy, kiedy nawiedzały mnie nocne koszmary. Nie przegapił ani jednego szkolnego przedstawienia, ani jednej wywiadówki, ani jednego recitalu muzycznego, dosłownie niczego, co mogłoby dać mu okazję do nacieszenia się swoimi dziećmi i na pokazanie im, że są kochane.

Mój ojciec – skomplikowany był z niego człowiek. Człowiek o wielkich możliwościach intelektualnych kierowany rozbuchanymi ambicjami i stłamszony przez swoje własne ograniczenia emocjonalne. Szalony Max i dystyngowany Sir Max, dwa w jednym – jak ktoś taki mógł funkcjonować w korporacyjnym świecie? Czy można było tolerować takie zachowanie? Ile posad przez to stracił? Ile ominęło go awansów? Ile możliwości zamknęło się przed nim tylko dlatego, że był Szalonym Maxem?

Ale wszystko to zmieniło się w Stratton Oakmont, gdzie mógł bezkarnie ziać ogniem. Bo czyż istniał lepszy sposób na udowodnienie swojej lojalności niż dać się mu ochrzanić i przełknąć obelgi dla dobra wyższej sprawy, jaką było Życie (to przez duże Ż)? Każdy młody Strattonita uważał, że rozbita kijem baseballowym szyba samochodowa czy publiczna połajanka jest jak inicjacja, jak zaszczytny medal honoru.

Szalony Max i Sir Max – ponieważ walczyły w nim dwie osobowości, cała sztuka polegała na tym, by dotrzeć do tej drugiej. Zawsze zaczynałem od tego, że wypuszczałem próbny balon, którego celem było doprowadzenie do rozmowy w cztery oczy. Dlatego spojrzałem na Kenny’ego i Danny’ego i poprosiłem:

– Chciałbym porozmawiać z ojcem sam na sam. Dacie mi kilka minut?

Nie było żadnych dyskusji. Obydwaj wstali i czmychnęli z gabinetu tak szybko, że zanim doszedłem z ojcem do stojącej ledwie trzy metry dalej sofy, zamknęły się za nimi drzwi. Max usiadł, zapalił papierosa i – jak to on – potężnie zaciągnął się dymem. Opadłem ciężko po jego prawej stronie, oparłem się wygodnie, położyłem nogi na szklanym stoliku do kawy i ze smutnym uśmiechem zacząłem:

– Ten krzyż mnie dobija. Boli jak jasna cholera, nie masz pojęcia jak. Cały tył lewej nogi. Można zwariować.

Ojciec natychmiast złagodniał. Najwyraźniej pierwszy próbny balon dobrze wystartował.

– Co mówią lekarze?

Hmm... Nie, nie usłyszałem w tym nutki brytyjskiego akcentu Sir Maxa, ale chociaż krzyż naprawdę mnie bolał, robiłem postępy.

– Lekarze? A co oni wiedzą? Po ostatniej operacji zrobiło się jeszcze gorzej. Przepisali mi tylko jakieś głupie pigułki, po których mam sraczkę i po których boli mnie tak jak przedtem. – Pokręciłem głową. – Nieważne, nie chcę cię denerwować. Po prostu spuszczam parę. – Zdjąłem nogi ze stolika i położyłem ręce na oparciu sofy. – Posłuchaj – powiedziałem łagodnie. – Wiem, że trudno ci jest połapać się w tym szaleństwie, ale wierz mi, w tym obłędzie jest metoda, zwłaszcza jeśli chodzi o wydawanie pieniędzy. Ci ludzie muszą gonić za swoimi marzeniami, to cholernie ważne. Ale jeszcze ważniejsze jest to, żeby byli bankrutami. – Ruchem głowy wskazałem brokerów za szklaną ścianą. – Spójrz na nich: zarabiają tyle forsy, a każdy z nich jest spłukany. Wydają każdego centa, próbując naśladować mój styl życia, chcąc dotrzymać mi kroku. Ale nie mogą, bo za mało zarabiają. Dlatego żyją od wypłaty do wypłaty z miliona dolarów rocznie. Zważywszy na to, jak i gdzie dorastałeś, pewnie trudno ci to sobie wyobrazić, ale tak jest. W każdym razie, ponieważ są wiecznie spłukani, łatwiej mi ich kontrolować. Pomyśl tylko: dosłownie każdy z nich siedzi po uszy w długach, bo pobrali kredyty na te wszystkie samochody, domy i jachty, na całe to gówno, więc jeśli stracą chociaż jedną wypłatę, będzie po nich. To tak, jakbym założył im złote kajdanki. Tak, stać mnie na to, żeby płacić im więcej. Ale wtedy by mnie tak nie potrzebowali. Z drugiej strony, gdybym płacił im za mało, szybko by mnie znienawidzili. Dlatego płacę im w sam raz, akurat tyle, żeby wciąż mnie kochali, ale i potrzebowali. A dopóki będą mnie potrzebowali, będą się mnie bali.

Ojciec przyglądał mi się uważnie, pijąc mi z ust.

– Kiedyś... – Znowu wskazałem przeszkloną ścianę. – Kiedyś to wszystko rozwieje się jak dym, a wraz z tym przepadnie tak zwana lojalność. A kiedy ten dzień nadejdzie, nie chcę, byś wiedział o pewnych rzeczach, które się tu dzieją. Dlatego rozmawiając z tobą, czasem kluczę i kręcę. Nie dlatego, że ci nie ufam, nie szanuję cię czy nie cenię twojego zdania. Nie, przeciwnie. Robię to dlatego, że cię kocham i podziwiam, dlatego, że nie chcę, byś oberwał, kiedy to wszystko zacznie się sypać. Dlatego, że chcę cię ustrzec przed konsekwencjami.

– O czym ty mówisz? – spytał zatroskanym głosem Max. – Dlaczego coś ma się posypać? Przecież firmy, które wprowadzamy na giełdę, są legalne, prawda?

– Tak. To nie ma nic wspólnego z firmami. Nie robimy niczego, czego nie robiliby inni. Ale robimy to lepiej i na większą skalę, dlatego wystawiamy się na cel. Nie, nie martw się, tato. To tylko czarnowidztwo, mam zły dzień. Wszystko będzie dobrze.

Wtedy przez interkom odezwała się Janet:

– Przepraszam, że przeszkadzam, ale masz konferencję telefoniczną z Ikiem Sorkinem i prawnikami. Są na linii i włączyli już zegar. Mają zaczekać czy chcesz to przełożyć?

Konferencja telefoniczna? Nie miałem żadnej konferencji. I nagle mnie olśniło: Janet przyszła mi na ratunek! Spojrzałem na ojca i zrobiłem gest z cyklu: co ja na to poradzę? Muszę iść.

Wymieniliśmy uściski i przeprosiny, po czym obiecałem mu, że w przyszłości będę uważał na wydatki, co było kompletną bzdurą, o czym obydwaj dobrze wiedzieliśmy. Niemniej wpadł tu jak lew, a wyszedł jak owieczka. I kiedy zamknęły się za nim drzwi, postanowiłem dać Janet coś ekstra na święta, chociaż rano zalazła mi za skórę. Poczciwa była z niej dziewczyna, naprawdę poczciwa.

ROZDZIAŁ 8

Szewc

Mniej więcej godzinę później pewnym krokiem wszedł do sali Steve Madden. Pomyślałem, że iść tak może tylko ktoś, kto całkowicie nad sobą panuje, kto ma zamiar dać z siebie wszystko i wygłosić wspaniałą przemowę. Ale kiedy dotarł na koniec sali... Boże, ta jego mina! Czyste przerażenie.

I to ubranie! Zgroza. Wyglądał jak spłukany zawodowy golfista, który wymienił kije na litr dobrej whisky i dwa bilety na koncert Skid Row. Co za ironia: robił w modzie, a był chyba najgorzej ubranym mężczyzną na świecie. Tak jak ci zgrywający się na znawców sztuki porąbańcy, zwariowani artyści i pseudoartyści, od których wszędzie się roiło, chodził po mieście z koszmarnym butem na koturnie w ręku, nieproszony tłumacząc wszystkim, dlaczego w następnym sezonie każda nastolatka będzie o takich marzyła.

Przyszedł do nas w wymiętym granatowym blezerze, który wisiał na nim jak kawał taniego płótna żeglarskiego na wieszaku. Reszta – wystrzępiony szary podkoszulek, trochę zresztą poplamiony, i poplamione „rurki” Levisa – wyglądała niewiele lepiej.

Ale największą obrazą były jego buty. Bo żeż, kurwa, można śmiało założyć, że każdy, kto chce uchodzić za projektanta obuwia, będzie na tyle porządny, by w dniu debiutu giełdowego swojej własnej firmy wyczyścić chociaż buty. Ale nie, nie on, nie Steve Madden. Steve Madden przyszedł w tanich brązowych mokasynach z cielęcej skóry, które nie widziały szczotki i szmatki, odkąd biedny cielak oddał za nie życie. No i oczywiście w swoim znaku rozpoznawczym, błękitnej czapeczce ukrywającej resztki rzadkich rudawych włosów, które zgodnie z obowiązującą w śródmieściu modą ściągnął gumką w kucyk.

Z ociąganiem się wziął mikrofon z mównicy i kilka razy odchrząknął, dając wyraźny sygnał, że jest gotowy do przedstawienia. Powoli – bardzo powoli – brokerzy odłożyli słuchawki telefonów i usiedli wygodniej.

Nagle poczułem serię silnych wstrząsów z lewej strony, małe trzęsienie ziemi. Odwróciłem głowę i zobaczyłem... Chryste, gruby Howie Gelfand! Szło ku mnie sto osiemdziesiąt kilo żywej wagi.

– Jak się masz, JB – powiedział. – Czy w dowód przyjaźni dorzucisz mi dziesięć tysięcy papierów Maddena? Zrobisz to dla wujka Howiego? – Uśmiechnął się od ucha do ucha, przekrzywił głowę i położył mi ręce na ramionach, jakby chciał powiedzieć: „Przecież jesteśmy kumplami, co nie?”.

Lubiłem grubego Howiego, chociaż niezły był z niego sukinsyn. Ale abstrahując od tego, prośba o dodatkowe akcje była zupełnie zrozumiała. Ostatecznie jednostka udziałowa każdej naszej nowej emisji była cenniejsza niż złoto. Wystarczyło zrobić kilka prostych rachunków: każda składała się z akcji zwykłej i dwóch warrantów subskrypcyjnych, warrantu A i B, które dawały prawo do zakupu dodatkowego udziału po cenie trochę wyższej niż wyjściowa. W tym przypadku cena wyjściowa wynosiła cztery dolary za akcję; warrant A uprawniał do zakupu dodatkowej za cztery pięćdziesiąt, a warrant B za pięć. W miarę wzrostu cen akcji rosła również cena warrantów, tak że zysk był oszałamiający.

Typowa emisja, którą plasowaliśmy na rynku, składała się z dwóch milionów jednostek udziałowych po cztery dolary sztuka, co samo w sobie nie robiło wrażenia. Ale kiedy miało się boisko futbolowe pełne młodych Strattonitów – uśmiechających się, nieustannie wydzwaniających i wyłupujących klientom oczy – popyt zdecydowanie przewyższał podaż. W konsekwencji, kiedy tylko zaczynaliśmy sprzedaż, cena jednostki wzrastała do dwudziestu i więcej dolarów. Dać klientowi pakiet dziesięciu tysięcy akcji to tak, jakby podarować mu kilka milionów dolarów. Dlatego oczekiwaliśmy, że klient będzie grał z nami dalej, to znaczy, że po rozpoczęciu sprzedaży publicznej na każdą jednostkę po cenie wyjściowej dokupi dziesięć razy więcej (już na rynku wtórnym).

– Dobrze – mruknąłem. – Dam ci te dziesięć tysięcy, bo kocham cię i wiem, że jesteś lojalny. A teraz zrzuć trochę ciała, bo dostaniesz ataku serca.

Gruby Howie uśmiechnął się jowialnie.

– Niech bogowie ci wynagrodzą, o wielki! Niech bogowie cię wynagrodzą! – Z trudem oddał mi pokłon. – Jesteś królem, jesteś Wilkiem, jesteś... wszystkim! Twe życzenie jest dla mnie...

Nie pozwoliłem mu dokończyć.

– Zjeżdżaj, Gelfand. I dopilnuj, żeby nikt z twojej sekcji nie wybuczał go ani niczym w niego nie rzucał. Mówię poważnie, okej?

Howie zaczął wycofywać się małymi kroczkami nisko pochylony, kłaniając mi się z wyciągniętymi rękami, jakby wychodził z audiencji u faraona.

Pieprzony grubas – pomyślałem. Ale jaki wspaniały broker! Głos miał przekonujący i gładki jak jedwab. Był jednym z moich pierwszych pracowników i kiedy do mnie przyszedł, miał zaledwie dziewiętnaście lat. W pierwszym roku zarobił dwieście pięćdziesiąt tysięcy dolarów. W tym przymierzał się do półtora miliona. Mimo to wciąż mieszkał z rodzicami.

W tym momencie coś zadudniło w głośnikach.

– Eee... bardzo przepraszam. Pewnie nie wszyscy mnie znają, więc się przedstawię. Nazywam się Steve Madden i jestem prezesem...

Zanim zdążył dokończyć pierwszą myśl, przerwało mu kilka okrzyków:

– Wiemy, wiemy!

– Ładna czapeczka!

– Czas to pieniądz! Do rzeczy, kurczę, do rzeczy!

Ktoś głośno zabuczał, zasyczał, ktoś inny zagwizdał i zawył. Potem w sali zapadła cisza.

Steve zerknął na mnie niepewnie. Miał lekko rozchylone usta i oczy wielkie jak spodki. Wyciągnąłem ręce otwartymi dłońmi do przodu i kilka razy poruszałem nimi, jakbym mówił: „Uspokój się, wyluzuj!”.

Madden kiwnął głową i wziął głęboki oddech.

– Chciałbym najpierw powiedzieć kilka słów o sobie, o swoich doświadczeniach w branży obuwniczej. A potem omówić moje wielkie plany, moje i firmy. Kiedy miałem szesnaście lat, zacząłem pracować w sklepie z obuwiem, zamiatając podłogę w magazynie. I gdy moi kumple uganiali się po mieście za dziewczynami, ja uczyłem się wszystkiego o damskich butach. Byłem jak Al Bundy z butem sterczącym...

– Mikrofon jest za daleko! – krzyknął któryś z brokerów. – Ni chuja nie słychać! Przysuń go bliżej!

Steve podniósł mikrofon do ust.

– Przepraszam. Tak jak mówiłem, pracuję w tej branży, odkąd tylko pamiętam. Zaczynałem w magazynie małego sklepu obuwniczego Jildor Shoes w Cedarhurst. Potem zostałem sprzedawcą. I to... i to właśnie wtedy, kiedy byłem jeszcze młodym chłopakiem... zakochałem się w damskich butach. Przyznam się szczerze, że...

Zerknąłem w głąb sali i zobaczyłem kilka bardzo zaskoczonych twarzy. Nawet asystentki, na które zawsze można było liczyć, bo zachowywały się dość spokojnie, z niedowierzaniem przekrzywiały głowę. Niektóre przewracały oczami.

I nagle zaatakowali.

– Co to za pedał?

– Człowieku, ty chory jesteś!

– Przestań przynudzać, pedale!

Podszedł do mnie Danny.

– Kurwa – szepnął – aż mi wstyd.

Ciężko westchnąłem.

– Przynajmniej zgodził się oddać akcje do depozytu. Szkoda, że nie zdążyliśmy spisać dzisiaj umowy, ale kto powiedział, że świat jest doskonały? Okej, trzeba to przerwać, bo zjedzą go żywcem. Nie wiem, co mu się stało. Ćwiczył to ze mną kilka minut temu i wszystko było dobrze. Ma naprawdę niezłą firmę. Musi tylko o niej opowiedzieć. Wiem, to twój kumpel, i w ogóle, ale to kompletny pojeb.

– Zawsze taki był – odparł beznamiętnie Danny. – Nawet w szkole.

– Wszystko jedno. Dam mu jeszcze minutę, a potem tam pójdę.

Spojrzałem na Steve’a: pocił się jak mysz. Na piersi miał ciemną okrągłą plamę wielkości ziemniaka. Zrobiłem ręką kółko w powietrzu, niemo krzycząc: „Przyspiesz!” „O planach! Mów o planach!”.

Steve kiwnął głową.

– Teraz chciałbym opowiedzieć, jak założyłem firmę i jakie mam plany na przyszłość.

Słowom tym towarzyszyły westchnienia i przewracanie oczami, ale na szczęście nikt nie zaczął wyć.

Steve niezdarnie parł naprzód:

– Założyłem firmę, mając w kieszeni tysiąc dolarów i jeden but. But nazwałem Marilyn...

Jezu Chryste!

– Wyglądał jak chodak, taki jak z westernu. To był wspaniały but, może nie mój najlepszy, ale wspaniały. Udało mi się zrobić pięćset par, na kredyt, i zacząłem rozwozić je samochodem do sklepów. Jak wam ten but opisać? A więc tak... Miał grube podbicie i otwarte noski, ale wierzch... Nie, to chyba nieważne. Chciałem tylko powiedzieć, że był zupełnie wystrzałowy, inny, stąd moje hasło reklamowe: Jesteśmy inni. Ale firmę rozruszał dopiero but, który nazwałem Mary Lou, a był to but... naprawdę niezwykły.

Boże święty, co za idiota!

– Wyprzedzał swoje czasy. – Steve machnął ręką, jakby chciał powiedzieć: „Pies to drapał”. I ciągnął: – Pozwólcie, że go wam opiszę, bo to ważne. Była to odmiana klasycznej Mary Jane z lakierowanej skóry, zapinana na cieniutki paseczek. Ale największym przebojem było to, że miał pogrubiony nosek. Niektóre z obecnych tu pań na pewno wiedzą, o czym mówię, prawda? Tak, to był wspaniały but. – Zrobił pauzę z nadzieją na pozytywny odzew ze strony naszych asystentek, ale one tylko pokręciły głową. Zapadła dziwna, toksyczna cisza, taka, jaka zapada w małym miasteczku w Kansas tuż przed uderzeniem tornada.

Kątem oka zobaczyłem samolot z papieru, który leciał zakosami przez salę. Dobrze chociaż, że nie rzucali niczym prosto w niego. Mieli dopiero zacząć.

– Zaczynają się denerwować – szepnąłem. – Iść tam?

– Jeśli ty nie pójdziesz – odparł Danny – pójdę ja. Rzygać mi się chce.

– Dobra, to idę. – Ruszyłem w stronę mównicy.

Kiedy tam doszedłem, Steve mówił właśnie o Mary, kurwa, Lou. Zanim wyrwałem mu mikrofon z ręki, zdążył powiedzieć, że jest to but trwały, w rozsądnej cenie, słowem, doskonały do promocji.

Wyszarpnąłem mu mikrofon tak szybko, że nie zdążył zaprotestować, i dopiero wtedy zdałem sobie sprawę, że opowiadanie o tych cholernych butach tak go pochłonęło, że przestał się pocić. Co gorsza, był tak spokojny, że zupełnie nie wyczuwał, iż brokerzy mogą go zaraz zlinczować.

– Co ty robisz? – sapnął. – Dobrze mi idzie, podoba im się. Wracaj, nad wszystkim panuję!

Zmrużyłem oczy.

– Znikaj, Steve. Zaraz zaczną rzucać w ciebie pomidorami. Ślepy jesteś? Ta twoja Mary Lou gówno ich obchodzi. Oni chcą tylko opchnąć akcje i zarobić. Idź do Danny’ego i odpocznij, zanim zerwą ci z głowy czapkę razem ze skalpem i ostatnimi siedmioma włosami, jakie ci zostały.

W końcu skapitulował i zostawił mnie samego. Podniosłem rękę, prosząc o spokój, i w sali zapadła cisza. Przysunąłem bliżej mikrofon i kpiąco zacząłem:

– Dobrze, poproszę o oklaski dla Steve’a Maddena i jego wyjątkowego buta. Wystarczyło, że posłuchałem o małej Mary Lou i od razu sięgnąłem po słuchawkę, żeby zadzwonić do moich klientów. Dlatego chcę, żeby wszyscy, łącznie z asystentkami, nagrodzili oklaskami Steve’a i jego seksową Mary Lou! – Wetknąłem mikrofon pod pachę i zacząłem bić brawo.

I ot tak: burza oklasków! Strattonici klaskali, tupali, buczeli, wyli i wiwatowali bez żadnego opamiętania. Znowu podniosłem mikrofon, prosząc o ciszę, ale tym razem mnie nie posłuchali. Za bardzo żyli chwilą.

W końcu się uspokoili.

– Dobrze. – Odchrząknąłem. – Skoro już się wykrzyczeliście, chcę wam powiedzieć, że Steve jest odjechany nie bez powodu. W tym szaleństwie jest metoda. Chodzi po prostu o to, że nasz gość to geniusz, a geniusz jest z definicji trochę obłąkany. To niezbędny element jego emploi.

Z przekonaniem kiwnąłem głową, zastanawiając się, czy jest w tym choć trochę sensu.

– Ale posłuchajcie, posłuchajcie mnie uważnie. Jego umiejętność, jego wielki dar to coś więcej niż zdolność do przewidywania nowych trendów w modzie. Steve ma potężną moc, która wyróżnia go spośród innych projektantów obuwia: on te trendy tworzy. Ludzie tacy jak on pojawiają się raz na dziesięć lat. A pojawiając się, dają swoje nazwisko domom mody, takim jak Coco Chanel, Yves St. Laurent, Versace, Armani czy Donna Karan. Jak dobrze wiecie, ta lista jest znacznie dłuższa...

Byłem na fali i w czasie tej przemowy zacząłem myśleć dwutorowo. Najpierw podsumowałem moje potencjalne zyski i oczami wyobraźni ujrzałem oszałamiającą kwotę dwudziestu milionów dolarów. Szacowałem dobrze, bo obliczenia były bardzo proste. Z dwóch milionów plasowanych przez nas udziałów milion miało pójść do naszych figurantów. Potem zamierzałem odkupić je po pięć, sześć dolarów za akcję i przelać to wszystko na nasze konto handlowe. Wtedy, wykorzystując umiejętności moich brokerów i olbrzymi popyt, jaki – byłem tego pewny – stworzy już samo to spotkanie, chciałem podbić cenę akcji do dwudziestu dolarów, co dałoby zysk w wysokości czternastu, piętnastu milionów. Chociaż tak naprawdę wcale nie musiałbym podbijać ceny sam – całą robotę odwaliłaby za mnie Wall Street. Wiedząc, że będę odkupywał akcje po najwyższym kursie, domy maklerskie podbiłyby ją tak wysoko, jak tylko bym chciał. Wystarczyło zrobić mały przeciek, szepnąć kilka słów najważniejszym graczom i reszta potoczyłaby się sama. (A ja nie omieszkałem już tego zrobić). Po Wall Street krążyła plotka, że Stratton Oakmont będzie kupował do dwudziestu dolarów za akcję, tak więc machina już ruszyła. Niewiarygodne. Zarobić tyle kasy, nie popełniając przy tym przestępstwa! Cóż, to prawda, „słupy” działały niezbyt legalnie, ale nie sposób było tego udowodnić. Ach, ten nieokiełznany kapitalizm.

– Mam nadzieję – ciągnąłem – że jako brokerzy zdajecie sobie sprawę z obowiązku, jaki na was ciąży, z powierniczego, że tak powiem, obowiązku wobec klientów polegającego na tym, że kiedy tylko skończę, macie podnieść słuchawkę telefonu i zrobić wszystko, nawet wyłupać im, kurwa, oczy, żeby kupili tyle akcji Steve’a Maddena, ile to tylko możliwe. Tak, to wasz obowiązek! Obowiązek względem firmy! Obowiązek względem samego siebie! Wepchnijcie im te akcje do gardła, aż zaczną się dusić, i powiedzcie: „Kup dwadzieścia tysięcy!”. Każdy zainwestowany dolar zwróci się im z nadmiarem.

Zmieniłem biegi i trochę zwolniłem.

– Posłuchajcie: chociaż bardzo bym chciał, nie mogę zrobić tego osobiście. Tylko wy możecie podnieść słuchawkę i przystąpić do działania. Bo do tego to się przecież sprowadza: do działania. Bez działania nawet najlepsze intencje w świecie są niczym więcej jak tylko tym: intencjami. A teraz chcę, żebyście wszyscy spojrzeli w dół. – Wyciągnąłem rękę i wskazałem stojące przede mną biurko. – Spójrzcie na to małe czarne pudełko. Widzicie? Ten cudowny wynalazek to telefon. Przeliteruję: T-E-L-E-F-O-N. Ale wiecie co? Telefon sam nie zadzwoni, nie wybierze numeru. Tak, tak. Dopóki nie przystąpicie do działania, dopóki nie zadzwonicie, będzie to tylko bezwartościowy kawał plastiku.

Przewróciłem oczami i z odrazą potrząsnąłem głową.

– Ale może być również śmiercionośną bronią, jak karabin! Nie zapominajcie o tym. W rękach zmotywowanego brokera telefon jest jak karabin, jak licencja na drukowanie pieniędzy. Jest również najwspanialszym narzędziem do zrównywania szans.

Zrobiłem pauzę, żeby słowa te rozbrzmiały echem po całej sali.

– Wystarczy tylko, że podniesiecie słuchawkę, wypowiecie słowa, których was nauczyłem, i staniecie się prezesami najpotężniejszych firm w kraju. Nie obchodzi mnie, czy ukończyliście Harvard, czy dorastaliście na niebezpiecznych ulicach nowojorskiej Hell’s Kitchen: dzięki temu małemu czarnemu pudełku możecie osiągnąć wszystko. Telefon to pieniądze. Nieważne, jakie gnębią was problemy, ponieważ każdy z nich można rozwiązać dzięki pieniądzom. Tak jest, człowiek nie zna lepszego lekarstwa na problemy, a każdy, kto mówi inaczej, pieprzy jak najęty. Założę się, że ludzie ci nigdy nie mieli centa przy duszy!

Podniosłem rękę jak oddający honory skaut i z wigorem dodałem:

– Bo kto tak mówi? Zawsze ci sami, ci, którzy są pierwsi do udzielania głupich rad, nędzarze, którzy w kółko powtarzają brednie, że pieniądze są źródłem wszelkiego zła, że psują i demoralizują. Co za bzdury! Co za nonsens! Pieniądze są cudowne! Posiadanie pieniędzy to konieczność! Posłuchajcie i dobrze zapamiętajcie: w ubóstwie nie ma nic szlachetnego. Byłem bogaty i byłem biedny i wierzcie mi: wolę być bogaty.

Dla większego efektu wzruszyłem ramionami.

– Jeśli są wśród was tacy, którzy myślą, że zwariowałem, którzy myślą inaczej, to niech wypierdalają z tej sali! I to natychmiast! Tak, won z mojej sali smażyć hamburgery w McDonaldzie, bo tam wasze miejsce! A jeśli w McDonaldzie nie ma miejsca, zostaje jeszcze Burger King! Ale zanim opuścicie tę salę zwycięzców, spójrzcie najpierw na tego, kto siedzi obok was, bo pewnego dnia, już w niedalekiej przyszłości, zatrzymacie się na czerwonym świetle w waszym starym, dobitym pinto, a ten, kto siedzi teraz obok, podjedzie do was nowiuteńkim porsche z seksowną żoną na miejscu pasażera. A kto będzie siedział w pinto? Wy i ohydne babsko z trzydniowym zarostem w długiej domowej kiecce! Będziecie pewnie wracali z zakupów w Price Clubie z bagażnikiem pełnym przecenionego żarcia!


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю