355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » Jordan Belfort » Wilk z Wall Street » Текст книги (страница 7)
Wilk z Wall Street
  • Текст добавлен: 9 октября 2016, 13:00

Текст книги "Wilk z Wall Street"


Автор книги: Jordan Belfort



сообщить о нарушении

Текущая страница: 7 (всего у книги 31 страниц)

Pochwyciłem spojrzenie młodego brokera, który wyglądał tak, jakby miał zaraz umrzeć ze strachu. I żeby wbić im to jeszcze mocniej do głowy, dodałem:

– Co? Myślicie, że ściemniam? Nie. Coś wam powiem: będzie tylko gorzej. Jeśli chcecie zestarzeć się z godnością, jeśli chcecie się zestarzeć, zachowując szacunek do samego siebie, lepiej się teraz wzbogaćcie. Już teraz! Praca w firmie z Wielkiej Pięćsetki i emerytura to już, kurwa, historia, w dodatku starożytna! A jeśli myślicie, że ubezpieczenie społeczne zapewni wam jasną przyszłość, to pomyślcie jeszcze raz. Przy obecnym poziomie inflacji ledwo wystarczy wam na pieluchy, kiedy zamkną was w cuchnącym domu starców, gdzie wielka, gruba jak beka Jamajka z brodą i wąsami będzie karmiła was przez słomkę i okładała pięściami, kiedy ją wkurzycie. Dlatego posłuchajcie, posłuchajcie uważnie: czy wasz aktualny problem polega na tym, że nie nadążacie ze spłatami rat i kredytów? To dobrze, w takim razie podnieście tę cholerną słuchawkę i zacznijcie dzwonić. Właściciel domu grozi, że was wyrzuci? Na tym polega problem? Świetnie, w takim razie podnieście słuchawkę i dzwońcie. A może chodzi o dziewczynę? Chce was rzucić, bo uważa was za nieudacznika? Bardzo dobrze: podnieście tę pieprzoną słuchawkę i do roboty!

Odkaszlnąłem.

– I zachowujcie się! Zachowujcie się tak, jakbyście byli już bogaci, wtedy na pewno dorobicie się fortuny. Niech bije z was niezachwiana pewność siebie, wtedy ludzie bez zastrzeżeń wam zaufają. Zachowujcie się tak, jakbyście mieli niezrównane doświadczenie, bo wtedy pójdą za waszą radą. Zachowujcie się tak, jakbyście mieli na koncie sto wielkich sukcesów, i sukcesy te na pewno przyjdą!

Powiodłem wzrokiem po sali.

– Za niecałą godzinę zaczynamy sprzedaż. Dlatego chwytajcie za słuchawki, dzwońcie do wszystkich klientów i nie bierzcie jeńców. Bądźcie zawzięci! Bądźcie okrutni! Bądźcie pitbulami! Telefonicznymi terrorystami! Róbcie dokładnie to, co wam mówiłem, i uwierzcie: za kilka godzin, kiedy klienci zaczną zgarniać kasę, po tysiąckroć mi podziękujecie.

Z tymi słowami zszedłem z podwyższenia wśród aplauzu setek wiwatujących Strattonitów, którzy już podnosili słuchawki, wypełniając mój rozkaz: wyłupać skurwielom oczy!

ROZDZIAŁ 9

Wiarygodność

O pierwszej po południu geniusze z NASD, Amerykańskiego Stowarzyszenia Maklerów Papierów Wartościowych, wprowadzili firmę Steve’a Maddena na nowojorską giełdę pod czteroliterowym skrótem handlowym SHOO (wymawiane jak shoe, czyli but). Czyż to nie słodkie? I jakie akuratne!

Ponieważ zgodnie z wieloletnią i wciąż obowiązującą tradycją zachowywali się jak błądzące po omacku dupki, zaszczyt ustalenia ceny wyjściowej pozostawili mnie, Wilkowi z Wall Street. Był to kolejny z długiej listy źle pomyślanych przepisów handlowych, tak absurdalnych, że niemal gwarantowały, iż każda nowa emisja zostanie w ten czy inny sposób zmanipulowana bez względu na to, czy Stratton Oakmont zaangażuje się w to, czy nie.

Często zastanawiałem się, dlaczego NASD stworzyło pole do tak jawnego nabijania klientów w butelkę, i doszedłem do wniosku, że jest to po prostu samoregulująca się agencja, której „właścicielami” były zrzeszone w niej firmy brokerskie. (Między innymi moja).

Prawdziwym celem NASD była w gruncie rzeczy gra, udawanie, że jest to instytucja stojąca po stronie klienta, podczas gdy tak naprawdę nigdy tam nie stała. W gruncie rzeczy nawet nie próbowała, w każdym razie niezbyt usilnie. Były to tylko drobne zabiegi kosmetyczne, które miały uśpić czujność SEC, Komisji Papierów Wartościowych i Giełd. Wzbudzać gniew inspektora generalnego? Broń Boże!

Dlatego zamiast pozwolić, by cenę wyjściową akcji dyktowała naturalna równowaga między sprzedającymi i kupującymi, zastrzegli to niezwykle cenne prawo dla głównego gwaranta emisji papierów wartościowych, czyli – w tym przypadku – dla mnie. Dlatego, postanowiwszy być gwarantem bardzo arbitralnym i kapryśnym, ustaliłem cenę wyjściową jednostki na pięć i pół dolara, dzięki czemu otworzyła się przede mną wspaniała okazja do natychmiastowego odkupienia – od moich „słupów” – miliona jednostek po tejże właśnie cenie. I chociaż nie ulegało wątpliwości, że figuranci chcieliby przetrzymać je troszkę – chociaż troszeczkę – dłużej, nie mieli w tej kwestii żadnego wyboru. Odkupienie akcji było z góry ustalone (wbrew wszelkim regulacjom prawnym oczywiście), poza tym ludzie ci zarobili właśnie półtora dolara na jednostce – dosłownie za nic i bez najmniejszego ryzyka – ot, wystarczyło, że kupili je i bez żadnych kosztów natychmiast odsprzedali. A jeśli chcieli zagrać ze mną ponownie, musieli przestrzegać ustalonych zasad, to znaczy trzymać język za zębami, ładnie mi podziękować i łgać, gdyby stanowi lub federalni kontrolerzy spytali ich, dlaczego tak tanio odsprzedali swoje papiery.

Tak czy inaczej z logiką mojego rozumowania trudno było polemizować. Trzy minuty po pierwszej – ledwie trzy minuty po tym, jak odkupiłem od mojego figuranta milion jednostek po pięć i pół dolara – Wall Street podbiła ich cenę do osiemnastu dolarów. Znaczyło to, że zarobiłem dwanaście i pół miliona dolarów! Dwanaście i pół miliona dolarów w trzy minuty! Kolejny milion zgarnąłem na opłatach inwestycyjno-bankowych, a za kilka dni, skupując jednostki nabyte na kredyt pomostowy – one też spoczywały w rękach moich figurantów – miałem zarobić jeszcze trzy lub cztery. Ach, te „słupy”! Co za genialny pomysł! A moim największym „słupem” był nie kto inny jak Steve Madden. Przechowywał dla mnie milion dwieście tysięcy udziałów, tych, których NASDAQ kazał mi się pozbyć. Po bieżącej cenie osiemnastu dolarów za jednostkę (każda składała się z akcji zwykłej i dwóch warrantów) cena samej akcji wynosiła osiem dolarów. Znaczyło to, że akcje – moje akcje – w posiadaniu Maddena są warte prawie dziesięć milionów! Wilk znowu zaatakował.

Teraz wszystko zależało od moich wiernych Strattonitów, bo to oni mieli wcisnąć te rozdęte papiery klientom. I to wszystkie, nie tylko milion jednostek, które dali im w ramach pierwszej oferty publicznej, ale i milion jednostek od figurantów, które spoczywały już na naszym koncie handlowym. Milion jednostek od figurantów, trzysta tysięcy jednostek na kredyt pomostowy, które zamierzałem odkupić za kilka dni, i kilka dodatkowych pakietów od firm brokerskich, które podbiły cenę do osiemnastu dolarów za sztukę (odwalając za mnie czarną robotę). One też miały odsprzedać nam swoje udziały i nieźle na tym zarobić. Szacowałem, że pod koniec dnia moi brokerzy ściągną do firmy około trzydziestu milionów dolarów.

Stałem teraz w sali transakcyjnej, spoglądając przez ramię mojemu głównemu brokerowi Steve’owi Sandersowi. Jednym okiem zerkałem na baterię piętrzących się przed nim monitorów, drugim na przeszkloną ścianę głównej sali operacji finansowych. Co za tempo, co za gorączka! Brokerzy wydzierali się do słuchawek jak zawodzące upiory. Co kilka sekund ta czy inna blond asystentka z wielkim dekoltem podbiegała do ściany i przyciskając do niej biust, do wąskiego otworu na dole wrzucała wypełnione zamówienia. Jeden z czterech odpowiedzialnych za to ludzi brał je, wprowadzał do sieci i w tej samej sekundzie pojawiały się na monitorze Steve’a, który realizował je po aktualnej cenie rynkowej.

I kiedy tak obserwowałem sunące po ekranie pomarańczowe cyferki, ogarnęło mnie pokręcone poczucie dumy z tego, że w mojej sali konferencyjnej siedzi dwóch durniów z SEC, którzy wciąż szperają w naszych archiwach, szukając dowodu, dymiącej spluwy, podczas gdy ja tuż pod ich nosem wypaliłem właśnie z bazooki. Ale pewnie za bardzo dygotali z zimna, no i nie mieli pojęcia, że słyszę każde wypowiedziane przez nich słowo.

W szale zakupów uczestniczyło jak dotąd pięćdziesiąt firm. Wszystkie jednak łączyło to, że pod koniec dnia zamierzały odsprzedać nam sto procent nabytych akcji. A ponieważ inne firmy brokerskie wciąż kupowały, było zupełnie niemożliwe, żeby ci z SEC mogli zarzucić mi, iż sztucznie podbiłem cenę jednostki do osiemnastu dolarów. Rzecz była elegancko prosta. Jak mogą mnie o coś oskarżać, skoro to nie ja windowałem cenę? Poza tym ja przecież sprzedawałem, a nie kupowałem! Sprzedawałem i sprzedałem innym firmom tylko tyle, żeby zamoczyły usta i nabrały apetytu na więcej, żeby nabrawszy apatytu, chciały manipulować naszymi nowymi akcjami w przyszłości – tylko tyle, nie więcej, bo większy pakiet byłby trudniejszy do odkupienia na zamknięciu sesji. Trudno było znaleźć idealny kompromis, ale fakt pozostawał faktem, że podbijanie ceny jednostek udziałowych Maddena przez inne firmy uwiarygodniało mnie w oczach SEC. Dlatego wiedziałem, że gdy za miesiąc sąd zażąda ode mnie dokumentacji handlowej, chcąc sprawdzić, co działo się u nas podczas kilku pierwszych miesięcy sprzedaży, stwierdzi tylko, że rozsiane po całym kraju firmy konsekwentnie podbijały cenę akcji Steve’a. I na tym się skończy.

Przed wyjściem kazałem Maddenowi dopilnować, żeby pod żadnym pozorem nie dopuścił do spadku ceny poniżej osiemnastu dolarów. Ostatecznie Wall Street była dla mnie miła i skutecznie ją zmanipulowała, dlatego nie zamierzałem jej oszukiwać.

ROZDZIAŁ 10

Zepsuty Chińczyk

O czwartej dzień przeszedł do historii.

Sesja dobiegła końca i wiadomość, że akcje firmy Steve Madden Shoes były najczęściej kupowanymi i sprzedawanymi akcjami w Ameryce, a tym samym w świecie, zdominowała serwisy informacyjne Dow Jonesa. Wiedzieli o tym wszyscy i każdy z osobna. Cały świat! Co za śmiałość! Co za zuchwałość!

O tak, Stratton Oakmont miał władzę. Właściwie to był władzą, prawdziwą potęgą, a ja, jako zasiadający na samym szczycie szef, czerpałem z niej pełnymi garściami. Czułem, jak władza ta wzbiera w moich wnętrznościach, jak wibruje w sercu, duszy, wątrobie i w lędźwiach. Ponieważ podczas sesji właściciela zmieniło ponad osiem milionów papierów, cena jednostki udziałowej – na zamknięciu – wyniosła prawie dziewiętnaście dolarów. W ciągu jednego dnia wzrosła o pięćset procent, dlatego akcje Maddena stały się najbardziej rentowną inwestycją w NASDAQ, NYSE, AMEX i na całym świecie. Tak, na całym świecie, od giełdy OBX w Oslo na mroźnym norweskim pustkowiu aż po ASX w kangurzym raju australijskiego Sydney.

Stałem w głównej sali, opierając się plecami o szklaną ścianę gabinetu. Miałem skrzyżowane ręce w pozie potężnego wojownika po zwycięskiej bitwie. Rozbrzmiewający w sali ryk wciąż był głośny, ale miał teraz inne brzmienie. Bardziej przytłumione, mniej intensywne.

Nadchodziła pora świętowania. Włożyłem rękę do kieszeni spodni i szybko sprawdziłem, czy sześć „cytrynek”, które tam schowałem, nie wypadło lub po prostu nie wyparowało. Bo „cytrynki” czasem wyparowywały, chociaż najczęściej przyczyniali się do tego „koledzy”, którzy je podkradali – koledzy albo było się tak nawalonym, iż łykało się je i natychmiast o tym zapominało. To czwarta i chyba najbardziej niebezpieczna faza cytrynowego haju: amnezja. Pierwszą była faza mrowienia, drugą bełkotania, trzecią ślinienia się, no a potem przychodziła amnezja.

Ale nie, narkotykowy bóg był dla mnie łaskawy i „cytrynki” nie zniknęły. Pobawiłem się nimi trochę czubkami palców, co napełniło mnie poczuciem irracjonalnej radości. Potem zacząłem obliczać, kiedy najlepiej je wziąć, i wyszło mi, że o wpół do piątej, czyli mniej więcej za dwadzieścia pięć minut. Miałbym kwadrans na popołudniową odprawę i zdążyłbym jeszcze dopilnować popołudniowego aktu moralnego zepsucia, jakim tego dnia miało być golenie kobiecej głowy.

Jedna z naszych asystentek, dziewczyna, która stała krótko z forsą, zgodziła się włożyć brazylijskie bikini, usiąść na drewnianym stołku z przodu sali i pozwolić się ogolić, ale tak zupełnie, do gołej skóry, na łyso. Miała wspaniałe włosy, długie, jasne i lśniące, i cudowny biust, który ostatnio powiększyła do rozmiaru D. Miała dostać za to dziesięć tysięcy gotówką, dzięki czemu mogłaby spłacić dwunastoprocentowy kredyt na operację plastyczną piersi. Tak więc rzecz była korzystna dla obu stron: za pół roku włosy jej odrosną, a nowy biust dostanie za friko.

Zastanawiałem się, dlaczego właściwie nie miałbym pozwolić Danny’emu na tego karła. Ostatecznie, czy było w tym coś złego? Początkowo wydawało mi się to trochę niesmaczne, ale po zastanowieniu zmieniłem zdanie.

W gruncie rzeczy sprawa sprowadzała się do tego, że prawo do rzucania karłem było po prostu walutą należną każdemu potężnemu wojownikowi, swego rodzaju łupem wojennym. Tak, zobojętnieliśmy już na prozaiczne akty zepsucia i aby zapełnić powstałą w ten sposób pustkę, poczuliśmy się zmuszeni (głównie ja) do założenia nieoficjalnej grupy Strattonitów z Dannym Porushem jako jej przywódcą. Grupa była czymś w rodzaju pokręconej wersji zakonu templariuszy, tych, którzy poszukiwali legendarnego Świętego Graala. Ale w przeciwieństwie do templariuszy rycerze strattońscy przetrząsali zakątki świata w poszukiwaniu aktów coraz to większej deprawacji, żeby pozostali Strattonici mogli się dzięki nim wyżyć. Nie znaczy to wcale, że byliśmy jak nałogowi heroiniści czy ktoś równie pretensjonalny – byliśmy nieskażonymi fanami czystej adrenaliny, którzy potrzebowali coraz to wyższych i wyższych skał do skakania i coraz to płytszych i płytszych sadzawek do lądowania.

Wszystko zaczęło się w październiku 1989 roku, kiedy dwudziestojednoletni wówczas Peter Galletta, jeden z pierwszych ośmiu Strattonitów, ochrzcił naszą szklaną windę szybkim obciągankiem i jeszcze szybszym numerkiem na pieska z siedemnastoletnią asystentką o nader zmysłowych udach. Asystentka, nasza pierwsza, miała blond włosy, była piękna i dziko rozwiązła.

Początkowo byłem zaszokowany i zastanawiałem się nawet, czy nie zwolnić Petera za to, że zanurzył swoje pióro w firmowym kałamarzu. Ale już w ciągu tygodnia okazało się, że dziewczyna lubi grę zespołową: zrobiła loda wszystkim ośmiu Strattonitom, większości w windzie, a mnie pod biurkiem. Robiła to w dziwny sposób, który przeszedł wśród nas do legendy. Nazywaliśmy to piruetem, bo używała obydwu rąk i umiała zrobić z językiem coś takiego, że zmieniał się w tańczącego derwisza. Jakiś miesiąc później Danny przekonał mnie, że byłoby dobrze, gdybyśmy przelecieli ją w duecie, co też zrobiliśmy w pewne sobotnie popołudnie, kiedy nasze żony pojechały kupić sukienkę na święta. Na ironię zakrawał fakt, że trzy lata później, zaliczywszy Bóg wie ilu brokerów, dziewczyna wyszła w końcu za mąż za jednego z nich. Należał do pierwszej ósemki i widywał ją z innymi setki razy. Ale miał to gdzieś. Może brał go ten tańczący derwisz? Chłopak miał ledwie szesnaście lat, kiedy zaczął u nas pracować. Rzucił szkołę, żeby zostać Strattonitą i żyć Życiem (tym przez duże Ż). Ale po krótkim małżeństwie wpadł w depresję i popełnił samobójstwo. Nie on pierwszy ani ostatni.

Nie licząc tego, normalne zachowanie w czterech ścianach naszej sali uchodziło za przejaw złego smaku, jakby ktoś, kto się tak zachowywał, był osobą celowo psującą dobrą zabawę. Ale z drugiej strony, czy pojęcie moralnego zepsucia nie jest względne? Przecież starożytni Rzymianie nie uważali się za zdeprawowanych zboczeńców, prawda? Karmieni winogronami przez swoich ulubionych niewolników patrzyli, jak tych mniej lubianych pożerają lwy na arenie, i założę się, że traktowali to zupełnie normalnie.

Nagle zobaczyłem Pustaka, który szedł ku mnie z rozdziawionymi ustami, uniesionymi brwiami i lekko zadartym podbródkiem – słowem, z miną człowieka, który przez całe życie czekał, żeby zadać komuś jedno, jedyne pytanie. Zważywszy na to, że był to Pustak, nie miałem wątpliwości, że pytanie będzie głupie albo co najmniej bezsensowne. Mimo to powitałem go skinieniem głowy i przyjrzałem mu się uważniej. Chociaż miał najbardziej kwadratowe czoło na Long Island, był w sumie przystojny. Natura obdarzyła go delikatnymi, chłopięcymi rysami twarzy, w miarę krzepką budową ciała, średnim wzrostem i średnią wagą, co było zaskakujące, zważywszy na to, kto go urodził.

Matka Pustaka, Gladys Greene, była duża.

Bardzo duża, i to wszędzie. Poczynając od czubka szerokiej żydowskiej głowy, gdzie na kilkanaście centymetrów w górę niczym ul piętrzyła się szopa jasnych włosów, po grube kostki u nóg i pełne odcisków stopy rozmiaru dwanaście. Tak, Gladys była naprawdę duża. Miała szyję jak kalifornijska sekwoja i ramiona futbolisty z NFL. A jej brzuch... Cóż, brzuch też był duży, ale bez grama tłuszczu, jak brzuch rosyjskiego ciężarowca. A ręce miała wielkości haków rzeźnickich.

Ostatni raz ktoś zalazł jej za skórę – tak na poważnie – kiedy stała w kolejce w Grand Union. Jedna z tych typowych Żydówek z Long Island, taka z wielkim nosem i paskudnym zwyczajem wtykania go tam, gdzie nie trzeba, popełniła błąd, informując ją, że jest to kasa ekspresowa, że Gladys przekroczyła limit produktów i że powinna przejść do innej. W odpowiedzi Gladys odwróciła się i grzmotnęła ją prawym prostym. Kobieta upadła i straciła przytomność, a ona spokojnie zapłaciła za zakupy i z tętnem nieprzekraczającym siedemdziesięciu dwóch uderzeń na minutę szybko wyszła.

Dlatego nie trzeba było wielkiej logiki, żeby wykoncypować, dlaczego Pustak jest tylko odrobinę zdrowszy na umyśle od Danny’ego. Ale na jego obronę przemawiało to, że swego czasu miał naprawdę dużo na głowie. Jego ojciec, który zmarł na raka, kiedy Kenny był ledwie dwunastoletnim chłopcem, zajmował się dystrybucją papierosów, ale – o czym Gladys nie wiedziała – fatalnie zarządzał firmą i zalegał z podatkami na setki tysięcy dolarów. I tak, z dnia na dzień, Gladys znalazła się w rozpaczliwej sytuacji: była samotną matką u progu finansowej ruiny.

I co zrobiła? Zwinęła żagle? Poszła po zapomogę do pomocy społecznej? O nie, bynajmniej! Wykorzystując silny instynkt macierzyński, natychmiast zwerbowała Kenny’ego, wprowadziła go w mroczny świat przemytników i nauczyła mało znanej sztuki przepakowywania kartonów marlboro czy lucky strike’ów, następnie szmuglowania ich z Nowego Jorku do New Jersey z fałszywymi banderolami, gdzie zgarniali zysk. Plan zadziałał jak marzenie i rodzina utrzymała się na powierzchni.

Ale to był dopiero początek. Kiedy Kenny skończył piętnaście lat, Gladys zdała sobie sprawę, że jego kumple zaczęli palić inny rodzaj papierosów – skręty. I co? Wkurzyła się? Ależ skąd! Bez chwili wahania wsparła małego Pustaczka, dobrze rokującego dilera, zachęcając go do działania, dając mu pieniądze, bezpieczne schronienie, no i oczywiście ochronę, czyli swoją specjalność.

O tak, kumple Kenny’ego dobrze wiedzieli, do czego jest zdolna. Słyszeli wiele różnych opowieści. Ale nigdy nie sprowadzało się to do przemocy, nie musiało. Ostatecznie jaki szesnastolatek chciałby, żeby pod drzwiami jego domu zjawiła się ważąca sto kilo żydowska mama i poprosiła o zwrot długu? Zwłaszcza mama w kostiumie ze spodniami z fioletowego poliestru i w różowych akrylowych okularach ze szkłami wielkości samochodowego dekla.

Ale Gladys dopiero się rozgrzewała. Trawkę można lubić lub nie, co nie zmienia faktu, że jest to najpopularniejszy narkotyk na rynku, zwłaszcza wśród nastolatków. W świetle powyższego Gladys i Kenny szybko uświadomili sobie, że na Long Island jest wiele innych nisz do zapełnienia. Ot, choćby znany boliwijski proszek, kokaina, który przynosił tak duże zyski, że zagorzali kapitaliści, tacy jak ona i jej synek, nie mogli oprzeć się pokusie. Ale tym razem wciągnęli do spółki kogoś trzeciego: szkolnego przyjaciela Pustaka, niejakiego Victora Wanga.

Victor – ciekawy człowiek – był chyba największym Chińczykiem, jaki kiedykolwiek chodził po tej ziemi. Miał głowę jak łeb pandy, szparki zamiast oczu i pierś szeroką jak Wielki Mur. Niemal do złudzenia przypominał Złotą Rączkę z Goldfingera, faceta, który swoim kapeluszem ze wzmocnionym stalą rondem potrafił ściąć każdemu głowę z odległości dwustu kroków.

Był Chińczykiem z urodzenia i Żydem niejako z przymusu, bo dorastał wśród najdzikszych młodych Żydów na Long Island: w Jericho i Syosset. To właśnie stamtąd, ze szpiku wyższej klasy średniej, z tamtejszych żydowskich gett pochodziła większość z pierwszej setki moich Strattonitów, z których gros było kiedyś klientami Kenny’ego i Victora.

Tak jak reszta moich edukacyjnie niepełnosprawnych marzycieli Victor też trafił pod moje skrzydła, ale nie do Stratton Oakmont. Został szefem Judicate, jednej z moich satelickich firm. Jej biura mieściły się w podziemiach gmachu, rzut kamieniem od miejsca, gdzie stacjonował pluton naszych znajomych prostytutek. Firma zajmowała się alternatywnym rozstrzyganiem konfliktów i sporów (ADR), co było zgrabnym określeniem na wykorzystywanie emerytowanych sędziów do rozstrzygania cywilnych sporów między towarzystwami ubezpieczeniowymi i adwokatami powoda.

Judicate ledwo zipała, co dowodziło, że jest kolejnym przykładem firmy wyglądającej ładnie na papierze i nieprzekładającej się na świat rzeczywisty. Wall Street dosłownie dławiła się firmami koncepcyjnymi. To smutne, bo zdawało się, że ja, człowiek z branży, specjalista od drobnego kapitału inwestycyjnego, potrafię znaleźć niemal wszystkie.

Powolna agonia Judicate była czułym punktem Victora, chociaż w sumie to nie on przyczynił się do jej upadku. Ten interes miał po prostu podstawowe wady i nikt nie wyprowadziłby go na prostą. Ale Victor był Chińczykiem i tak jak jego bracia, gdyby musiał wybierać między stratą twarzy i obcięciem tudzież spożyciem swoich własnych jaj, bez wahania wziąłby nożyczki i ciachnął sobie worek mosznowy. Ale w tym przypadku nie wchodziło to w grę. Victor naprawdę stracił twarz, stając się problemem, który trzeba było załatwić. A ponieważ Pustak ciągle się za nim wstawiał, Chińczyk był mi solą w oku.

Dlatego pierwsze słowa Kenny’ego wcale mnie nie zaskoczyły.

– Możemy usiąść dzisiaj we trzech i trochę pogadać?

– O czym? – spytałem, udając, że nie wiem, o co chodzi.

– Przestań. O jego nowej firmie. Chce twojego błogosławieństwa i doprowadza mnie do szału.

– Błogosławieństwa czy pieniędzy?

– Jednego i drugiego – odparł Pustak. I po namyśle dodał: – Może nie chce, ale potrzebuje.

– Uhm – mruknąłem beznamiętnie. – A jeśli mu ich nie dam?

Z piersi Pustaka wyrwało się długie, puste westchnienie.

– Co ty masz przeciwko Victorowi? Przysięgał ci wierność tysiąc razy. I zrobi to jeszcze raz, choćby dzisiaj, w naszej obecności. Już ci mówiłem: nie licząc ciebie, to najbystrzejszy facet, jakiego znam. Zarobimy na nim kupę forsy. Masz moje słowo. Znalazł już firmę brokerską, którą mógłby kupić za grosze. Duke Securities. Moim zdaniem powinieneś dać mu te pieniądze. Wystarczyłoby pół miliona.

Zdegustowany pokręciłem głową.

– Kenny, zachowaj swoje prośby do czasu, kiedy naprawdę ci się przydadzą. Zresztą nie pora teraz dyskutować o przyszłości Duke Securities. Są ważniejsze sprawy. – Ruchem ręki wskazałem przód sali, gdzie brokerzy urządzali właśnie prowizoryczny zakład fryzjerski.

Pustak przekrzywił głowę, skonsternowany spojrzał w tamtą stronę, ale nic nie powiedział.

– Posłuchaj – ciągnąłem – Victor mnie niepokoi. Nie powinno cię to dziwić, chyba że od pięciu lat nie wiesz, co się tu dzieje. – Stłumiłem śmiech. – Ty nie rozumiesz, Kenny. Ty naprawdę nic nie rozumiesz. Nie widzisz, że tym swoim planowaniem, spiskowaniem i wojowaniem Victor zawojuje się na śmierć jak jakiś Sun Tzu? I to pieprzenie o zachowaniu twarzy. Nie mam teraz czasu ani zamiaru się tym zajmować. Wbij to sobie do głowy: ten facet nigdy nie będzie lojalny. Nigdy! Ani w stosunku do ciebie, ani w stosunku do mnie, ani nawet w stosunku do samego siebie. Żeby wygrać wyimaginowaną wojnę, którą toczy nie z kim innym, jak z samym sobą, na złość swojej chińskiej twarzy jest gotów obciąć sobie swój chiński nos. Kapujesz?

Uśmiechnąłem się cynicznie i spuściłem z tonu.

– Skup się na sekundę, możesz? Wiesz, jak bardzo cię kocham. Jak bardzo cię szanuję. – Po tych ostatnich słowach omal nie parsknąłem śmiechem. – Właśnie dlatego pogadam z Victorem i spróbuję go udobruchać. Ale nie zrobię tego dla Victora, kurwa, Wanga, którego nie znoszę. Zrobię to dla Kenny’ego Greene’a, którego kocham. Nawiasem mówiąc, Victor nie może odejść z firmy. Przynajmniej na razie. Musisz przekonać go, żeby został w Judicate, dopóki nie zrobię tego, co muszę. Liczę na ciebie.

Kenny kiwnął głową.

– Nie ma sprawy – powiedział uszczęśliwiony. – On mnie słucha. To znaczy, gdybym tylko wiedział jak...

Pustak zaczął bzdurzyć, jak to Pustak, ale ja zdążyłem się już wyłączyć. Po wyrazie jego oczu poznałem, że nic z tego nie zrozumiał. Chodziło o to, że gdyby Judicate popłynęła do góry brzuchem, najwięcej straciłbym ja, nie Victor. Byłem największym udziałowcem, miałem ponad trzy miliony akcji, podczas gdy on miał tylko opcje, które po obecnej cenie – dwa dolary – były zupełnie bezwartościowe. Tak więc jako właściciel trzech milionów akcji utopiłem w Judicate sześć milionów, chociaż cena dwóch dolarów za sztukę była myląca. Firma przędła tak kiepsko, że trzeba by zbić ją do kilku centów.

Chyba że miało się do dyspozycji armię Strattonitów.

Strategia ucieczki byłaby bardzo dobra, gdyby nie pewien szkopuł. Otóż sprzedaż akcji nie wchodziła w grę, przynajmniej na razie. Kupiłem je bezpośrednio od Judicate, zgodnie z paragrafem sto czterdziestym czwartym ustawy o papierach wartościowych, co znaczyło, że mogę je sprzedać dopiero po dwóch latach, inaczej złamałbym prawo. Okres karencji kończył się już za miesiąc, dlatego Victor musiał pozostać na stanowisku troszkę dłużej. Sęk w tym, że to proste zadanie okazało się trudniejsze, niż myślałem. Firma krwawiła jak hemofilik w krzaku dzikiej róży.

Ponieważ za opcje Victora nikt nie dałby złamanego centa,

jego jedynym wynagrodzeniem była pensja w wysokości stu tysięcy dolarów rocznie, zupełna nędza w porównaniu z tym, co zarabiali jego koledzy. W przeciwieństwie do Pustaka Chińczyk nie był głupcem: doskonale zdawał sobie sprawę, że wykorzystując potęgę Stratton Oakmont, sprzedam moje akcje, kiedy tylko będę mógł i że jako szef zupełnie bezwartościowej spółki publicznej zostanie wtedy na lodzie.

Dlatego się martwił i dawał mi to do zrozumienia ustami Pustaka, który był jego marionetką już od czasów gimnazjalnych. A ja musiałem powtarzać mu w nieskończoność, że nie zamierzam puszczać go w trąbę, że postawię go na nogi, nawet gdyby miał zostać moim „słupem”.

Ale Zepsuty Chińczyk dawał się przekonać najwyżej na kilka godzin. Jakby moje słowa wpadały mu do głowy jednym uchem i wypadały drugim. Ten sukinsyn był po prostu paranoikiem. Dorastał w drapieżnym plemieniu dzikich Żydów, dlatego miał ogromny kompleks niższości. Skutkiem tego nienawidził teraz wszystkich Żydów, zwłaszcza tych najdzikszych, a przede wszystkim mnie. Jak dotąd udawało mi się go przechytrzyć – przechytrzyć i wymanewrować.

To właśnie przez to swoje powalone ego nie wszedł do grona pierwszych Strattonitów. Zamiast tego trafił do Judicate. I chciał się teraz wkupić do naszego wewnętrznego kręgu, uratować twarz, zrehabilitować się za to, że w 1988 roku, kiedy moi kumple przysięgali mi wierność, on podjął złą decyzję. Judicate była dla niego tylko przystankiem, sposobem na powrót do kolejki, nadzieją, że pewnego dnia podejdę do niego, klepnę go w ramię i powiem: „Vic, chcę, żebyś założył własną firmę brokerską, a tu masz kasę na jej otwarcie”.

Marzył o tym każdy Strattonita, a ja wspominałem o tym na wszystkich zebraniach – że jeśli będą ciężko pracowali i pozostaną mi wierni, pewnego dnia klepnę ich w ramię i ustawię w branży.

A wtedy naprawdę się wzbogacą.

Do tej pory zrobiłem to dwa razy: z Alanem Lipskym, moim najstarszym i najbardziej zaufanym przyjacielem, obecnie właścicielem Monroe Parker Securities, i Elliotem Loewensternem, też przyjacielem, obecnie właścicielem Biltmore Securities. Z Elliotem sprzedawałem lody, oczywiście nielegalnie. Latem chodziliśmy na plażę, łaziliśmy od koca do koca, wciskaliśmy plażowiczom włoskie lody i zarabialiśmy krocie. Z osiemnastokilowym termosem w ręku głośno wykrzykiwaliśmy cenę i wialiśmy przed gliniarzami, kiedy próbowali nas przepędzić. I kiedy nasi kumple obijali się albo harowali gdzieś za trzy i pół dolara za godzinę, my zgarnialiśmy cztery stówy dziennie. Każdego lata odkładaliśmy dwadzieścia tysięcy, z czego zimą płaciliśmy czesne za studia.

Obie firmy, Biltmore i Monroe Parker, radziły sobie fenomenalnie, zarabiając dziesiątki milionów i płacąc mi po kryjomu tantiemy w wysokości pięciu milionów rocznie tylko za to, że pomogłem je założyć.

Pięć milionów to niezła sumka, ale prawdę mówiąc, nie dostawałem jej za pomoc. Lipsky i Loewenstern wypłacali mi ją z szacunku i poczucia lojalności. Bo w gruncie rzeczy spoiwem, które nas łączyło, było to, że wciąż uważali się za Strattonitów. W moich oczach też wciąż nimi byli.

No i tak. Pustak stał przede mną, zapewniając mnie bez końca o lojalności Chińczyka, a ja i tak wiedziałem swoje. Bo jak ktoś, kto nieustannie podsycał w sobie głęboko zakorzenioną niechęć do Żydów, mógł pozostać wierny Wilkowi z Wall Street? Nie, Victor żywił do wszystkich urazę, gardził Strattonitami, wszystkimi razem i każdym z osobna.

Sprawa była jasna: nie istniał żaden powód, dla którego mógłbym go poprzeć, z czego wynikał inny problem, mianowicie taki, że nie sposób go było powstrzymać. Mogłem to wszystko jedynie opóźnić. Ale gdybym opóźnił za bardzo, naraziłbym się na ryzyko, że Chińczyk zrobi to beze mnie, bez mojego błogosławieństwa, co stworzyłoby niebezpieczny precedens i wzór dla moich Strattonitów – zwłaszcza gdyby mu się udało.

Tak – pomyślałem – moja władza jest tylko iluzją i szybko zniknie, jeśli nie będę myślał dziesięć kroków naprzód. Jakie to ironiczne i smutne. Dlatego nie miałem wyboru i zadręczałem się przed podjęciem każdej decyzji, analizując tysiące rzeczy, które mogły kierować zachowaniem innych. Czułem się jak popieprzony matematyk, specjalista od teorii gier, który większość dnia spędza pogrążony w myślach, próbując przewidzieć ruchy przeciwnika, planując stosowną do nich reakcję, zastanawiając się nad wynikiem ostatecznym. Takie życie wyczerpywało psychicznie i po pięciu latach zaczynałem powoli wysiadać. Doszło do tego, że chwili spokoju mogłem zaznać tylko na haju albo między udami mojej zmysłowej Księżnej.

Niemniej Chińczyka nie można było zignorować. Założenie firmy brokerskiej wymagało mikroskopijnego wprost kapitału; wystarczyło pięćset tysięcy dolarów, i to maksymalnie, co było niczym w porównaniu z zyskiem z samych tylko kilku pierwszych miesięcy działalności. Sfinansować go mógłby nawet Pustak, ale stanowiłoby to jawny akt wojny – gdyby udało mi się to udowodnić, co byłoby trudne.


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю