355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » Jordan Belfort » Wilk z Wall Street » Текст книги (страница 12)
Wilk z Wall Street
  • Текст добавлен: 9 октября 2016, 13:00

Текст книги "Wilk z Wall Street"


Автор книги: Jordan Belfort



сообщить о нарушении

Текущая страница: 12 (всего у книги 31 страниц)

Potem odbędę szybkie spotkanie z Saurelem, żeby dopiąć kilka szczegółów i opracować ogólny harmonogram przerzutu gotówki. Chciałem zacząć od pięciu, może sześciu milionów i stopniowo przejść na więcej. Miałem w Ameryce kilku kurierów, ale postanowiłem wybrać ich dopiero po powrocie.

Tak więc przy odrobinie szczęścia mogłem w ciągu jednego dnia załatwić wszystko i już nazajutrz rano złapać samolot do Stanów. Cudownie. Tak bardzo kochałem moją żonę. Tak bardzo chciałem wziąć na ręce naszą małą Chandler. Co tu dużo mówić? Chandler była po prostu doskonała! Chociaż tylko spała, robiła kupkę i piła ciepławą odżywkę dla niemowląt, już teraz wiedziałem, że wyrośnie na geniusza. No i była absolutnie wspaniała! Z każdym dniem coraz bardziej przypominała Nadine. Miałem nadzieję, że tak będzie, i rzeczywiście było.

Ale musiałem skupić się na dniu dzisiejszym, zwłaszcza na spotkaniu z Rolandem Franksem. Dobrze przemyślałem to, co powiedział mi Saurel, i nie miałem wątpliwości, że ktoś taki jak on to prawdziwa gratka. Aż trudno było sobie wyobrazić, co mógłbym osiągnąć, mając po swojej stronie eksperta umiejącego spreparować wiarygodną podkładkę prawie na każdą okoliczność. Największą korzyścią byłoby to, że z zagranicznym kontem mógłbym robić w Stanach interesy zgodne z Regulacją S, na mocy której obcokrajowcy mieli prawo kupować i sprzedawać akcje z pominięciem dwuletniej karencji wymaganej przez paragraf 144 ustawy o papierach wartościowych. Gdyby Franksowi udało się założyć kilka pozornie legalnych zagranicznych firm, dzięki przepisom Regulacji S mógłbym dofinansowywać moje własne – te w Stanach, a zwłaszcza Dollar Time. Dollar Time pilnie potrzebowała zastrzyku gotówki – co najmniej dwóch milionów – i gdyby Franks sfabrykował niezbędne dokumenty, zasiliłbym ją pieniędzmi przeszmuglowanymi do Szwajcarii. Miał to być jeden z głównych tematów mojej rozmowy z Saurelem.

Jakie to dziwne: nie znosiłem Kaminsky’ego, ale to właśnie on doprowadził mnie do Jeana Jacques’a. Prowadził dureń mądrego – klasyczny przykład.

Z tą myślą zamknąłem oczy i udałem, że śpię. Już niedługo mieliśmy być w Szwajcarii.

*

Firma Rolanda Franksa mieściła się na parterze wąskiej dwupiętrowej kamienicy z czerwonej cegły przy jednej z cichych brukowanych uliczek Genewy. Naprzeciwko ciągnął się rząd małych sklepów rodzinnych, ale chociaż był środek dnia, nie panował tam zbyt duży ruch.

Postanowiłem spotkać się z Franksem w cztery oczy. Uznałem, że tak będzie najrozsądniej, bo tematy, jakie mieliśmy poruszać, wysłałyby mnie za kratki na tysiąc lat.

Ale nie, nie chciałem, żeby te ponure myśli rzuciły cień na spotkanie z moim arcyfałszerzem. Z moim fałszmistrzem. Tak, z fałszmistrzem! Z jakiegoś powodu nie mogłem wybić sobie tego słowa z głowy. Fałszmistrz. Możliwości były... nieskończone! Tyle diabelskich strategii do wykorzystania! Tyle praw do obejścia pod osłoną dobrze spreparowanych dokumentów!

Z ciocią Patricią poszło jak po maśle. To był dobry znak. Wracała już do Londynu i miałem nadzieję, że wypiwszy do lunchu pięć szklaneczek irlandzkiej whisky, czuła się w samolocie znacznie lepiej, niż lecąc do Genewy. A Danny... To już inna historia. Ostatni raz widziałem go w gabinecie Saurela, kiedy prowadziliśmy dyskurs o rozbrykanej naturze szwajcarskich samiczek.

Korytarz prowadzący do gabinetu Franksa był mroczny i zalatywał pleśnią, i to skromne, surowe otoczenie trochę mnie zasmuciło. Fałszmistrz. Arcyfałszerz – oczywiście nie nosił takiego tytułu, nic z tych rzeczy. Myślę nawet, że to ja pierwszy tak go nazwałem.

Jego oficjalny tytuł – administrator, zarządca lub powiernik – był zupełnie niewinny i nie nasuwał żadnych negatywnych skojarzeń. Z prawnego punktu widzenia oznaczał kogoś zaufanego i zobowiązanego do doglądania interesów innych. W Stanach Zjednoczonych lubowali się w nich przedstawiciele białej elity angloamerykańskiego pochodzenia, którzy powierzali im doglądanie spraw spadkowych lub prowadzenie specjalnych funduszów dla swoich zidiociałych synów i córeczek. Większość zarządców pracowała zgodnie z zaleceniami ustalonymi przez tych, którzy ich zatrudniali i którzy dokładnie określali, ile pieniędzy trzeba wypłacić i kiedy. Jeśli wszystko szło zgodnie z planem, zidiociałe dzieci dostawały większość kasy dopiero wtedy, kiedy były już na tyle dojrzałe, by zdać sobie sprawę, że naprawdę są idiotami. Ale i tak wystarczało im szmalu na resztę swego anglosasko-protestanckiego życia w typowy anglosasko-protestancki sposób.

Ale Roland Franks nie należał do takich administratorów. Reguły naszej współpracy miałem ustalać ja, w sposób najbardziej dla mnie korzystny. Chciałem, żeby odpowiadał za całą papierkową robotę i za składanie wszystkich zagranicznych podań. Żeby spreparował również oficjalnie wyglądające dokumenty, podkładki uwiarygodniające przerzut pieniędzy oraz inwestycje własne w należących do mnie firmach. Potem, znowu zgodnie z moimi wskazówkami, miał rozproszyć pieniądze tam, gdzie zechcę, w każdym razie za granicą.

Otworzyłem drzwi i wtedy go zobaczyłem: o tak, mój cudowny fałszmistrz. Recepcji nie było, był tylko duży, ładnie urządzony gabinet o wyłożonych mahoniem ścianach, z grubym brązowym dywanem na podłodze. A on opierał się o brzeg wielkiego dębowego biurka zawalonego niezliczonymi papierami i był... gruby jak beczka! Mniej więcej mojego wzrostu, miał olbrzymi brzuch i psotny uśmieszek na twarzy, który mówił: „Większość czasu spędzam na oszukiwaniu władz obcych państw”.

Tuż za nim stała wielka orzechowa półka na książki; miała trzy i pół metra wysokości i sięgała sufitu. Była wypełniona setkami oprawionych w skórę ksiąg identycznej wielkości, grubości i w identycznym ciemnobrązowym kolorze. Ale na grzbiecie każdej widniał inny złoty napis. Widywałem takie w Stanach. Były to oficjalne księgi korporacyjne, dowód założenia spółki. Każda zawierała statut, czyste formularze akcji, pieczęć i tak dalej. Przy półce stała staromodna drabina na kółkach.

Roland Franks podszedł i chwycił mnie za rękę, zanim zdążyłem ją podnieść. Zaczął nią energicznie potrząsać.

– Jordan, Jordan... – powiedział z szerokim uśmiechem. – Musimy się szybko zaprzyjaźnić! Jean Jacques dużo mi o panu opowiadał, o pańskiej przeszłości i pańskich planach. Jest tyle do omówienia, a mamy tak mało czasu, hę?

Jego tusza i wylewność trochę mnie zaskoczyły, ale natychmiast go polubiłem. Było w nim coś bardzo szczerego, prostolinijnego. Czułem, że mogę mu zaufać.

Gestem ręki wskazał mi czarną skórzaną sofę, a sam usiadł w czarnym skórzanym fotelu klubowym naprzeciwko. Ze srebrnej papierośnicy wyjął papierosa bez filtra i postukał nim w wieczko, by ubić tytoń. Potem sięgnął do kieszeni spodni, wyjął srebrną zapalniczkę, odchylił do tyłu głowę, żeby nie osmalił go dwudziestocentymetrowej wysokości płomień, i mocno zaciągnął się dymem.

Obserwowałem go w milczeniu. W końcu, po dobrych dziesięciu sekundach, wypuścił powietrze, ale bez choćby jednej smużki dymu. Niesamowite. Co on z nim zrobił?

Już miałem go o to spytać, lecz mnie uprzedził.

– Musi mi pan opowiedzieć o swoim locie do Szwajcarii. To już niemal legenda. – Puścił do mnie oko, rozłożył ręce i wzruszył ramionami, jakby chciał powiedzieć: „Ech, jestem prostym człowieczkiem i w moim życiu jest tylko jedna kobieta, moja urocza żona”. – Dużo słyszałem o pańskiej firmie brokerskiej i innych firmach, które do pana należą. Jest pan taki młody, a tyle już pan osiągnął. Wygląda pan jak chłopiec, mimo to...

Arcyfałszerz mówił i mówił, rozpływając się nad moją młodością i inteligencją, ale ja nie mogłem się skupić. Za bardzo pochłaniało mnie obserwowanie jego wielkich policzków, które podskakiwały i wydymały się jak żagle łodzi na wzburzonym oceanie. Roland miał bystre brązowe oczy, niskie czoło, gruby nos i bardzo jasną cerę, a jego głowa zdawała się przyklejona bezpośrednio do piersi. Włosy miał ciemnobrązowe, niemal czarne, zaczesane do góry i przyklejone do okrągłej czaszki. Moje pierwsze wrażenie było trafne: biło z niego intensywne wewnętrzne ciepło, joie de vivre człowieka, który czuje się doskonale w swojej własnej skórze, radość, którą można by zalać całą Szwajcarię.

– I tak to właśnie wygląda, mój przyjacielu – mówił. – Kluczem jest zachowanie całkowitej wiarygodności. To równie ważne jak postawienie kropki nad „i” albo kreseczki w „t”. Prawda?

Dotarła do mnie tylko końcówka, mimo to przekaz był jasny: liczy się przede wszystkim to, co zostaje na papierze.

– Całkowicie się z panem zgadzam – odparłem głosem bardziej drewnianym niż zwykle. – Zawsze szczyciłem się swoją ostrożnością, tym, że realistycznie patrzę na świat, w którym przyszło mi żyć i pracować. Ludzie tacy jak my nie mogą sobie pozwolić na nieostrożność. Na ten luksus stać tylko kobiety i dzieci.

Wygłosiłem tę kwestię z mądrością wiekowego starca i nadzieją, że Roland nie widział Ojca chrzestnego. Miałem wyrzuty sumienia, że podkradłem Don Corleone jego gniewny tekst, ale nie mogłem się powstrzymać. W filmie było tyle wspaniałych dialogów, że mały plagiat zdawał się czymś zupełnie naturalnym. Zresztą Don i ja wiedliśmy podobne życie, prawda? Nigdy nie rozmawiałem przez telefon, krąg powierników ograniczyłem do garstki starych, najbardziej zaufanych przyjaciół, przekupywałem policjantów i polityków, Biltmore i Monroe Parker płaciły mi co miesiąc haracz... Mieliśmy z sobą dużo wspólnego. Ale w przeciwieństwie do mnie Don Corleone nie był nałogowym narkomanem ani nie dawał się wodzić za nos wystrzałowej blondynie. Cóż, nikt nie jest doskonały i każdy ma swoją piętę achillesową.

– Cudowne spostrzeżenie jak na kogoś tak młodego – odparł Roland, nie wychwyciwszy plagiatu. – Całkowicie się z tym zgadzam. Nikt poważny nie może sobie pozwolić na luksus nieostrożności. Dzisiaj poświęcimy temu dużo uwagi. Jak sam pan zobaczy, przyjacielu, mogę nosić wiele różnych masek i pełnić wiele różnych funkcji. Te bardziej prozaiczne, takie jak zajmowanie się papierkową robotą, ewidencjonowanie czy składanie podań, na pewno pan zna. Dlatego je pominiemy. Pytanie brzmi: Od czego zaczniemy, przyjacielu? Co zamierzasz? Powiedz, a ja ci pomogę.

– Jean Jacques mówi, że można panu całkowicie zaufać, że jest pan absolutnie najlepszy. Dlatego, zamiast kluczyć i owijać sprawy w bawełnę, od razu założę, że nasza współpraca potrwa wiele lat.

Zrobiłem pauzę, czekając, aż Roland skinie głową i uśmiechnie się w odpowiedzi na moje protekcjonalne stwierdzenie. Nigdy nie lubiłem takich tekstów, ale ponieważ pierwszy raz rozmawiałem z prawdziwym arcymistrzem... Cóż, uznałem, że tak będzie stosownie.

Tak jak się spodziewałem, z szacunkiem kiwnął głową, a kąciki jego ust podjechały lekko do góry. Znowu zaciągnął się dymem i zaczął puszczać idealnie okrągłe kółka. Były przepiękne. Doskonale uformowane sinawe krążki miały średnicę pięciu centymetrów i leciutkie jak piórko bez wysiłku żeglowały w powietrzu.

– Są wspaniałe – zauważyłem z uśmiechem. – Oświeci mnie pan? Dlaczego Szwajcarzy tak bardzo lubią palić? Proszę mnie źle nie zrozumieć: jeśli palenie kogoś kręci, jestem cały za. Mój ojciec pali jak komin i szanuję jego nałóg. Ale wy wynieśliście palenie na zupełnie inny poziom. Dlaczego?

Roland wzruszył ramionami.

– Trzydzieści lat temu w Ameryce było tak samo. Ale wasz rząd ciągle wtyka nos nie tam, gdzie trzeba, odbierając wam prawo nawet do prostych męskich przyjemności. Wydał propagandową wojnę przeciwko paleniu, która, dzięki Bogu, nie przeniosła się za Atlantyk. To dziwaczne, że rząd decyduje o tym, co ten czy inny człowiek robi z własnym ciałem. Ciekawe, co będzie dalej. Żywność? – Uśmiechnął się szeroko, roześmiał i zadowolony poklepał się po wielkim brzuchu. – Jeśli taki dzień kiedyś nadejdzie, włożę do ust lufę pistoletu i pociągnę za spust!

Ja też się roześmiałem i machnąłem ręką, jakbym chciał powiedzieć: „Przestań, nie jesteś taki gruby!”.

– Tak, to, co pan mówi, ma dużo sensu. Nasz rząd wtrąca się we wszystkie aspekty życia i właśnie dlatego tu dzisiaj siedzę. Ale wciąż mam wiele oporów przed robieniem interesów w Szwajcarii, głównie dlatego, że nie znam waszej bankowości, waszego świata, i bardzo się tym denerwuję. Głęboko wierzę, że wiedza to władza i że kiedy gra toczy się o niezwykle wysokie stawki, brak wiedzy jest najlepszą receptą na klęskę. Dlatego muszę się dużo nauczyć. W pewnym momencie życia każdy potrzebuje mentora, a ja wybrałem pana. Nie mam pojęcia, jak się prowadzi działalność w ramach waszego systemu prawnego. Na przykład co uważa się tu za tabu? Gdzie przebiega granica zdrowego rozsądku? Co uważa się u was za lekkomyślność, a co za roztropność? To dla mnie bardzo ważne i muszę to wiedzieć, jeśli mam uniknąć kłopotów. Muszę dobrze poznać wasze prawo bankowe. Jeśli to możliwe, chciałbym również przejrzeć akty oskarżenia tych, którzy wpadli w tarapaty, popełniwszy jakiś błąd, a potem zrobić wszystko, by tego błędu nie popełnić. Lubię historię i mocno wierzę w to, że ten, kto nie analizuje dawnych błędów, prędzej czy później je powtórzy. – Już to kiedyś robiłem: zakładając Stratton Oakmont, przejrzałem mnóstwo aktów oskarżenia i była to bezcenna lekcja.

– To bardzo mądra uwaga, mój młody przyjacielu – odparł Roland – i z radością zbiorę dla pana niezbędne informacje. Ale kilka spraw spróbuję naświetlić już teraz. Widzi pan, niemal wszystkie problemy, jakie napotykają u nas Amerykanie, nie mają nic wspólnego z tym, co się dzieje po drugiej stronie Atlantyku. Kiedy pańskie pieniądze znajdą się w Szwajcarii, zostaną natychmiast ulokowane w różnych spółkach bez wzbudzania podejrzeń i z dala od ciekawskich oczu waszych władz. Jean Jacques wspomniał, że pani Mellor była dziś w banku, tak?

– Tak, właśnie wraca do Anglii. Ale na wszelki wypadek zostawiła mi ksero paszportu. – Poklepałem się po kieszeni, dając mu do zrozumienia, że mam je przy sobie.

– Bardzo dobrze. Znakomicie. Jeśli zechce mi je pan zostawić, dołączę je do dokumentacji utworzonych przez nas firm. À propos: musi pan zrozumieć, że Jean Jacques dzieli się ze mną informacjami tylko dlatego, że go pan do tego upoważnił. W przeciwnym razie nigdy by mi nie wspomniał o wizycie pani Mellor. Chciałbym również dodać, że moje z nim powiązania są, że tak powiem, jednokierunkowe. Jean Jacques nie dowie się ode mnie niczego, chyba że otrzymam od pana takie polecenie. Ale do rzeczy. Sugerowałbym, żeby nie trzymał pan wszystkich jajek w jednym koszyku. Proszę mnie źle nie zrozumieć: Union Bancaire to bardzo dobry bank i proponuję, by przechowywał pan tam większość pieniędzy. Ale są również banki w innych krajach, choćby w Luksemburgu czy Liechtensteinie, by wymienić tylko dwa, które znajomicie nadadzą się do naszych celów. Rozwarstwienie transakcji, ich umiędzynarodowienie, stworzy sieć tak zagmatwaną, że nie rozwikłają jej władze żadnego kraju. Każde państwo ma własny system prawny. Dlatego to, co jest karalne w Szwajcarii, może być zupełnie legalne w Luksemburgu. Zależnie od planowanej transakcji stworzymy osobny podmiot gospodarczy na każdą jej część, firmę, która będzie zajmowała się tylko tym, co w danym kraju jest legalne. Mówię bardzo ogólnikowo. Możliwości są znacznie większe.

Niesamowite – pomyślałem. Prawdziwy z niego mistrz!

– Chciałbym, żeby mnie pan w to wszystko wprowadził – powiedziałem po chwili milczenia. – Byłbym o wiele spokojniejszy. Tak, działalność gospodarcza ma oczywiste korzyści tutaj i w Stanach, ale mnie interesują te mniej oczywiste.

Uśmiechnąłem się, usiadłem wygodniej i skrzyżowałem nogi, dając mu do zrozumienia, że mam czas, że nie musi się spieszyć.

– Naturalnie, mój przyjacielu, przejdźmy więc do sedna. Firmy będą anonimowe, co znaczy, że w żadnym dokumencie nie będzie figurowało nazwisko właściciela. Teoretycznie prawowitym właścicielem jest ten, kto ma kontrolny pakiet akcji. Prawo do własności zabezpiecza się na dwa sposoby. Można po prostu przechowywać akcje. Akcje, papiery wartościowe. W tym przypadku musiałby pan na własną rękę znaleźć dla nich odpowiednie miejsce, na przykład skrytkę w Stanach Zjednoczonych. Drugi sposób to wynajęcie skrytki numerowej w Szwajcarii i przechowywanie akcji tutaj. Tylko pan miałby do niej dostęp. I w przeciwieństwie do naszych bankowych kont numerowych skrytki mają tylko numery, bez żadnych nazwisk. Jeśli zdecyduje się pan na skrytkę w Szwajcarii, proponuję wynająć ją na pięćdziesiąt lat i zapłacić z góry za cały okres. Wtedy dostępu do niej nie uzyskają władze żadnego kraju na świecie. O jej istnieniu będzie wiedział tylko pan i, jeśli pan sobie tego zażyczy, pańska żona. Ale jeśli wolno mi udzielić rady, nie wspominałbym o niej żonie. Proponowałbym, żeby zamiast tego zostawił mi pan jej namiary i sposób kontaktu, na wypadek gdyby, nie daj Boże, przytrafiło się panu coś złego. Ma pan moje słowo, że zostanie natychmiast powiadomiona. Proszę tylko nie myśleć, że nie ufam pańskiej żonie. Jestem pewien, że to wspaniała dama, młoda i z tego, co słyszę, bardzo piękna. Ale zdarzało się, i to nieraz, że zawiedziona żona doprowadzała funkcjonariuszy policji skarbowej tam, gdzie lepiej ich nie prowadzić.

Przemyślałem to szybko i znowu przypomniały mi się duchy sześciu milionów zamordowanych Żydów włóczące się ulicami Genewy i Zurychu w poszukiwaniu swoich szwajcarskich bankierów. Ale musiałem przyznać, że Roland wyglądał na takiego, który zrobiłby to, co do niego należy. Tak? Na pewno? Byłem wilkiem w owczej skórze, więc kto lepiej od mnie wiedział, że pozory mylą? Może powiem o tym ojcu albo dam mu kopertę wraz z wyraźnym poleceniem, by otworzył ją tylko w razie mojej śmierci, która – zważywszy na moje zamiłowanie do latania na dragach i nurkowania w stanie głębokiego zamroczenia – niechybnie mnie czekała.

Ale zatrzymałem te myśli dla siebie.

– Wolę ten drugi sposób – powiedziałem. – Z wielu powodów. Chociaż jeszcze nigdy nie dostałem wezwania z Departamentu Sprawiedliwości, uważam, że sensowniej jest przechowywać dokumenty poza zasięgiem naszej jurysdykcji. Jak pan zapewne wie, wszystkie moje problemy z prawem mają charakter cywilny, nie kryminalny. I tak powinno być. Jestem uczciwym biznesmenem, chcę to mocno podkreślić. Zawsze próbuję załatwiać sprawy legalnie. Nie zmienia to jednak faktu, że duża część przepisów regulujących amerykański rynek papierów wartościowych jest bardzo niejasna i nie stawia wyraźnej granicy między tym, co można, i tym, czego nie wolno. Prawda jest taka: w wielu przypadkach, a właściwie w większości przypadków prawo łamie nie sam przepis, tylko jego interpretacja.

Co za bzdura. Ale jak dobrze to brzmiało!

– Dlatego bywa tak, że coś, co uważałem za pociągnięcie całkowicie legalne, gryzło mnie potem w tyłek. To trochę niesprawiedliwe, ale tak jest. Powiedziałbym nawet, że zdecydowana większość moich problemów wynika bezpośrednio ze źle skonstruowanych przepisów i praw, które nasze władze skrzętnie wykorzystują przeciwko tym, których mają ochotę prześladować.

Roland roześmiał się chrapliwie.

– Jesteś niesamowity, mój przyjacielu! Jak cudownie patrzysz na świat! Nigdy dotąd nie słyszałem, żeby ktoś przedstawiał swoje poglądy w tak frapujący sposób. To było wspaniałe, naprawdę wspaniałe.

– Cóż. – Stłumiłem śmiech. – W pańskich ustach brzmi to jak wielki komplement. Nie przeczę, że jak każdy biznesmen od czasu do czasu wychylam się i ryzykuję. Ale zawsze jest to ryzyko wkalkulowane, zamierzone i przemyślane: przemyślane bardzo dokładnie. Jest również podparte mocnymi dokumentami, dzięki którym w razie czego mogę się wszystkiego wyprzeć. Wiarygodne zaprzeczenie: rozumiem, że zna pan ten termin.

Roland powoli skinął głową, najwyraźniej zafascynowany tym, że potrafię złamać każdy przepis obowiązujący na rynku papierów wartościowych, a następnie z taką łatwością zracjonalizować to i usprawiedliwić. Nie wiedział, że Komisja Papierów Wartościowych i Giełd wymyślała właśnie kolejne, żeby mnie usadzić.

– Tak myślałem. Gdy pięć lat temu zakładałem firmę brokerską, pewien bardzo mądry człowiek dał mi bardzo mądrą radę. Powiedział tak: „Jeśli chcesz przetrwać w tej obłąkanej branży, musisz założyć, że każda transakcja, jaką przeprowadzisz, zostanie kiedyś prześwietlona przez którąś z trzyliterowych agencji rządowych. I kiedy ten dzień nadejdzie, obyś potrafił im dobrze wytłumaczyć, dlaczego transakcja ta nie łamie prawa obowiązującego na rynku papierów wartościowych, a jeszcze lepiej prawa w ogólności”. Dziewięćdziesiąt dziewięć procent tego, co robię, jest całkowicie legalne. Problem w tym, że ten pozostały procent, jeden, jedyny procent, zawsze mnie udupia. Dlatego może rozsądniej by było, gdybym jak najbardziej się od niego zdystansował. Rozumiem, że będzie pan administratorem tych wszystkich firm i moim pełnomocnikiem, tak?

– Tak, mój przyjacielu. Zgodnie ze szwajcarskim prawem będę upoważniony do podpisywania dokumentów w ich imieniu oraz do zawierania kontraktów leżących w najlepszym interesie zarówno firm, jak i powiązanych z nimi beneficjentów. Oczywiście zawsze będą to transakcje zgodne z pańskimi sugestiami. Jeśli powie mi pan na przykład, że warto byłoby zainwestować w nowe akcje, nieruchomości, w cokolwiek, co pan sobie zażyczy, będę zobligowany to zrobić. I właśnie na tym polu mogę oddać panu najcenniejsze usługi. Otóż przed każdą transakcją skompletuję plik dokumentów, materiałów i korespondencji. Papiery te będą pochodziły z różnych źródeł, od analityków rynku czy specjalistów od handlu nieruchomościami, tak abym miał mocną podstawę do dokonania inwestycji. Mogę również skorzystać z usług niezależnego rewidenta, który dostarczy mi raport, że dana inwestycja jest pewna i bezpieczna. Jego opinia będzie zawsze przychylna, to oczywiste, ale, co niezmiernie ważne, będzie również podparta dziesiątkami wykresów i kolorowych diagramów. Bo to właśnie te diagramy i wykresy nadadzą jej wiarygodność. I jeśli ktoś mnie spyta, dlaczego dokonałem tej czy innej inwestycji, po prostu wskażę mu grubą na pięć centymetrów teczkę i wzruszę ramionami. Ale to dopiero początek, mój przyjacielu, na razie ślizgamy się po powierzchni. Istnieje wiele strategii, którymi się z tobą podzielę i które uczynią cię niewidzialnym. A gdybyś kiedyś zechciał wyprowadzić pieniądze do kraju, oczywiście bez najmniejszego śladu, w tym też będę mógł ci pomóc...

Ciekawe – pomyślałem. To przysparzało mi największych zmartwień. Przesunąłem się na brzeg sofy, tak że znalazłem się niecały metr od niego. Zniżyłem głos.

– Właśnie, bardzo mnie to interesuje. Powiem prawdę: scenariusze, które przedstawił mi Jean Jacques, zupełnie nie przypadły mi do gustu. Zaproponował mi dwie opcje; uważam, że w najlepszym wypadku amatorskie, a w najgorszym samobójcze.

Roland wzruszył ramionami.

– Cóż, nie jestem tym zaskoczony. Jean Jacques jest bankierem, lecz jako bankier zajmuje się porządkowaniem aktywów, a nie ich manipulowaniem. To świetny fachowiec i na pewno zaopiekuje się pańskimi pieniędzmi dobrze i dyskretnie. Nie zna jednak sposobów preparowania dokumentów w taki sposób, żeby umożliwiły bezpieczny przepływ aktywów między dowolnymi krajami. Za to odpowiada administrator...

Mój fałszmistrz!

– ...czyli ktoś taki jak ja. Co więcej, już wkrótce przekona się pan, że Union Bancaire będzie pana zniechęcał do podejmowania pieniędzy z konta. Naturalnie zrobi pan z nimi, co pan zechce, nikt pana nie powstrzyma. Ale niech pan nie będzie zaskoczony, jeśli Jean Jacques spróbuje odwieść pana od podjęcia pieniędzy, mówiąc na przykład, że może to wzbudzić czyjeś podejrzenia. Ale nie, proszę go źle nie osądzać. Robią tak wszyscy szwajcarscy bankierzy, bo każdy dba o swoje interesy. Rzecz w tym, że przez nasz system bankowy przepływa codziennie trzy biliony dolarów, a przy tej kwocie to po prostu niemożliwe, by pańskie poczynania wzbudziły czyjąś czujność. Jest pan inteligentny i na pewno rozumie pan, dlaczego bank chce, żeby stan pańskiego konta był jak najwyższy. Ale tak z ciekawości: co Jean Jacques panu zaproponował? Interesuje mnie ich najnowsza retoryka. – Z tymi słowami Roland odchylił się do tyłu i splótł palce na brzuchu.

Naśladując jego język ciała, usiadłem wygodniej i odparłem:

– Zaczął od karty kredytowej. Toż to, kurwa, czysty nonsens! Przepraszam za moją francuszczyznę, ale bieganie po mieście z kartą zagranicznego banku zostawia kilometrowy ślad! – Przewróciłem oczami, żeby dobrze mu to uzmysłowić. – Potem zaproponował coś równie idiotycznego: żebym obciążył hipoteką mój dom w Stanach. Ufam, że mu pan tego nie powtórzy, ale byłem naprawdę rozczarowany. Dlatego proszę mi powiedzieć: czy czegoś tu nie rozumiem?

Roland uśmiechnął się z pewną siebie miną.

– Jest wiele sposobów na niepozostawianie śladów. A dokładniej mówiąc, na pozostawianie śladu bardzo długiego, lecz niezmiernie korzystnego, takiego, który zapewnia całkowitą niewinność i wytrzyma najbardziej intensywne śledztwo po obu stronach Atlantyku. Transferowanie cen. Zna pan ten termin?

Transferowanie cen? Tak, wiedziałem, co to jest, ale jak... I nagle mnie olśniło i w rozbłysku olśnienia przez moją głowę przemknęło tysiące nikczemnych strategii. Tak, możliwości były... nieograniczone! Uśmiechnąłem się szeroko.

– Tak. Genialny pomysł.

Roland sprawiał wrażenie zaszokowanego, że słyszałem o tej mało znanej sztuce, o grze, w której dokonuje się transakcji albo nie dopłacając, albo przepłacając za dany produkt, zależnie od tego, w którą stronę mają płynąć pieniądze. Zabawa polegała na tym, że stało się jednocześnie po obu stronach barykady, było się sprzedającym i klientem. Strategię tę stosowali głównie ci, którzy chcieli uniknąć płacenia podatków – wielomiliardowe korporacje, najczęściej międzynarodowe. Należące do nich firmy sprzedawały produkty innym należącym do korporacji firmom – po odpowiednio zmienionej i dostosowanej do bieżących potrzeb cenie – co skutkowało transferem zysków z krajów o wysokim podatku dochodowym do krajów, gdzie podatek ten nie istniał. Czytałem o tym w jakimś mało znanym czasopiśmie ekonomicznym. Był to artykuł o Honda Motors, która narzucała swoim amerykańskim fabrykom zawyżone ceny na części samochodowe, zmniejszając w ten sposób osiągane w Stanach dochody. Nasz urząd skarbowy podniósł oczywiście wielki raban.

– Jestem zaskoczony – powiedział Roland. – Nie jest to praktyka szeroko znana, zwłaszcza w Ameryce.

Wzruszyłem ramionami.

– Widzę tysiące sposobów jej wykorzystania, bezpiecznego przerzucania pieniędzy tam i z powrotem. Wystarczy, że założymy anonimową firmę i połączymy ją jakoś z którąś z moich firm w Stanach. Ot, choćby z Dollar Time. Siedzą na kupie ciuchów wartych dwa miliony, których nie mogą sprzedać, nomen omen, nawet za głupiego dolara. Ale gdybyśmy założyli firmę i nazwali ją tak, żeby miało to coś wspólnego z ubraniem, na przykład Wholesale Clothing Inc., mogłaby ona wykupić od nich ten bezwartościowy chłam, przelewając moje pieniądze ze Szwajcarii do Stanów. Jedynym śladem byłoby zamówienie i faktura.

– Otóż to, mój przyjacielu – powiedział Roland. – A ja jestem w stanie dostarczyć wszelkie zamówienia, faktury i dowody sprzedaży. Mogę dostarczyć nawet antydatowaną umowę pośrednictwa z biurem maklerskim. Innymi słowy, moglibyśmy wziąć na przykład zeszłoroczną gazetę, sprawdzić, które akcje najbardziej zwyżkowały, i stworzyć zapis potwierdzający, że dokonał pan stosownej transakcji na giełdzie. Ale wyprzedzam fakty. Zanim wszystkiego pana nauczę, upłynie kilka miesięcy. Mogę również poczynić starania, żeby mógł pan dysponować za granicą dużymi kwotami, zakładając po prostu anonimowe firmy i preparując dokumenty potwierdzające zakup i sprzedaż nieistniejących towarów. Zysk przelejemy do wybranego przez pana kraju, gdzie będzie mógł pan odebrać go w gotówce. Ślad? Ślad będzie wskazywał, że transakcji dokonano zupełnie legalnie. Co więcej, założyłem już dwie firmy w pańskim imieniu...

Fałszmistrz dźwignął z fotela swoje olbrzymie cielsko, zaprowadził mnie do półki i zdjął z niej dwie księgi.

– Proszę. United Overseas Investments i Far East Ventures. Obie są zarejestrowane na Brytyjskich Wyspach Dziewiczych, gdzie nie płaci się podatków i gdzie o przepisach nie warto nawet wspominać. Potrzebne mi będzie tylko ksero paszportu pani Mellor, resztą zajmę się sam.

– Nie ma problemu. – Uśmiechnąłem się i sięgnąłem do wewnętrznej kieszeni marynarki.

Mój arcyfałszerz – wszystkiego się od niego nauczę. Poznam od podszewki cały szwajcarski system bankowy. Dowiem się, jak ukrywać transakcje w nieprzeniknionej sieci zagranicznych firm. A jeśli sprawy przybiorą zły obrót, moim ratunkiem będzie długi papierowy ślad.

Tak, teraz wszystko trzymało się kupy. Mimo licznych różnic Jean Jacques Saurel i Roland Franks mieli potężną władzę i mogłem im zaufać. No i byłem w Szwajcarii, wspaniałej krainie tajemnic, gdzie ani Jacques, ani Roland nie mieli powodu mnie zdradzić.

Niestety, co do jednego z nich bardzo się myliłem.

ROZDZIAŁ 18

Fu Manchu i muł

Było wspaniałe sobotnie popołudnie, weekend Święta Pracy, i leżeliśmy na łóżku, kochając się, jak przystało na męża i żonę – mniej więcej. Księżna leżała na plecach z rękami nad spoczywającą na jedwabnej poduszce głową i jej śliczna twarz tonęła w burzy złocistych włosów. Wyglądała jak anioł zesłany z nieba tylko dla mnie. Ja zaś leżałem na niej, też z wyciągniętymi rękami, i moje palce splatały się z jej palcami. Oddzielała nas tylko cieniutka warstewka potu.

Wykorzystując całą wagę ciała, robiłem wszystko, żeby się nie poruszała. Byliśmy mniej więcej takich samych rozmiarów, więc pasowaliśmy do siebie jak garnek i pokrywka. Delektując się jej cudownym zapachem, czułem, jak ociera się o mnie sutkami, czułem ciepło jej rozkosznych ud na moich udach i jedwabistą gładkość jej kostek u nóg pieszczących moje kostki.

Ale chociaż była szczuplutka, mięciutka i dziesięć stopni bardziej gorąca niż harcerskie ognisko, była również silna jak wół. Dlatego mimo licznych prób za nic nie mogłem jej unieruchomić.

– Przestań! – warknąłem z gniewem i namiętnością. – Prawie dochodzę. Trzymaj nogi razem.

– Niewygodnie mi! – odparła głosem dziecka tuż przed napadem złości. – Puszczaj!

Chciałem pocałować ją w usta, ale odwróciła głowę i trafiłem w lewy policzek. Odwróciłem głowę i ja, żeby pocałować ją z boku, ale wtedy szybko odwróciła swoją w drugą stronę i trafiłem w prawy. Kość była tak ostra, że omal nie rozcięła mi wargi.


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю