355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » Jordan Belfort » Wilk z Wall Street » Текст книги (страница 20)
Wilk z Wall Street
  • Текст добавлен: 9 октября 2016, 13:00

Текст книги "Wilk z Wall Street"


Автор книги: Jordan Belfort



сообщить о нарушении

Текущая страница: 20 (всего у книги 31 страниц)

– Jak się masz, staruszku? – odezwał się przez głośnik Elliot. – Jak zdrówko?

– Dzięki, nie narzekam – odparł jego zbawca i bohater. – Ale ważniejsze są teraz twoje żebra. Jak się czujesz?

– Powoli dochodzę do siebie. – Lavigne nie brał już prawie od półtora miesiąca, co było dla niego rekordem wszech czasów. – Mam nadzieję, że za kilka tygodni wrócę do pracy. Co się dzieje?

Szybko przedstawiłem mu szczegóły, nie wchodząc w to, kto ma jakie zdanie, żeby niczego mu nie sugerować. Ale, jak się okazało, wcale nie musiałem tego robić. Zanim skończyłem, Elliot – ten trzeźwy – wiedział już, co i jak.

– To, że niby nie możecie sprzedawać butów w dyskontach, to bardziej fikcja niż rzeczywistość. Prawda jest taka, że każda duża firma upycha w nich produkty zalegające w magazynach. To po prostu mus. Wejdź do pierwszego lepszego TJ Maxxa czy Marshalla i zobaczysz wszystkie najbardziej znane marki: Ralpha Laurena, Calvina Kleina, Donny Karan czy Perry’ego Ellisa. Bez dyskontów nie przeżyjecie, chyba że macie własną sieć, ale zdaje się, że dla was to jeszcze za wcześnie. Tylko musicie z nimi uważać. Sprzedawajcie im towar nieregularnie, raz więcej, raz mniej, i tylko co jakiś czas, bo jak wyczują, że mogą liczyć na stałe dostawy, zaczną się problemy.

Nasz dochodzący do zdrowia spec od odzieży głośno odchrząknął.

– Tak czy inaczej John ma po części rację: bez sprzedaży firma się nie rozwinie. Rzecz w tym, że domy towarowe będą traktowały was poważnie tylko wtedy, kiedy uznają, że jesteście w stanie dostarczyć towar. I chociaż jesteście ostatnio na fali, a wiem, że jesteście, nie pójdą na całość, dopóki nie przekonacie ich, że nadążacie z produkcją, a jak na razie nie nadążacie. Musicie się sprężyć, i to szybko. Wiem, że dlatego wziąłeś Gary’ego, i jest to na pewno krok w dobrym kierunku.

Zerknąłem na Delucę, żeby sprawdzić, czy chociaż się uśmiechnął, ale nie. Twarz miał obojętną, jak z kamienia. Dziwni byli ci spece od spraw operacyjnych. Ilekroć o nich myślałem, zawsze kojarzyli mi się z pałkarzami, tymi od baseballu, którzy jak maszyna za każdym razem trafiali w piłkę, ale nigdy nie posyłali jej w trybuny. Na myśl, że ja też mógłbym za takiego uchodzić, gotów byłem nadziać się na własny miecz.

A Elliot mówił dalej:

– Zakładając nawet, że się szybko pozbieracie, John i tak ma rację tylko w połowie. Steve musi uwzględnić szerszy obraz sytuacji, musi strzec marki. Nie oszukujcie się, panowie: marka to wszystko. Jeśli ją zepsujecie, macie przechlapane. Mogę podać wam od cholery przykładów marek, które kiedyś były modne i zepsuły sobie reputację, opychając towar w dyskontach. Ich nazwy możecie znaleźć teraz na pchlim targu. – Zrobił pauzę, żeby słowa te do nas dotarły.

Spojrzałem na Steve’a, który skurczył się w fotelu jeszcze bardziej: sama myśl, że nazwa firmy – jego własnej firmy! – mogłaby kojarzyć się kiedyś z pchlim targiem, dosłownie go zdruzgotała. Zerknąłem na Pluja: siedział pochylony do przodu, jakby chciał zerwać się na równe nogi, wskoczyć do telefonu i udusić Elliota gołymi rękami. W końcu spojrzałem na Gary’ego, który wciąż miał kamienną twarz.

– Waszym ostatecznym celem powinno być wylicencjonowanie marki – ciągnął Lavigne. – Wtedy będziecie mogli siedzieć z założonymi rękami i zgarniać kasę. Najpierw paski i torebki, od tego powinniście zacząć. Potem odzież sportowa, dżinsy, okulary przeciwsłoneczne i cała reszta. Na końcu zaczniecie licencjonować perfumy i dopiero wtedy wypłyniecie na szerokie wody. Ale nigdy tego nie osiągniecie, jeśli John postawi we wszystkim na swoim. Bez urazy, John, ale to wynika z samej natury rzeczy. Myślisz kategoriami dnia dzisiejszego, kiedy idziecie jak burza. Ale burza w końcu ucichnie i w najmniej spodziewanym momencie towar przestanie się wam sprzedawać i zostaniecie ze stertą kretyńskich butów, które nosić będą tylko ci z domów na kółkach...

W tym miejscu przerwał mu Steve.

– No właśnie, otóż to. Jeśli dam Johnowi wolną rękę, skończymy z magazynem pełnym butów i pustym kontem, tak jak Sam & Libby.

Elliot roześmiał się jowialnie.

– To proste. Nie siedzę w waszej branży, ale założę się, że najwięcej zarabiacie na kilku wzorach, pewnie na trzech czy czterech, i wcale nie są to zwariowane modele z zatrzaskami, kolcami i dwudziestocentymetrowymi obcasami. Te zwariowane to wasza mistyka, symbol tego, że jesteście młodzi, modni i tak dalej. Ale tak naprawdę to sprzedajecie ich bardzo niewiele, bo nikt ich nie kupuje, może z wyjątkiem kilku dziwolągów z Greenwich Village i panienek z waszego biura. Prawdziwe pieniądze zarabiacie na produkcie podstawowym, na butach w rodzaju Mary Lou i Marilyn. Dobrze mówię?

Spojrzałem na Steve’a i Pluja. Obydwaj mieli przekrzywioną na bok głowę, ściągnięte usta i szeroko otwarte oczy.

– Milczycie, więc rozumiem, że dobrze – ponaglił ich Elliot. – Tak?

– Tak – odparł Steve. – Tych odlecianych sprzedajemy mało, ale właśnie z nich jesteśmy znani.

– I tak powinno być – ciągnął Lavigne, który jeszcze półtora miesiąca temu nie potrafił wypowiedzieć dwóch słów, żeby się przy tym nie zapluć. – Z butami jest tak jak z tymi ekskluzywnymi kreacjami, które widuje się na wybiegu w Mediolanie czy gdzieś tam. Nikt tego szajsu nie kupuje, ale fakt, co wizerunek, to wizerunek. Dlatego powinniście pójść na całość z towarem konserwatywnym, ale tylko w najmodniejszych kolorach. Mówię tu o butach, które sprzedacie na pewno, które będą schodziły sezon po sezonie. Ale pod żadnym pozorem nie ryzykujcie, nie pakujcie poważnych pieniędzy w te ekscentryczne, nawet jeśli jest to miłość waszego życia i nawet jeśli dostaniecie dobre recenzje na rynku próbnym. Jak do ognia podchodźcie do tych, które nie są absolutnymi pewniakami. Jeśli jakiś model naprawdę wypali i magazyny nagle opustoszeją, to bardzo dobrze, bo klienci będą się o niego dopytywać. Ponieważ wytwarzacie je w Meksyku, pobijecie konkurencję i tutaj, na ponownych zamówieniach.

A jeśli kiedyś pójdziecie na całość i coś nie wypali, natychmiast opchniecie towar w dyskontach. Tak, z dużymi stratami, ale w tej branży pierwsze straty są zawsze najlepsze. Wszystko, byle tylko nie zostać z magazynem pełnym towaru, którego nikt nie chce. Musicie również zacząć handlować z domami towarowymi. Przekonajcie ich, że wasze buty to wy, że dajecie za nie głowę, że jeśli przestaną się sprzedawać, zwrócicie im różnicę po przecenie. Wtedy będą wiedzieli, że zawsze mogą liczyć na zysk i nie zdejmą ich z półek. Zróbcie tak, a gwarantuję, że wykupią od was najgorszy chłam.

No i jak najszybciej powinniście pomyśleć o własnych sklepach. Jesteście producentami, więc pobieracie marżę hurtową i detaliczną. Jest to również najlepszy sposób na pozbycie się towaru zalegającego w magazynach: po prostu wystawicie go na sprzedaż w sieci własnych sklepów, nie psując przy tym marki. Oto i wasza odpowiedź. Zmierzacie do gwiazd, panowie. Zrealizujcie ten program, a na pewno tam dolecicie.

Rozejrzałem się. Steve, Pluj i Gary kiwali głową.

Bo niby dlaczego mieliby nie kiwać? Kto mógł podważyć logikę tak przenikliwego rozumowania? To smutne – pomyślałem – że ktoś tak bystry jak Elliot marnuje sobie życie przez narkotyki. Poważnie. Nie ma nic smutniejszego niż zmarnowany talent. Prawda? O tak, Elliot był teraz trzeźwy, ale nie miałem najmniejszych wątpliwości, że kiedy tylko zrosną mu się żebra, nałóg powróci ze wzmożoną siłą. Na tym właśnie polegał problem z takimi jak on, z ludźmi, którzy nie chcieli pogodzić się z tym, że bez prochów nie mogą już żyć.

Miałem na głowie tyle spraw, że wystarczyłoby ich dla pięciu Wilków z Wall Street. Wciąż byłem w trakcie niszczenia Victora Wonga; musiałem naprostować Danny’ego, bo szalał w firmie jak nagrzany królik; chciałem wybadać Kaminsky’ego, który przez pół dnia wisiał na telefonie, gadając z Saurelem w Szwajcarii. A na dobitkę uganiał się za mną agent specjalny Coleman. Dlatego rozważania na temat chwilowej trzeźwości Elliota były czystą stratą czasu. Tym bardziej że za chwilę czekał mnie lunch z Szewcem, z którym musiałem omówić kilka najpilniejszych spraw.

W Harlemie jadało się w Rao’s. W Coronie w Park Side Restaurant.

W przeciwieństwie do Rao’s Park Side była luksusowym przybytkiem na wielką skalę. Pięknie ozdobiona tonami sękatej dębiny, przyciemnionymi lustrami, kryształami, roślinami i starannie przystrzyżonymi żywopłotami, należała do ulubionych lokali nowojorskiej mafii, a za jedzenie, które tam serwowano, można było dać się zabić (dosłownie!).

Jej właścicielem był Tony Federici, człowiek powszechnie tu szanowany. Owszem, mówiło się o nim to i owo, ale dla mnie był najwspanialszym gospodarzem we wszystkich pięciu dzielnicach Nowego Jorku. Zazwyczaj przechadzał się wśród stolików w białym fartuchu, z dzbankiem chianti domowej roboty w jednej ręce i tacką pieczonych papryczek w drugiej.

Siedzieliśmy we wspaniałej części ogrodowej. Chciałem, żeby Steve, zachłanny Szewc, który dostał obsesji na punkcie gry w „słupa”, zastąpił Elliota jako mój główny figurant, i właśnie o tym rozmawialiśmy.

– W gruncie rzeczy nie widzę żadnego problemu – mówiłem – niepokoją mnie tylko dwie sprawy. Po pierwsze, jak będziesz mi zwracał cały ten szmal? To kupa kasy, a ja nie chcę żadnych śladów. I po drugie, jesteś już figurantem tych z Monroe Parker i nie mam ochoty z nimi zadzierać. – Dla większego efektu pokręciłem głową. – Bycie „słupem” to bardzo osobista sprawa i najpierw muszę obgadać to z Alanem i Brianem.

– Rozumiem – odparł Szewc – ale z kasą nie będzie żadnego problemu. Mogę cię spłacać moimi akcjami. Kiedy sprzedam te, które będę dla ciebie przetrzymywał, zapłacę ci z nadwyżką, po prostu przepłacę. Na papierze wiszę ci ponad cztery miliony, więc mam dobry pretekst do wypisywania czeków, nie? Kwoty będą tak duże, że nikt się w tym nie połapie. Dobrze kombinuję?

Tak – pomyślałem – całkiem nieźle, zwłaszcza gdybyśmy sporządzili umowę konsultingową, na podstawie której Steve mógłby wypłacać mi co roku honorarium za pomoc w prowadzeniu firmy. Ale z tego, że przechowywał dla mnie półtora miliona akcji tejże właśnie firmy, wynikał problem jeszcze poważniejszy, mianowicie taki, że on sam akcji prawie nie miał. Trzeba to było szybko naprawić, w przeciwnym razie mógłby zdać sobie sprawę, że ja zarabiam dziesiątki milionów, a on tylko miliony. Dlatego uśmiechnąłem się i powiedziałem:

– Coś wymyślimy. Spłata własnymi akcjami to dobry pomysł, przynajmniej na początek, ale łączy się to z czymś znacznie poważniejszym, konkretnie z tym, że praktycznie rzecz biorąc, nie jesteś właścicielem swojej własnej firmy. Musimy załatwić ci więcej akcji, bo może być niedobrze. Masz tylko trzysta tysięcy, tak?

– Tak – odparł Steve – i kilka tysięcy opcji. To wszystko.

– Dobra. Jako twój główny wspólnik i doradca od wszelkiego rodzaju intryg i ciemnych interesów sugeruję, żebyś przyznał sobie milion opcji z pięćdziesięcioprocentowym upustem. Tak będzie sprawiedliwie, zwłaszcza że mamy dzielić się pół na pół, co jest z tego najsprawiedliwsze. Opcje będą na twoje nazwisko, żeby NASDAQ się nie przyczepił, a kiedy nadejdzie pora sprzedaży, opchniesz mi je razem z innymi.

Szewc uśmiechnął się i wyciągnął do mnie rękę.

– Nie wiem, jak ci dziękować. Nic nie mówiłem, ale trochę mnie to niepokoiło. Ale wiedziałem, że w odpowiedniej chwili jakoś to naprawimy. – Po czym wstał z krzesła, a kiedy wstałem i ja, objęliśmy się jak dwaj mafiosi, co w tej restauracji – z naciskiem na „tej” – nie wzbudziło najmniejszego zdziwienia.

Zaraz potem podszedł do nas Tony Federici w białym fartuchu, z nieodłącznym dzbankiem chianti w ręku. Wstałem, żeby się z nim przywitać.

– Jak się masz, Tony? – rzuciłem, myśląc: Zabiłeś kogoś ostatnio? Wskazałem Szewca. – To jest Steve Madden, mój wspólnik. Mamy w Woodside firmę.

Szewc też wstał i z serdecznym uśmiechem wykrzyknął:

– Twardy Tony! Tony Corona! Tyle o panu słyszałem! Wychowywałem się na Long Island, a tu wszyscy słyszeli o Twardym Tonym. Miło mi pana poznać. – I wyciągnął rękę do swego nowego przyjaciela.

Rzecz w tym, że Twardy Tony Corona pasjami nie znosił tej ksywki.

Cóż – pomyślałem. Można umrzeć na wiele sposobów, a to jest jeden z nich. Biedny Steve. Może Tony okaże mu miłosierdzie i pozwoli go pogrzebać łącznie z genitaliami?

Patrzyłem, jak biała, koścista ręka Szewca wisi w powietrzu, czekając na jego rękę, ale tej nigdzie się nie spieszyło. Potem spojrzałem na twarz Tony’ego. Niby się uśmiechał, ale był to uśmiech, z jakim sadystyczny klawisz pyta skazańca z bloku śmierci: „Co by pan chciał na swój ostatni posiłek?”.

W końcu Tony uścisnął mu dłoń, choć lekko i z wyraźną niechęcią.

– Mnie pana też – mruknął bezbarwnym głosem. Jego brązowe oczy błyszczały jak dwa promienie śmierci.

– Twardy Tony – bredził coraz bardziej martwy Szewc. – Niesamowite! Słyszałem o tej restauracji same dobre rzeczy i zamierzam tu często przychodzić. Zamawiając stolik, powiem po prostu, że jestem znajomym Twardego Tony’ego. Mogę?

– Dobra, Steve, wystarczy – wtrąciłem z nerwowym uśmiechem. – Mamy jeszcze kupę spraw do obgadania. – Spojrzałem na Tony’ego. – Dzięki, że podszedłeś się przywitać. Miło cię widzieć, jak zawsze. – Przewróciłem oczami i pokręciłem głową, jakbym chciał powiedzieć: „Nie przejmuj się nim, ma syndrom Tourette’a”.

Tony parę razy poruszył nosem i poszedł dalej, pewnie do jakiejś speluny po drugiej stronie ulicy, żeby wypić kawę i wydać przy okazji rozkaz egzekucji biednego Steve’a.

Opadłem na krzesło.

– Czyś ty, kurwa, zwariował? – syknąłem. – Twardy Tony? Nikt go tak nie nazywa! Nikt! Już po tobie, idioto!

– Co ty gadasz? – Szewc nic z tego nie rozumiał. – Przecież mu się spodobałem, nie? – Przekrzywił głowę i nerwowo dodał: – Palnąłem coś głupiego?

Wtedy podszedł do nas Alfredo, wielki jak góra szef sali.

– Telefon do pana – powiedział. – Może pan odebrać w barze. Cicho tam i spokojnie. Nikogo nie ma.

No tak. Uznali, że jestem odpowiedzialny za czyny mojego znajomego. To była bardzo poważna sprawa, sprawa mafijna, pełna niuansów, których zwyczajny Żyd, taki jak ja, nie potrafił w pełni ogarnąć. Ale w sumie sprowadzała się do tego, że zapraszając Steve’a do restauracji, poręczyłem za niego i musiałem teraz ponieść konsekwencje jego bezczelności.

Uśmiechnąłem się do Alfreda, podziękowałem mu, wstałem i poszedłem do baru – a może do chłodni.

Stanąłem przy ladzie, rozejrzałem się ukradkiem i podniosłem słuchawkę.

– Halo? – rzuciłem bez przekonania, myśląc, że usłyszę tylko sygnał i poczuję zaciskającą się na szyi garotę.

– Cześć, to ja – powiedziała Janet. – Masz dziwny głos. Coś się stało?

– Nie. Czego chcesz? – Głos miałem bardziej szorstki niż zwykle. Wziąłem „cytrynkę”, tylko jedną, i pewnie przestawała już działać.

– Kurwa mać, przepraszam, że w ogóle żyję! – Tak, Janet zawsze była bardzo wrażliwa.

Westchnąłem.

– Co się dzieje? Wybrałaś zły moment.

– Dzwoni Wang, mówi, że to ważne. Powiedziałam, że jesteś na lunchu, a on na to, że zaczeka na linii, aż wrócisz. Moim zdaniem to straszny dupek.

Jezu, a kogo obchodzi twoje zdanie?

– Dobra, przełącz go. – Uśmiechnąłem się do swego odbicia w przydymionym lustrze za barem. Nie wyglądałem na naćpanego, i to wcale. A może po prostu już otrzeźwiałem? Wyjąłem z kieszeni hiszpańską „cytrynkę”, obejrzałem ją szybko i połknąłem, na sucho.

Czekałem, aż odezwie się Zepsuty Chińczyk. Zalewałem go akcjami prawie od tygodnia i Duke Securities zaczynało się w nich topić. O tak, Chińczyk też się w nich topił i szukał u mnie pomocy, której zamierzałem mu oczywiście udzielić... tak jakby.

Wreszcie się odezwał. Przywitał się ciepło i zaczął mi tłumaczyć, że jakimś cudem ma więcej akcji, niż trafiło ich na rynek. Duke wyemitował półtora miliona, a on miał już milion sześćset tysięcy.

– ...i ciągle spływają – mówił jak gadająca panda. – Nie rozumiem, jak to możliwe. Wiem, że Danny mnie wykiwał, ale już dawno powinny mu się skończyć!

Był wyraźnie zbity z tropu, bo nie wiedział, że miałem w Bear Stearns specjalny rachunek, dzięki któremu mogłem sprzedać tyle akcji, ile dusza zapragnie, bez względu na to, czy byłem ich właścicielem, czy też je od kogoś pożyczyłem. Prime brokerage, tak to się nazywało. Był to specjalny rodzaj sekurytyzacji aktywów, powstały poprzez połączenie dwóch segmentów rynku finansowego: sektora bankowego (przez sprzedaż należności bankowych) i rynku kapitałowego (przez emisję sekurytyzacyjnych papierów wartościowych). Mogłem teraz handlować za pośrednictwem każdej firmy brokerskiej na świecie i nie było sposobu, żeby Chińczyk odkrył, kto te akcje sprzedaje.

– Wyluzuj, Victor – powiedziałem. – Jeśli masz problemy z kapitałem, jak zawsze stoję za tobą murem, na sto procent. Chcesz odsprzedać mi trzysta czy czterysta tysięcy papierów? Powiedz tylko słowo.

Trzysta, czterysta tysięcy – tyle mu właśnie sprzedałem, rzecz w tym, że po wyższej cenie, więc gdyby Victor okazał się kompletnym idiotą, zarobiłbym krocie i ponownie opchnąłbym mu te same akcje. Ich cena spadała na łeb na szyję i wszystko wskazywało na to, że już niedługo wielkogłowa panda będzie lepiła chińskie pierożki na Mott Street.

– Tak – odparł – to by mi pomogło. Zaczyna brakować nam kapitału, a akcje spadły już poniżej pięciu dolarów. Bardziej spaść nie mogą, nie mogę do tego dopuścić.

– Nie ma sprawy, Vic. Zadzwoń do Meyersona, do Kenny’ego Kocka. Co kilka godzin będzie kupował od ciebie pięćdziesiąt tysięcy.

Zepsuty Chińczyk podziękował mi, odłożyłem słuchawkę i natychmiast zadzwoniłem do Kocka, którego żona Phyllis udzielała mi ślubu.

– Kenny – powiedziałem – zaraz zadzwoni do ciebie nasz znajomy. Chce, żebyś co kilka godzin kupował od niego pięćdziesiąt tysięcy akcji wiesz czego. – Kock znał już mój plan i wiedział, że prowadzę z Victorem tajną wojnę. – Dlatego zanim kupisz pierwszy pakiet, szybko sprzedaj kolejny i sprzedawaj je tak co półtorej godziny. Ze ślepego konta, żeby niczego się nie domyślił.

– Nie ma sprawy – odparł Kenny, główny makler u Meyersona; właśnie dałem im zarobić dziesięć baniek na pierwszej ofercie publicznej, więc byłem ich panem i władcą. – Coś jeszcze?

– Nie, to wszystko. Tylko sprzedawaj małymi pakietami, po pięć, dziesięć tysięcy. Niech myśli, że akcje płyną z różnych źródeł... – Ups! Żarówka! – Aha, i opchnij na krótko swoje, bo niedługo będą gówno warte.

Odłożyłem słuchawkę, wpadłem do toalety na parę kresek koki, wyszedłem i na szczycie schodów natknąłem się na szeroką jak mur pierś Alfreda.

– Znowu telefon do pana.

– Naprawdę? – spytałem, próbując utrzymać szczękę w jednym miejscu.

– To chyba żona.

Jezus Maria, Księżna! Jak ona to robi? Zawsze wie, kiedy coś knuję. A ponieważ knułem coś prawie zawsze, statystycznie rzecz biorąc, zawsze dzwoniła w złym momencie.

Ze spuszczoną głową podszedłem do telefonu i podniosłem słuchawkę. Nie miałem wyjścia, musiałem blefować.

– Halo? – rzuciłem swobodnie.

– Cześć, kochanie. Jak się masz?

Jak się mam? Podchwytliwe pytanie. Och, przebiegła była ta moja Księżna.

– Dobrze, skarbie. Jem lunch ze Steve’em. Co się stało?

Nadine głęboko westchnęła.

– Mam złe wiadomości. Ciocia Patricia nie żyje.

ROZDZIAŁ 28

Uwiecznić zmarłych

Pięć dni po jej śmierci – miała wylew – znowu byłem w Szwajcarii, w domu mojego arcyfałszerza, a konkretnie w jego wyłożonym boazerią salonie.

Przyjechałem przed dwiema godzinami i chciałem od razu przejść do interesów, ale fałszerz i jego szlachetna małżonka uparli się, żeby nakarmić mnie szwajcarskimi czekoladkami, francuskimi ciasteczkami, gęstym puddingiem i śmierdzącym serem. Było tego tyle, że z przejedzenia zdechłby nawet szwajcarski pies pasterski.

Od śmierci cioci Patricii rozmawiałem z Rolandem tylko raz, i to krótko; dzwoniłem do niego z automatu w Stajniach Złotego Wybrzeża, bo uznałem, że ten w Brookville Country Clubie jest przeklęty. Roland powiedział, żebym niczym się nie martwił, że wszystkim się zajmie. Ale przez telefon nie chciał wchodzić w szczegóły, co było zupełnie zrozumiałe, zważywszy na charakter tego, czym się zajmował.

I właśnie dlatego przyleciałem do Szwajcarii – żeby usiąść z nim twarzą w twarz i dokładnie to obgadać.

Ale tym razem byłem mądry.

Zamiast polecieć liniami komercyjnymi, narażając się na ryzyko aresztowania za molestowanie kolejnej stewardesy, poleciałem prywatnym samolotem, luksusowym gulfstreamem III. Towarzyszył mi Danny, który czekał na mnie w hotelu, co znaczyło, że na dziewięćdziesiąt procent pieprzy się teraz z czterema szwajcarskimi dziwkami.

Tak więc siedziałem tam z nimi uśmiechnięty i sfrustrowany, patrząc, jak Roland i jego żona pochłaniają słodycze.

W końcu straciłem cierpliwość i bardzo grzecznie powiedziałem:

– Jesteście państwo cudownymi gospodarzami, nie wiem, jak wam dziękować. Ale, niestety, niedługo muszę wracać, więc jeśli nie ma pan nic przeciwko temu, przejdźmy może do interesów, dobrze? – Uniosłem brwi i uśmiechnąłem się wstydliwie.

Arcyfałszerz też się uśmiechnął, tylko znacznie szerzej.

– Oczywiście, mój przyjacielu. – Spojrzał na żonę. – Zaczniesz przygotowywać kolację, kochanie?

Kolację? Jezu słodki!

Żona wyszła, a Roland wziął ze stolika dwie truskawki w czekoladzie – numer dwadzieścia jeden i dwadzieścia dwa, o ile dobrze liczyłem – i wrzucił je sobie do ust.

– Roland – zacząłem – w świetle śmierci cioci Patricii moim największym zmartwieniem są pieniądze na koncie w Union Banku, to, jak je stamtąd wyciągnąć. I jakiego już potem używać nazwiska. Korzystanie z nazwiska ciotki było dla mnie bardzo wygodne. Ufałem jej. I bardzo ją kochałem. Kto by pomyślał, że tak szybko odejdzie. – Pokręciłem głową i głęboko westchnąłem.

Arcyfałszerz wzruszył ramionami.

– Tak, to smutne, że umarła, ale nie ma powodu do niepokoju. Pieniądze zostały przelane do dwóch innych banków, a tam nikt jej nigdy nie widział. Mam wszystkie niezbędne dokumenty, a na każdym widnieje jej własnoręczny podpis, w każdym razie identyczny. Dokumenty zostały oczywiście stosownie antydatowane. Pańskie pieniądze są bezpieczne, przyjacielu. Nic się nie zmieniło.

– Ale na jakie są teraz nazwisko?

– Oczywiście na nazwisko Patricii Mellor. Nie ma lepszego beneficjenta niż ktoś nieżyjący. W tych nowych bankach nikt Patricii nie zna. Pieniądze spoczywają na kontach anonimowych firm, a właścicielem akcji tychże firm jest przecież pan. – Wzruszył ramionami, jakby chciał powiedzieć: „W świecie fałszerzy to nic trudnego”. – Jedynym powodem, dla którego wyprowadziłem pańskie aktywa z Union Banku, było to, że Saurel popadł u nich w niełaskę. Przezorny zawsze ubezpieczony.

Mój wspaniały fałszerz, mój mistrz! Sprawdził się w stu procentach. Tak, warto było zapłacić za niego tyle złota, ile ważył – albo prawie tyle. Udało mu się obrócić śmierć w życie. I właśnie tego chciałaby na pewno ciocia Patricia. Roland po prostu ją unieśmiertelnił, uwiecznił. A teraz znowu wziął ze stolika dwie truskawki, dwudziestą trzecią i dwudziestą czwartą.

– Kiedy zobaczyłem Saurela pierwszy raz, bardzo mi się spodobał, ale teraz zaczynam mieć wątpliwości. Ciągle gada z Kaminskym i źle się z tym czuję. Wolałbym nie robić już z nimi interesów.

– Pańskie życzenie jest dla mnie rozkazem – odparł Roland – a w tym przypadku gorąco tę decyzję popieram. Ale Saurelem nie musi się pan przejmować. Chociaż jest Francuzem, mieszka w Szwajcarii i wasz rząd nie ma nad nim władzy. Jean Jacques pana nie zdradzi.

– Wierzę – odparłem – ale nie jest to tylko kwestia zaufania. Po prostu nie lubię, kiedy ktoś wie za dużo o moich interesach, zwłaszcza ktoś taki jak Kaminsky. – Uśmiechnąłem się, udając, że wisi mi to i powiewa. – A co do Saurela, dzwonię do niego już od tygodnia, ale podobno gdzieś wyjechał.

– Tak, chyba do Stanów. Na rozmowy z klientami.

– Naprawdę? – Z jakiegoś powodu trochę mnie to zaniepokoiło, ale nie wiedziałem, z jakiego.

– Tak – odparł rzeczowo Roland. – Ma tam wielu klientów. Kilku znam, ale nie wszystkich.

Kiwnąłem głową, przypisując złe przeczucia głupiej paranoi. Kwadrans później stałem w drzwiach z torbą szwajcarskich smakołyków w ręku. Uścisnęliśmy się na pożegnanie.

Au revoir – powiedziałem. „Do zobaczenia”.

Patrząc wstecz, właściwsze byłoby „żegnaj”.

*

Do domu dotarłem w piątek rano, kilka minut po dziesiątej. Chciałem tylko wejść na górę, wziąć w ramiona Chandler, pokochać się z Księżną i zasnąć. Ale nie zdążyłem. Pół minuty po tym, jak zamknąłem za sobą drzwi, zaterkotał telefon.

Dzwonił Nudziarz, Gary Deluca.

– Przepraszam, że przeszkadzam, ale nie mogę cię nigdzie złapać. Wczoraj rano aresztowano Kaminsky’ego. Siedzi w Miami, ma już zarzuty. Nie pozwolili mu wyjść za kaucją.

– Naprawdę? – rzuciłem obojętnie. Byłem tak zmęczony, że nie dotarły do mnie wynikające z tego wnioski, a jeśli dotarły, to nie od razu. – Ale jakie zarzuty?

– Pranie brudnych pieniędzy – odparł Deluca bezbarwnym głosem. – Mówi ci coś nazwisko Jean Jacques Saurel?

Tak, to do mnie dotarło. To mnie, kurwa, obudziło!

– Nie wiem... Chyba poznałem go w Szwajcarii. Dlaczego?

– Bo jego też przymknęli – odparł posłaniec śmierci. – Siedzi razem z Kaminskym. I też nie pozwolili mu wyjść za kaucją.

ROZDZIAŁ 29

Desperacki krok

Siedząc w kuchni i zastanawiając się nad postawionymi Saurelowi zarzutami, stwierdziłem, że wszystko to razem jest po prostu niepojęte. Ilu było szwajcarskich bankierów? W samej tylko Genewie pewnie z dziesięć tysięcy, a ja wybrałem akurat tego, który był na tyle głupi, by dać się aresztować na amerykańskiej ziemi. Toż to tak, jak wygrać główną wygraną w lotto! Co jeszcze śmieszniejsze, aresztowano go wcale nie w związku z moją sprawą, tylko pod zarzutem szmuglowania pieniędzy jachtami biorącymi udział w transatlantyckich regatach.

Księżna natychmiast zorientowała się, że coś jest bardzo nie tak, bo nie rzuciłem się na nią zaraz po powrocie do domu. Ale i tak by mi nie stanął, nie musiałem nawet próbować. Nigdy nie dopuszczałem do siebie myśli o impotencji, ponieważ mężczyźnie potężnemu i wpływowemu, za jakiego wciąż się uważałem, mimo że padłem ofiarą lekkomyślnego szwajcarskiego bankiera, myśl ta nasuwała mnóstwo negatywnych skojarzeń. Wolałem uważać się za kogoś, kogo dotknął przypadek miękkiego lub sflaczałego fiutka, co było bardziej strawne niż to potworne słowo na „i”.

Wieczorem zajrzałem do garderoby i wybrałem więzienne ubranie. Zdecydowałem się na wypłowiałe levisy, zwykły szary podkoszulek z długimi rękawami (na wypadek gdyby w celi było zimno) i stare, dobite reeboki, które miały zmniejszyć prawdopodobieństwo tego, że odbierze mi je jakiś dwumetrowy Murzyn imieniem Bubba czy Jamal. Zawsze tak robili: zabierali buty, a potem gwałcili, przynajmniej na filmach.

W poniedziałek rano nie poszedłem do pracy, uznawszy, że godniej będzie dać się aresztować w domu niż w ponurym Queens. Wszędzie, tylko nie w firmie Maddena, bo Szewc natychmiast pomyślałby, że to doskonała okazja, żeby wykiwać mnie na opcjach. Nie, jego pracownicy przeczytają o tym na pierwszej stronie „New York Timesa”, tak jak cała reszta wolnego świata. Nie dam im satysfakcji oglądania mnie w kajdankach – tę przyjemność zarezerwowałem dla Księżnej.

Ale potem stało się coś dziwnego, mianowicie nie stało się nic. Nie było żadnych wezwań sądowych, niespodziewanych wizyt agenta specjalnego Colemana ani nalotów FBI na Stratton Oakmont. Zaczekałem do środy, a w środę pomyślałem: Co się, kurwa, dzieje? Ukrywałem się w domu od piątku, udając, że mam straszliwą biegunkę, w czym było dużo prawdy. A teraz okazało się, że robiłem to zupełnie niepotrzebnie, że może nawet nie grozi mi aresztowanie.

W czwartek cisza ta stała się tak przytłaczająca, że nie wytrzymałem i zaryzykowałem telefon do Gregory’ego O’Connella, adwokata, którego polecił mi Bo. Ponieważ O’Connell miał znajomości w dystrykcie wschodnim – pół roku wcześniej to właśnie on rozmawiał z Seanem O’Shea, tym z prokuratury – nadawał się idealnie na informatora.

Naturalnie nie zamierzałem mówić mu prawdy. Był adwokatem, a żadnemu adwokatowi nie można w pełni ufać, zwłaszcza specjaliście od spraw karnych, który nie mógłby mnie reprezentować, gdybym mu wyznał, że tak, jestem winny. Był to oczywiście czysty obłęd, ponieważ wszyscy wiedzieli, że adwokaci zarabiają na życie, broniąc winnych. Jednak częścią tej dziwacznej gry było ciche porozumienie między przestępcą i obrońcą, zgodnie z którym przestępca przysięgał obrońcy, że jest niewinny, a ten pomagał mu odpowiednio przerobić jego bzdurną opowiastkę i zgrabnie wpleść ją w opowiastkę zgodną z linią obrony.

Dlatego rozmawiając z O’Connellem, łgałem jak najęty. Powiedziałem mu, że wplątałem się w to zupełnie przypadkowo, że angielscy krewni mojej żony mają po prostu wspólnego bankiera, który okazał się zamieszany w szmugiel pieniędzy podczas regat i że jest to oczywiście czysty zbieg okoliczności. Przedstawiając mu pierwszą wersję tej bzdurnej historyjki – w której ciocia Patricia wciąż żyła i cieszyła się dobrym zdrowiem; uznałem, że tak będzie lepiej, że uwiarygodni to moją sytuację – zacząłem dostrzegać cień nadziei.

Uważałem, że bajeczka jest całkiem do kupienia, dopóki O’Connell nie spytał:

– Dobrze, ale skąd sześćdziesięciopięcioletnia emerytowana nauczycielka wzięła trzy miliony dolarów na otwarcie rachunku? – Zabrzmiało to troszkę sceptycznie.

Hmm... Mała dziura w zeznaniach – pomyślałem, zły znak. Nie miałem wyjścia, musiałem udawać głupiego.

– A skąd mam wiedzieć? – spytałem rzeczowo. Tak, ton głosu był odpowiedni. W razie konieczności Wilk z Wall Street musiał być zimny i wyrachowany, nawet teraz, w tych niesprzyjających okolicznościach. – Posłuchaj, George. Patricia, niech spoczywa w spokoju, często opowiadała mi o swoim byłym mężu, pierwszym oblatywaczu harrierów. KGB zapłaciłoby fortunę za informację o tym projekcie, więc może im się sprzedał? Pamiętam, że była to wtedy bardzo, jeśli nie najbardziej zaawansowana technologia, taka wiesz, cicho, sza.

Jezu Chryste, co ja, kurwa, wygadywałem?

– Zadzwonię w kilka miejsc i sprawdzę – odparł mój dzielny obrońca. – Nie rozumiem tylko jednego. Czy ciocia Patricia żyje, czy nie? Mógłbyś to sprecyzować? Przed chwilą powiedziałeś: „niech spoczywa w spokoju”, a kilka minut wcześniej wspomniałeś, że mieszka w Londynie. Gdybym wiedział, które z tych stwierdzeń jest prawdziwe, bardzo by mi to pomogło.

No tak, dałem ciała. W przyszłości musiałem być ostrożniejszy w kwestii statusu życia cioci. Nie było wyjścia, znowu musiałem blefować.


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю