355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » Jordan Belfort » Wilk z Wall Street » Текст книги (страница 17)
Wilk z Wall Street
  • Текст добавлен: 9 октября 2016, 13:00

Текст книги "Wilk z Wall Street"


Автор книги: Jordan Belfort



сообщить о нарушении

Текущая страница: 17 (всего у книги 31 страниц)

Janet pociągnęła nosem i przełknęła łzy.

– Wiem. Tylko że... że jestem tu od samego początku i widziałam, jak budowałeś tę firmę od zera. To było jak cud. Pierwszy raz w życiu czułam się...

Kochana? – pomyślałem.

– ...sama nie wiem. Prowadziłeś mnie za rękę jak ojciec i... i... – Urwała i zaniosła się histerycznym płaczem.

Jezu Chryste. Co ja znowu zrobiłem? Chciałem ją uspokoić, a doprowadziłem do łez. Muszę zadzwonić do Księżnej. Tak, Księżna jest ekspertką od takich rzeczy. Może ściągnąć ją tu, żeby zabrała Janet do domu? Nie, za długo by to trwało.

Nie mając wyboru, podszedłem bliżej, objąłem ją i delikatnie przytuliłem.

– Płacz – szepnąłem czule. – Płacz to nic złego, ale pamiętaj, że jest na co czekać. Kiedyś Stratton upadnie, to tylko kwestia czasu. Ale ponieważ odchodzimy teraz, w tym momencie, na zawsze zapamiętają nas jako tych, którzy odnieśli sukces. – I weselszym głosem dodałem: – Tak czy inaczej Nadine i ja jemy dzisiaj kolację z rodzicami. Będzie Chenny. Chciałbym, żebyś była i ty. Dobrze?

Janet uśmiechnęła się – pewnie na myśl o tym, że zobaczy Chandler – i pomyślałem: Boże, jakim życiem my żyjemy, skoro tylko czystość i niewinność niemowlęcia może natchnąć nas spokojem?

*

Mówiłem już od kwadransa, kiedy nagle dotarło do mnie, że wygłaszam mowę na własnym pogrzebie. Pocieszające było jedynie to, że miałem niepowtarzalną możliwość obserwowania reakcji żałobników.

No bo spójrzcie tylko, jak siedzą tam i piją mi z ust. Te skupione twarze, te błyszczące oczy, te pochylone ku mnie głowy...

Chryste, co za dewiant ze mnie! Pieprzony zbok! Nawet teraz, w połowie mowy pożegnalnej, myślałem o dwóch rzeczach naraz. Poruszałem ustami, dziękując im za pięć lat niezachwianej lojalności i podziwu, zastanawiając się jednocześnie, czy nie powinienem przelecieć więcej Strattonetek. Co to o mnie mówiło? Wykazywało moją słabość? A może to zupełnie normalne, że miałem ochotę zaliczyć dokładnie wszystkie?

Nagle zdałem sobie sprawę, że myślę nie o dwóch rzeczach naraz (o dwóch myślałem zawsze), tylko o trzech, co było naprawdę dziwaczne. Na ścieżce numer trzy leciał monolog wewnętrzny podważający dekadenckie tezy ze ścieżki numer dwa, plusy i minusy tego, że nie zaliczyłem wszystkich asystentek. Tymczasem ścieżka numer jeden bez przeszkód mruczała swoje, bo słowa sączyły mi się z ust jak perełki samolubnej mądrości z... No właśnie, skąd?

Wróciwszy do chwili obecnej, stwierdziłem, że zapewniam ich właśnie, iż Stratton Oakmont przetrwa kryzys – i to na sto procent – bo jest czymś więcej niż pojedynczą osobą, więcej niż pojedynczym podmiotem. Naszła mnie pokusa, żeby podkraść tekst Franklinowi Delano Rooseveltowi – który jak na demokratę był całkiem rozsądnym facetem, chociaż czytałem gdzieś, że miał żonę lesbijkę – i zacząłem wmawiać im, że jedyne, czego należy się bać, to własny strach.

W tym miejscu poczułem się w obowiązku podkreślić, że Danny ma pełne kwalifikacje do prowadzenia firmy i na pewno sobie poradzi, zwłaszcza z kimś tak inteligentnym jak Wigwam u boku. Ale, niestety, zobaczyłem setki przewróconych par oczu i taką samą liczbę głów, które obracały się ponuro to w jedną, to w drugą stronę.

Wtedy uznałem, że trzeba przekroczyć granice zdrowego rozsądku.

– Posłuchajcie. To, że usunięto mnie z branży, wcale nie znaczy, że nie mogę udzielać Danny’emu rad. Wprost przeciwnie! Mam prawo udzielać rad nie tylko jemu, ale i Andy’emu Greene’owi i Steve’owi Sandersowi, właścicielom Biltmore i Monroe Parker. Co więcej, mam prawo doradzać każdemu z tu obecnych, jeśli tylko zechce mnie wysłuchać. Pewnie tego nie wiecie, ale mamy z Dannym taką tradycję, że jadamy razem śniadania i lunche. I nie zamierzamy jej łamać tylko dlatego, że zmuszono mnie do zawarcia tej idiotycznej ugody z SEC, ugody, którą podpisałem, wiedząc, że zapewni nam to przetrwanie na następne sto lat!

W sali zagrzmiała burza oklasków. Rozejrzałem się. Ach, to cudowne uwielbienie, ta miłość do Wilka z Wall Street! Rozglądałem się tak, dopóki nie spotkałem się wzrokiem z Szalonym Maxem, który był tak wściekły, że para szła mu uszami. Czym on się, kurwa, tak przejmował? Wszyscy pozostali pili mi z ust, więc dlaczego nie mógł po prostu do nich dołączyć? I specjalnie ze względu na niego dodałem:

– Oczywiście będą to tylko rady, a zgodnie z definicją rada to sugestia, którą nikt nie musi się kierować...

Na co stojący pod ścianą Danny wrzasnął:

– To prawda, ale tylko głupiec nie kierowałby się twoimi!

I znowu grzmiący aplauz. Rozprzestrzeniał się po sali jak wirus Ebola i już wkrótce stali absolutnie wszyscy, urządzając rannemu Wilkowi trzecią z rzędu owację.

Miałem teraz doskonałą okazję, żeby przejść niepostrzeżenie do tematu Duke Securities i do tego, że FBI może wszcząć przeciwko nam śledztwo. Tak, lepiej wspomnieć o FBI już teraz, niemal to przewidzieć, przedstawić to tak, jakby Wilk przez cały czas brał to pod uwagę i przygotował się już do odparcia ataku.

Podniosłem rękę i poprosiłem o ciszę.

– Posłuchajcie. Nie chcę was okłamywać. Ugoda z SEC była jedną z najtrudniejszych decyzji, jakie kiedykolwiek podjąłem. Ale wiem, że Stratton Oakmont przetrwa bez względu na wszystko. Nasza firma jest wyjątkowa. Nasza firma jest nie do powstrzymania dlatego, że to nie tylko zwykłe miejsce pracy. Nie jest również nastawiona tylko na zysk. Nie. Stratton Oakmont to idea! A jako idea już z samej swej natury jest nie do ujarzmienia, nie do stłumienia, i nie zdusi jej nawet dwuletnie śledztwo prowadzone przez bandę głupich kontrolerów, którzy zamarzali na śmierć w naszej sali konferencyjnej, lekką ręką wydając pieniądze podatników, wydając miliony dolarów na jedno z największych polowań od czasów polowania na czarownice z Salem! Idea ta głosi, że nieważne, z jakiej rodziny pochodzicie, jakie szkoły ukończyliście ani czy koledzy głosowali na was jako na tych, którzy mają największe szanse osiągnąć w życiu sukces. Idea Stratton Oakmont głosi, że wchodząc tu pierwszy raz, rozpoczynacie nowe życie. Że z chwilą, kiedy przekroczycie próg tej sali i przysięgniecie wierność firmie, stajecie się częścią rodziny. Stajecie się Strattonitami!

Sala znowu oszalała i dostałem czwartą owację na stojąco tego dnia. Pochyliłem głowę i trzydzieści sekund później poprosiłem o ciszę. Kiedy ostatni broker usiadł, odchrząknąłem i dodałem:

– Odchodząc, pozostawiam po sobie wielką pustkę, którą Danny musi wypełnić. Kim? Kimś z zewnątrz? Kimś z Wall Street? Nie. Oczywiście, że nie! Stratton Oakmont awansuje tylko swoich. Zawsze tak było i zawsze tak będzie. Dlatego bez względu na to, czy dopiero co przekroczyliście próg firmy, czy jesteście tu od kilku miesięcy i niedawno zdaliście egzamin maklerski, czy pracujecie tu od roku i właśnie zarobiliście swój pierwszy milion, dzisiaj jest wasz szczęśliwy dzień. Firma będzie się rozrastała i czeka nas jeszcze wiele biegów z przeszkodami. Ale my te przeszkody pokonamy, tak jak pokonaliśmy tych z SEC. Kto wie, może następnym razem zawita do nas ktoś z NASD, FBI, może nawet ktoś z prokuratury? Któż to może wiedzieć na pewno? Każda duża firma z Wall Street przez to przechodzi. Ale wy musicie wiedzieć tylko jedno, to, że w ostatecznym rozrachunku Stratton Oakmont przetrwa i że trudności rodzą okazję. Może następnym razem na moim miejscu będzie stał Danny, przekazując pałeczkę któremuś z was.

Odczekałem chwilę, żeby to do nich dotarło, i przeszedłem do zakończenia.

– Dlatego życzę wszystkim powodzenia i samych sukcesów. Proszę was tylko o jedno, o to, żebyście szli za Dannym, tak jak szliście za mną. Żebyście poprzysięgli mu wierność, tak jak poprzysięgliście wierność mnie. Od tej chwili firmą kieruje on. Powodzenia, Danny, z Bogiem. Wiem, że z tobą u steru Stratton Oakmont osiągnie wyżyny. – Zasalutowałem mu mikrofonem i brokerzy zgotowali Danny’emu owację życia.

Kiedy w końcu ucichli, wręczono mi pożegnalną kartkę. Miała dziewięćdziesiąt centymetrów szerokości i metr osiemdziesiąt długości. Na jednej stronie wielkimi czerwonymi literami napisano: „Najlepszemu szefowi w świecie!”. Na drugiej były króciutkie odręczne liściki, wyrazy uznania od Strattonitów, którzy dziękowali mi za to, że tak radykalnie odmieniłem ich życie.

Potem, kiedy już wróciłem do gabinetu i po raz ostatni zamknąłem za sobą drzwi, długo nie mogłem przestać myśleć o tym, czy będą mi tak dziękowali za pięć lat.

ROZDZIAŁ 25

Te najprawdziwsze

Ile razy trzeba obejrzeć Wyspę Gilligana, zanim włoży się do ust lufę pistoletu i pociągnie za spust?

Był zimny środowy poranek i chociaż minęła już jedenasta, wciąż leżałem w łóżku, oglądając telewizję. Wymuszona emerytura to, kurwa, nie piknik.

Od czterech tygodni spędzałem przed telewizorem dużo czasu – według Księżnej dużo za dużo – a ostatnio dostałem obsesji na punkcie Wyspy Gilligana.

Był po temu powód: oglądając ten serial, dokonałem szokującego odkrycia, że nie jestem jedynym Wilkiem z Wall Street. Ku swemu wielkiemu rozgoryczeniu stwierdziłem, że ktoś dzieli ze mną ten niezbyt zaszczytny tytuł i że tym kimś jest stary, niewydarzony WASP, który miał niefart rozbić się na wyspie Gilligana. Nazywał się Thurston Howell III i, niestety, był naprawdę zidiociałym WASP-em. Co typowe dla białej elity pochodzenia angloamerykańskiego, ożenił się z przedstawicielką swego gatunku, odrażającą blondyną imieniem Lovely, taką samą idiotką jak on, choć może nie do końca. Lovely uważała za stosowne nosić wełniane kostiumy, wyszywane cekinami suknie balowe i pełny makijaż mimo tego, że Wyspa Gilligana leżała gdzieś na południowym Pacyfiku, co najmniej pięćset mil morskich od najbliższego szlaku okrętowego, gdzie ktoś mógłby ją zobaczyć. Ale kobiety z tych kręgów słynęły z tego, że zawsze ubierają się zbyt formalnie.

Zastanawiałem się, czy oryginalny Wilk z Wall Street był niewydarzonym kretynem przez zwykły przypadek, czy też przydomek ten miał być celowym afrontem. No bo czy można porównywać Jordana Belforta do starego idioty o ilorazie inteligencji sześćdziesiąt pięć i skłonnościach do nocnego moczenia się? Może i tak – pomyślałem ponuro. Może i tak.

Byłem bardzo smutny i bardzo przygnębiony. Pocieszałem się tylko tym, że więcej czasu spędzam teraz z Chandler, która właśnie zaczęła mówić. Moje wcześniejsze podejrzenia potwierdziły się w całej rozciągłości i było już absolutnie oczywiste, że moja córka jest atestowanym geniuszem. Nie chciałem oceniać jej pod względem fizycznym – oparłem się tej pokusie z wielkim trudem – doskonale wiedząc, że jakkolwiek by wyglądała, wielbiłbym każdą cząsteczkę jej ciała. Ale Chandler wyglądała cudownie i z każdym dniem robiła się coraz bardziej podobna do swojej mamy. A obserwując, jak rozwija się jej osobowość, zakochiwałem się w niej coraz bardziej i bardziej. Praktycznie nie było dnia, żebym nie spędził z nią trzech czy czterech godzin, ucząc ją nowych słów.

Rozkwitały we mnie potężne uczucia, jak dotąd zupełnie mi obce. Dobrze to czy źle, ale zdałem sobie sprawę, że nigdy dotąd nie kochałem nikogo bezwarunkowo, nawet moich żon i rodziców. Dopiero przy Chandler w końcu zrozumiałem prawdziwe znaczenie słowa „miłość”. Dopiero teraz zdałem sobie sprawę, dlaczego rodzice dzielili ze mną mój ból, dlaczego wraz ze mną cierpieli, zwłaszcza kiedy byłem nastolatkiem i zdawało się, że marnuję swój talent. Wreszcie pojąłem, dlaczego mama płakała, i wiedziałem już, że ja też będę płakał, jeśli moja córka skończy tak jak ja. Miałem wyrzuty sumienia, żałowałem, że sprawiłem tyle przykrości mamie i tacie, wiedząc, że z bólu musiało pękać im serce. To jest właśnie bezwarunkowa miłość, prawda? Najczystsza ze wszystkich, a do tej pory byłem tylko jej obiektem.

Nie zmieniło to bynajmniej moich uczuć do Księżnej. Zastanawiałem się tylko, czy kiedykolwiek osiągnę przy niej taki poziom swobody i zaufania, że będę mógł wreszcie opuścić gardę i bezwarunkowo ją pokochać. Może – myślałem – gdybyśmy mieli jeszcze jedno dziecko. Albo kiedy zestarzejemy się razem – ale zestarzejemy się tak naprawdę – i kiedy ciało przestanie narzucać nam swoje potrzeby. Może wtedy będę mógł jej w końcu zaufać.

Mijały dni, a ja coraz częściej szukałem w Chandler poczucia spokoju, stabilizacji i sensu życia. Myśl, że mógłbym pójść do więzienia i na jakiś czas ją stracić, ugniatała mi podstawę czaszki jak wielki ciężar. Wiedziałem, że zniknie dopiero wtedy, kiedy agent specjalny Coleman skończy śledztwo i niczego nie znajdzie. Wciąż czekałem na wiadomości od Bo, na to, co powie mu Barsini, ale Bo nie mógł go ostatnio złapać.

No i była oczywiście Księżna. Świetnie nam się układało, naprawdę. Teraz, kiedy miałem więcej czasu, łatwiej mi było ukryć przed nią mój gwałtownie przybierający na sile nałóg. Wypracowałem sobie wspaniały plan dnia, wstając o piątej rano, dwie godziny przed nią, żeby spokojnie połknąć moje poranne „cytrynki”. Wszystkie fazy haju – mrowienie, bełkotanie, ślinienie się i utratę przytomności – przechodziłem, zanim się obudziła. Gdy doszedłem do siebie, oglądałem kilka odcinków Wyspy Gilligana albo Dream of Jeannie, a potem przez godzinę bawiłem się z Chandler. W południe szedłem do Tenjin na lunch z Dannym, gdzie widzieli nas wszyscy Strattonici.

Po zamknięciu giełdy spotykaliśmy się znowu i łykaliśmy razem „cytrynki”. Miałem wtedy drugi odlot dnia. Do domu wracałem zwykle około siódmej – dobrze po fazie ślinienia się – na kolację z Nadine i córką. I chociaż Nadine musiała wiedzieć, że biorę, przymykała na to oko, wdzięczna, że staram się przynajmniej nie ślinić w jej obecności, co najbardziej doprowadzało ją do szału.

I wtedy zapiszczał interkom.

– Już nie śpisz? – warknęła Janet.

– Jest jedenasta. Oczywiście, że nie śpię. Oglądam Financial Network.

Chyba mi nie uwierzyła.

– Tak? Ja też. O czym facet mówi?

– Wal się. Czego chcesz?

– Alan Chemtob dzwoni. Mówi, że to ważne.

Alan Chemtob, alias Alan Walnięty Chemik, mój zaufany diler „cytrynek” i okrutna pijawka, był strasznie upierdliwy. Nie wystarczyło zapłacić mu pięćdziesiąt dolarów za tabletkę, żeby zostawił towar, jak najszybciej sobie poszedł i przestał zawracać ludziom dupę. O nie! Walnięty Chemik chciał być lubiany, kochany i diabli go wiedzą, co jeszcze. Ten gruby sukinsyn nadawał nowe znaczenie określeniu „twój przyjazny diler z sąsiedztwa”. Ale tak się przypadkiem zdarzyło, że miał dostęp do najlepszych „cytrynek” w mieście, co w świecie ludzi od nich uzależnionych było pojęciem dość względnym, ponieważ najlepsze pochodziły z krajów, gdzie legalnie działające firmy farmaceutyczne wciąż mogły je wytwarzać.

Tak, to bardzo smutna historia. Kiedyś quaalude, czyli metakwalon, był w Stanach dostępny w każdej aptece, podobnie jak większość innych narkotyków rekreacyjnych, ale kiedy DEA, Urząd do Walki z Narkotykami, odkrył, że na każdą legalnie wypisaną receptę przypada sto fałszywych, natychmiast obłożył go zakazem. Teraz wytwarzano go tylko w dwóch krajach na świecie: w Hiszpanii i w Niemczech. Ale i tu, i tam jego produkcja i sprzedaż podlegały tak ścisłej kontroli, że nie sposób było zgromadzić znaczącego zapasu...

...i właśnie dlatego serce zabiło mi jak szalone, kiedy podniósłszy słuchawkę telefonu, usłyszałem głos Walniętego Chemika.

– Nie uwierzysz, ale znalazłem emerytowanego aptekarza, który prawie od piętnastu lat trzyma w sejfie dwadzieścia prawdziwych „cytrynek”. Próbuję je od niego kupić od pięciu lat, ale jak dotąd zawsze odmawiał. Teraz musi zapłacić za college syna i chce je sprzedać po pięćset dolarów sztuka, więc pomyślałem, że cię to zainteresuje...

– Oczywiście, że tak!

Śmiał w to wątpić? Mało brakowało i nazwałbym go zdebilałym kretynem. Ostatecznie były „cytrynki” i „cytrynki”. Ponieważ każda firma wytwarzała je według trochę innej receptury, różniły się siłą działania. Ale nikt nie opracował lepszej formuły niż geniusze z Lemmon Pharmaceuticals, którzy nazwali swoje Lemmon 714. („Lemmon” brzmi jak „lemon”, czyli „cytryna”). Ich „cytrynki” były legendarne nie tylko dlatego, że miały potężną moc, ale i dlatego, że z każdej katolickiej dziewicy robiły zawodową obciągarę. Dlatego nazywano je często „rozwieraczami nóg”.

– Wezmę wszystkie – warknąłem. – Powiedz mu, że jeśli sprzeda mi sto, dam mu tysiąc pięćset za sztukę. To sto pięćdziesiąt tysięcy dolarów, Alan.

– On ma tylko dwadzieścia – odparł Walnięty Chemik.

– Cholera. Na pewno? Nie zamierzasz przypadkiem kilku zachomikować?

– Jak możesz! Uważam cię za przyjaciela, a przyjacielowi nigdy bym czegoś takiego nie zrobił, prawda?

Pieprzony cwaniak. Ale moja odpowiedź brzmiała trochę inaczej.

– Absolutnie, przyjacielu, absolutnie. Kiedy możesz tu być?

– Facet wraca dopiero o czwartej. Mogę wpaść około piątej. – Zrobił pauzę i dodał: – Tylko nic nie jedz.

– Przestań. To oburzające, że w ogóle śmiesz mi o tym przypominać. – Życzyłem mu szerokiej drogi, odłożyłem słuchawkę i przekręciłem się na białej jedwabnej kapie – za jedyne dwanaście tysięcy dolarów – jak mały dzieciak, który właśnie wygrał talon na zakupy w największym w świecie sklepie z zabawkami.

Poszedłem do łazienki, otworzyłem apteczkę i wyjąłem pudełko z napisem „Fleet Enema”. Otworzyłem je, zsunąłem do kolan bokserki i wsadziłem w tyłek szpiczasty czubek irygatora z taką siłą i zajadłością, że otarł się o esicę. Trzy minuty później wypłynęła ze mnie cała zawartość niższej części przewodu pokarmowego. W głębi serca wątpiłem, czy zwiększy to intensywność haju, ale było to roztropne zabezpieczenie. Potem włożyłem palec do gardła i zwymiotowałem śniadanie.

Tak – pomyślałem. Zrobiłem to, co w tych niezwykłych okolicznościach zrobiłby każdy rozsądny człowiek, może z wyjątkiem tego, że pomyliłem kolejność i zamiast najpierw zwymiotować zrobiłem sobie lewatywę. Ale naprawiłem to małe faux pax, dokładnie myjąc ręce w gorącej wodzie.

Potem zadzwoniłem do Danny’ego, kazałem mu zrobić to samo, a on oczywiście to zrobił.

*

O piątej po południu graliśmy u mnie w osiem piłek, niecierpliwie czekając na Walniętego Chemika. Piłki odbijały się z trzaskiem od ścian, a on wyżywał się na naszym Chińczyku.

– To jego akcje, na sto procent. Nikt inny tyle nie ma.

Chodziło o akcje firmy M.H. Meyersona, którą Stratton Oakmont wprowadził ostatnio na giełdę. Problem polegał na tym, że w ramach mojego quid pro quo z Kennym zgodziłem się dać Victorowi spory pakiet papierów. Oczywiście pod warunkiem, że nie może ich odsprzedać, ale on ten warunek oczywiście olał i opychał wszystko jak najęty. Frustrujące było to, że na pozagiełdowym, regulowanym rynku papierów wartościowych nie dało się tego sprawdzić i udowodnić mu, że popełnił haniebne wykroczenie. Wszystko opierało się tylko na domysłach.

Ale dzięki procesowi eliminacji szybko dodaliśmy dwa do dwóch i okazało się, że Chińczyk robi nas w konia.

– Dlaczego jesteś taki zaskoczony? – spytałem cynicznie. – To zdeprawowany maniak. Odsprzedałby akcje nawet wtedy, gdyby nie musiał, ot tak, żeby zrobić nam na złość. Teraz już rozumiesz, dlaczego kazałem ci dać mu sto tysięcy papierów mniej. On wszystko opchnął, a ty jesteś cacy.

Danny ponuro kiwnął głową.

– Nie martw się – dodałem z uśmiechem. – Ile mu dotąd sprzedałeś?

– Coś około miliona.

– Dobra. Kiedy dojdziesz do miliona i pół, zgaszę mu światło i...

Zadzwonił dzwonek u drzwi. Popatrzyliśmy na siebie i zastygliśmy bez ruchu z rozdziawionymi ustami. Chwilę później na schodach zadudniły kroki, do piwnicy wszedł Walnięty Chemik i od razu zaczął przynudzać, jak to on.

– Jak tam Chandler?

Jezu Chryste – pomyślałem. Dlaczego ten kutas nie może zachowywać się jak inni dilerzy? Dlaczego nie może stać na rogu ulicy i sprzedawać prochów uczniom? Skąd u niego ta cholerna potrzeba bycia lubianym?

– Świetnie – odrzekłem z ciepłym uśmiechem, myśląc: A teraz dawaj te pieprzone „cytrynki” i zjeżdżaj. – A jak tam Marsha i dzieciaki?

– Marsha to Marsha – odparł, zgrzytając zębami jak na kokainistę przystało. – Ale u dzieci wszystko dobrze. Chciałbym otworzyć dla nich konto. Może jakiś fundusz, żeby miały potem na studia?

– Jasne, nie ma sprawy. – Tylko daj już te zasrane „cytrynki”, wstrętny grubasie! – Zadzwoń do sekretarki Danny’ego, a ona się wszystkim zajmie. Prawda, Danny?

– Absolutnie – syknął Danny z miną, która mówiła: Dawaj „cytrynki” albo poniesiesz konsekwencje!

Kwadrans później Alan dał nam wreszcie towar. Wyjąłem jedną tabletkę i dokładnie ją obejrzałem. Idealnie okrągła, troszkę większa od dziesięciocentówki, miała grubość prażynki Honey Nut Cheerio. Była czyściutka, bielutka jak śnieg i miała ten cudowny połysk, który ostrzegał, że chociaż wygląda jak aspiryna Bayera, nie ma z nią nic wspólnego, wprost przeciwnie. Na jednej stronie widniała głęboko wyżłobiona nazwa: Lemmon 714. Drugą przecinała na pół cienka linia. Tabletka miała ścięte krawędzie, co było znakiem firmowym Lemmon Pharmaceuticals.

– Najprawdziwsze z prawdziwych – powiedział Walnięty Chemik. – Ale żeby nie wiem co, możesz wziąć tylko jedną naraz. To nie „palladynki”, są o wiele silniejsze.

Zapewniłem go, że będę o tym pamiętał, i dziesięć minut później byliśmy z Dannym w drodze do raju. Połknęliśmy po jednej i przeszliśmy do siłowni wyłożonej sięgającymi sufitu lustrami i zastawionej taką ilością najnowocześniejszego sprzętu, tyloma ławami, ławeczkami, drążkami i stojakami, że zrobiłaby wrażenie nawet na Arnoldzie Schwarzeneggerze. Danny zasuwał na bieżniku; ja wspinałem się na stairmasterze tak szybko, jakby gonił mnie agent specjalny Coleman.

– „Cytrynka” najszybciej działa po dobrej rozgrzewce, co?

– Abso-kurwa-lutnie! – wykrzyknął Danny. – Wszystko zależy od metabolizmu, im szybszy, tym lepszy. – Sięgnął po porcelanową miseczkę sake. – A to jest genialne. Gorąca sake po prawdziwej „cytrynce” to jest to, prawdziwa inspiracja. Benzyna na ogień!

Wziąłem swoją miseczkę i pochyliłem się w lewo, żeby się z nim trącić. On pochylił się w prawo, ale bieżnik stał prawie dwa metry od stairmastera i nie dosięgliśmy.

– Nie zaszkodziło spróbować. – Danny zachichotał.

Zachichotałem i ja.

– Piątka za dobre chęci!

Śmiejąc się jak idioci, trąciliśmy się miseczkami na odległość i wypiliśmy.

Wtedy otworzyły się drzwi i weszła Księżna Bay Ridge w jasnozielonym rynsztunku jeździeckim. Zrobiła krok do przodu, przekrzywiła na bok głowę, założyła ręce, skrzyżowała nogi w kostkach i lekko odchyliła się do tyłu. Podejrzliwie zmrużyła oczy i spytała:

– Co wy robicie, debile?

Chryste, nieoczekiwana komplikacja.

– Myślałem, że poszłaś z Hope na konie – rzuciłem oskarżycielsko.

– Aaa... psik! – kichnęła moja ambitna amazonka, rezygnując z wyniosłej pozy. – Dostałam takiego uczulenia, że... – Tu kichnęła ponownie. – Że musiałam to odwołać.

– Sto lat, Księżno! – powiedział Danny, używając jej pieszczotliwego przezwiska.

– Jeszcze raz nazwiesz mnie Księżną i wyleję ci na łeb tę pieprzoną sake! – Nadine przeniosła wzrok na mnie. – Chodź, chcę z tobą pogadać. – Odwróciła się na pięcie i pomaszerowała w stronę półokrągłej sofy stojącej po drugiej stronie piwnicy, tuż przy wejściu na kort do racquetballa, który Księżna, aspirująca również do tytułu projektantki ubrań dla przyszłych matek, przekształciła ostatnio w salon wystawowy.

Posłusznie podążyliśmy za nią i kiedy tak szliśmy, nachyliłem się do Danny’ego i szepnąłem mu do ucha:

– Czujesz coś?

– Nic – odszepnął.

– Rozmawiałam dzisiaj z Heather Gold – powiedziała Księżna. – Uważa, że to doskonały moment, żeby Chandler zaczęła jeździć konno. Dlatego chcę jej kupić kucyka. – Żeby to podkreślić, kiwnęła głową, tylko raz, za to zdecydowanie. – Akurat jednego mają. Jest śliczny i wcale nie taki drogi.

– Ile? – spytałem, siadając obok niej i zastanawiając się, jak Chandler będzie jeździła, skoro nie umie jeszcze chodzić.

– Tylko siedemdziesiąt tysięcy – odparła z uśmiechem Nadine. – Tanio, prawda?

Jeśli dasz mi się przelecieć, kiedy będę po prawdziwej „cytrynce” – pomyślałem – chętnie kupię ci kucyka, nawet takiego za siedemdziesiąt tysięcy dolarów. Ale powiedziałem tylko:

– Bardzo. Prawdziwa okazja. Nie wiedziałem, że kucyki są takie drogie. – Przewróciłem oczami.

Księżna zapewniła mnie, że są, i by ostatecznie mnie w tym utwierdzić, przysunęła się bliżej, abym mógł poczuć zapach jej perfum.

– Proszę... – szepnęła swoim najbardziej zmysłowym szeptem. – Będę twoją najlepszą przyjaciółką.

Wtedy na schodach pojawiła się Janet z szerokim uśmiechem na twarzy.

– Hej! Co robicie?!

– Właź! – odkrzyknąłem. – Mamy ostrą imprezę!

Najwyraźniej nie wychwyciła mojego sarkazmu, bo już chwilę później moja żona przekabaciła ją na swoją stronę i zaczęły się zachwycać, jak ślicznie Chandler wyglądałaby na koniku, oczywiście w malutkim angielskim stroju jeździeckim, który Księżna kazałaby uszyć za Bóg wie jakie pieniądze.

Wyczuwając okazję, szepnąłem jej do ucha, że jeśli pójdzie ze mną do łazienki i odda mi się od tyłu na umywalce, chętnie pojadę jutro do stajni – oczywiście zaraz po kolejnym odcinku Wyspy Gilligana, tym o jedenastej – i kupię jej tego cholernego kucyka.

– Teraz? – spytała, na co trzy razy szybko kiwnąłem głową, a wtedy uśmiechnęła się i zgodziła. Przeprosiliśmy Janet i Danny’ego i wyszliśmy.

Bez żadnych wstępów pochyliłem ją nad umywalką, wszedłem w nią na sucho, a ona wydała wtedy takie ciche westchnienie, takie: „Och!”. Potem głośno kichnęła i zakasłała.

– Na zdrowie, skarbie. – Poruszyłem się w niej szybko dwanaście razy i wystrzeliłem jak rakieta na pełnym ciągu. Wszystko razem trwało może dziewięć sekund.

Księżna odwróciła swoją śliczną główkę i spytała:

– Już? Skończyłeś?

– Uhm – mruknąłem, pocierając palcem o palec, by sprawdzić, czy nie mrowią. – Może pójdziesz na górę i dokończysz wibratorem?

– Dlaczego tak bardzo chcesz się mnie pozbyć? – spytała z wciąż wypiętą do mnie pupą. – Co wy znowu kombinujecie?

– Nic. Rozmawiamy o interesach, złotko, to wszystko.

– Akurat! – warknęła. – Kłamiesz, przecież widzę! – Odepchnęła się łokciami od umywalki tak mocno, że poleciałem do tyłu i grzmotnąłem w drzwi. A ona podciągnęła bryczesy, kichnęła, spojrzała w lustro, poprawiła włosy, minęła mnie i wyszła.

Dziesięć minut później zostaliśmy z Dannym sami i wciąż byliśmy trzeźwi jak świnie. Ze smutkiem pokręciłem głową.

– Są tak stare, że pewnie straciły moc. Chyba trzeba wziąć drugą.

Wzięliśmy, minęło pół godziny i wciąż nic. Ani, kurwa, najlżejszego mrowienia.

– Co to za gówno? – zaklął Danny. – Pięć stów za tabletkę? To podróbka jakaś. Powinni za to karać! Daj, sprawdzę datę ważności.

Rzuciłem mu buteleczkę.

Spojrzał na etykietę i wykrzyknął:

– Grudzień osiemdziesiąt jeden! Już dawno minęła! – Odkręcił nakrętkę i wyjął dwie „cytrynki”. – Straciły moc. Weźmy jeszcze po jednej.

Minęło kolejne pół godziny i wpadliśmy w rozpacz. Wzięliśmy po trzy oryginalne „cytrynki” i nawet nie zaczęło nas mrowić.

– No jasne – prychnąłem. – Są do dupy.

– Absolutnie – zgodził się ze mną Danny. – Cóż, takie jest życie, stary.

– Proszę pana – odezwała się przez interkom Gwynne. – Bo Dietl dzwoni.

Podniosłem słuchawkę.

– Cześć, Bo. Co słychać?

Jego odpowiedź mnie zmroziła.

– Musimy natychmiast pogadać – warknął. – Ale nie na tej linii. Podskocz do budki i zadzwoń do mnie. Masz coś do pisania? Podam ci numer.

– Co się stało? Rozmawiałeś z Bar...

– Nie tutaj, Bo. Ale tak, rozmawiałem i mam dla ciebie wiadomości. A teraz bierz długopis i pisz.

Minutę później siedziałem w moim małym mercedesie, skutecznie odmrażając sobie tyłek. W pośpiechu zapomniałem włożyć kurtkę. Na dworze było koszmarnie, pewnie z minus piętnaście, a o siódmej wieczorem panował już gęsty mrok. Odpaliłem silnik i ruszyłem w stronę bramy. Skręciłem w lewo, w Pin Oak Court, i zaskoczony zobaczyłem, że po drugiej stronie ulicy parkuje długi rząd samochodów. U któregoś z sąsiadów trwało przyjęcie. Cudownie! Właśnie wydałem dziesięć tysięcy dolarów na najgorsze „cytrynki” w historii „cytrynek”, a ktoś w najlepsze sobie imprezował.

Jechałem do telefonu w Brookville Country Clubie. Miałem niedaleko, ledwie kilkaset metrów, więc już pół minuty później byłem na miejscu. Zaparkowałem przed wejściem, ceglanymi schodami wbiegłem na górę, przebiegłem pod białymi kolumnami korynckimi i wpadłem do środka.

Na ścianie wisiały telefony, cały rząd. Podniosłem słuchawkę najbliższego, wybrałem numer Bo, wprowadziłem numer karty. Po kilku sygnałach usłyszałem straszną wiadomość.

– Posłuchaj, Bo – powiedział Bo. – Właśnie dzwonił do mnie Barsini. Mówi, że toczy się przeciwko tobie śledztwo w sprawie prania brudnych pieniędzy. Ten Coleman twierdzi, że masz w Szwajcarii dwadzieścia baniek. Ma tam informatora, który regularnie mu donosi. Nie chciał wdawać się w szczegóły, ale wygląda na to, że twoja sprawa wypłynęła przy okazji innej, że początkowo nikt się tobą nie interesował i nagle zaczął. Twój telefon jest pewnie na podsłuchu, ten w domu nad morzem też. Mów do mnie, Bo: co się dzieje?

Nabrałem powietrza, żeby się uspokoić i wymyślić jakąś odpowiedź, tylko... co mu miałem powiedzieć? Że trzymałem miliony dolarów na lewym koncie cioci i że moja własna teściowa szmuglowała forsę do Szwajcarii? Że Todd Garret wpadł, bo głupi Danny pojechał na spotkanie na haju? Co by mi to dało? Nic. Więc powiedziałem tylko:

– To nieprawda, nie mam w Szwajcarii żadnych pieniędzy. To jakieś nieporozumienie.

– Co mówisz? – spytał Bo. – Nie rozumiem, powtórz.

Sfrustrowany powtórzyłem:

– Nie mam f zwajcałi adnych pinięzzy!

– Ty co? – spytał z niedowierzaniem Bo. – Nawaliłeś się? Ni chuja nie rozumiem, co mówisz! – I szybko dodał: – Jordan, nie wsiadaj do samochodu! Powiedz, gdzie jesteś, i wyślę po ciebie Rocca! Gdzie jesteś, staruszku? Mów do mnie, Bo, powiedz coś!

I nagle poczułem, że z pnia mojego mózgu rozchodzi się dziwne ciepło, że każdą cząsteczkę ciała ogarnia miłe mrowienie. Wciąż trzymałem słuchawkę przy uchu i chciałem mu powiedzieć, żeby Rocco przyjechał do klubu, ale nie mogłem poruszyć ustami. Było tak, jakby mózg wysyłał właściwie sygnały i jakby coś zakłócało je czy przechwytywało. Dosłownie mnie sparaliżowało. Ale czułem się... cudownie. Spojrzałem na metalową obudowę telefonu i przekrzywiłem głowę, próbując zobaczyć swoje odbicie. Jaki piękny telefon! Jaki błyszczący! I nagle telefon zaczął się oddalać. Co jest? Dlaczego ode mnie ucieka? Cholera jasna! Odchylałem się coraz bardziej i bardziej do tyłu, przewracałem się jak ścięte drzewo... Uwaga! I łup! Półprzytomny leżałem na plecach, gapiąc się na klubowy sufit, taki podwieszany, styropianowy, typowo biurowy. Straszne sknerstwo jak na taki klub. Te pieprzone WASP-y oszczędzały na swoim własnym suficie!


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю