355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » Jordan Belfort » Wilk z Wall Street » Текст книги (страница 22)
Wilk z Wall Street
  • Текст добавлен: 9 октября 2016, 13:00

Текст книги "Wilk z Wall Street"


Автор книги: Jordan Belfort



сообщить о нарушении

Текущая страница: 22 (всего у книги 31 страниц)

Odpowiedź Danny’ego trochę go zaskoczyła.

– Coś ci powiem. Twoja motywacja jest tak oczywista, że aż rzygać się chce. Z karaluchami zawsze zdążymy, jest mnóstwo czasu, więc daj mi, kurwa, spokój.

– Wiesz co? – warknął Wigwam, przeczesując ręką włosy, żeby wyglądały bardziej naturalnie. – Wal się, durniu! Przez cały dzień jesteś tak nagrzany, że nie wiesz już, gdzie góra, gdzie dół. Nie zamierzam marnować sobie życia, patrząc, jak siedzisz w biurze i ślinisz się jak skretyniały debil.

Grabarz natychmiast skorzystał z okazji, żeby wbić mu topór w plecy.

– To nieprawda – powiedział. – Danny się nie ślini. Może trochę bełkocze, ale zawsze nad wszystkim panuje. – Zrobił pauzę, szukając miejsca, gdzie mógłby wstrzyknąć pierwszą dawkę płynu do balsamowania zwłok. – Zresztą kto jak kto, ale ty powinieneś siedzieć cicho. Przez cały dzień uganiasz się za tą dziwką Donną ze śmierdzącymi pachami.

Lubiłem Grabarza. Był bardzo towarzyski i o wiele za głupi, żeby samodzielnie myśleć; jeśli w ogóle był zdolny do wysiłku umysłowego, marnował go na rozsiewanie plotek o tych, których zamierzał pogrzebać. Ale w tym konkretnym przypadku jego motywacja była oczywista: do stowarzyszenia wpłynęły setki skarg od klientów, więc gdyby Stratton Oakmont poszedł na dno, nigdy by go ponownie nie zarejestrowano.

– Dobra – powiedziałem – dość tego pieprzenia. – Nie mogłem w to uwierzyć: firma naprawdę wymykała się spod kontroli. – Muszę jechać do szpitala. Jestem tu tylko dlatego, że chcę waszego dobra. Wisi mi to, czy Stratton będzie mi płacił, czy nie. Ale tak, przyznaję, że mam w tym osobisty interes. Chodzi o te wszystkie arbitraże. Wielu klientów pozywa mnie, chociaż nie mam już z firmą nic wspólnego. – Spojrzałem na Danny’ego. – Jesteśmy w takiej samej sytuacji, staruszku, i myślę, że nawet jeśli czeka was dwadzieścia lat błękitnego nieba, pozwy się nie skończą.

– Zawsze możecie opchnąć aktywa – wtrącił Łasica. – Tym sposobem załatwimy arbitraże. Stratton sprzeda brokerów nowym firmom, w zamian za co zgodzą się one pokrywać koszt arbitraży przez trzy lata. Potem wszystko się przedawni i wyjdziecie na prostą.

Spojrzałem na Kucharza. Pomysł był bardzo ciekawy. Nigdy dotąd nie zwracałem uwagi na mądrości płynące z ust Łasicy. Teoretycznie był odpowiednikiem Kucharza, ale Kucharz to charyzmatyczny twardziel, a on nie. Nigdy nie uważałem go za głupca, po prostu ilekroć na niego patrzyłem, zawsze wyobrażałem sobie, jak siedzi i skubie krążek żółtego sera. Ale tak, pomysł był znakomity. Pozwy klientów przekroczyły już siedemdziesiąt milionów i bardzo mnie to niepokoiło. Firma ich spłacała, ale gdyby popłynęła do góry brzuchem, rozpętałby się prawdziwy koszmar.

– Jordan – poprosił Danny – pogadajmy przy barze, dobra?

Poszliśmy do baru i od razu nalał nam po szklaneczce whisky. Podniósł swoją jak do toastu i powiedział:

– Za dwadzieścia lat błękitnego nieba, przyjacielu! – Stał tak i czekał, aż podniosę swoją.

Zerknąłem na zegarek: było wpół do jedenastej.

– Przestań, nie mogę. Jadę do szpitala po Nadine i Cartera.

Danny ze smutkiem pokręcił głową.

– Nie wypijesz porannego toastu? To przynosi pecha. Chcesz aż tak zaryzykować?

– Tak – warknąłem. – Chcę.

Danny wzruszył ramionami.

– Twoja wola. – Przytknął szklaneczkę do ust i wychylił ją jednym haustem, choć było tego z pięć luf. – O tak... – wymruczał. Kilka razy potrząsnął głową, sięgnął do kieszeni i wyjął cztery „cytrynki” – Zanim poprosisz mnie, żebym zlikwidował firmę, weźmiesz chociaż parę sztuk tego?

– Nareszcie mówisz do rzeczy! – odparłem z uśmiechem.

On też uśmiechnął się szeroko i dał mi dwie tabletki. Podszedłem do umywalki, puściłem wodę i nadstawiłem usta. Niedbałym ruchem włożyłem rękę do kieszeni i schowałem „cytrynki” na później.

– Dobra. – Potarłem czubki palców. – Jestem teraz jak bomba zegarowa, więc załatwmy to szybko.

Posłałem mu smutny uśmiech, zastanawiając się, ileż to problemów mu zawdzięczam. Nie, żebym się oszukiwał i zwalał całą winę na niego, ale nie ulegało wątpliwości, że Stratton nie poszedłby na dno, gdyby nie on. Tak, to prawda, że byłem tak zwanym mózgiem przedsięwzięcia, ale on był jego głównym mięśniem, robiąc codziennie rzeczy, których ja nigdy bym nie zrobił, bo gdybym zrobił, nie mógłbym już spojrzeć w lustro. Tak, Danny był prawdziwym wojownikiem i nie wiedziałem, czy go za to szanować, czy nienawidzić. Ale przede wszystkim było mi smutno.

– Posłuchaj – powiedziałem. – Nie mogę ci nic kazać, za bardzo cię szanuję. Teraz to twoja firma i zrobisz, co zechcesz. Ale na twoim miejscu natychmiast bym ją zlikwidował i odszedł z tego interesu z jajami. Tak jak radzi Hartley: nowe firmy przejmą wszystkie arbitraże, a ty będziesz kosił forsę jako konsultant. To dobre posunięcie. Mądre. Gdybym to ja kierował firmą, bez wahania bym tak zrobił.

Danny kiwnął głową.

– Dobra. Chcę tylko zaczekać kilka tygodni, żeby zobaczyć, co będzie z pozwami z komisji stanowych.

Uśmiechnąłem się smutno, dobrze wiedząc, że to tylko słowa.

– Jasne. Rozsądny krok.

Pięć minut później, kiedy pożegnawszy się z nimi, wsiadałem do samochodu, z restauracji wyszedł Kucharz.

– On tego nie zrobi, Jordan – powiedział. – Nigdy. Będą musieli wyprowadzić go stamtąd w kajdankach.

Powoli kiwnąłem głową.

– Powiedz mi lepiej coś, czego nie wiem. – Objąłem go na pożegnanie, wsiadłem i pojechałem do szpitala.

To, że Jewish Hospital mieścił się w Lake Success, ledwie półtora kilometra od siedziby Stratton Oakmont, było oczywiście czystym przypadkiem. Może właśnie dlatego nikt się zbytnio nie dziwił, kiedy szedłem przez porodówkę, rozdając złote zegarki. Zrobiłem to samo po narodzinach Chandler i wtedy był to prawdziwy hit. Marnowanie pięćdziesięciu tysięcy dolarów na ludzi, których widziałem pierwszy i prawdopodobnie ostatni raz w życiu, dawało mi – nie wiem dlaczego – irracjonalną radość.

Skończyłem ten radosny rytuał tuż przed jedenastą. Potem wszedłem do pokoju Księżnej, ale ona zniknęła. Nie mogłem jej znaleźć, bo dosłownie tonęła w kwiatach. Chryste, były ich tysiące! Pierwszy raz widziałem taką eksplozję barw, fantastycznych odcieni koloru żółtego, czerwieni, różu i fioletu.

Wreszcie ją zobaczyłem. Siedziała w fotelu z Carterem na rękach i próbowała karmić go z butelki. Wyglądała wspaniale. Jakimś cudem w ciągu trzydziestu sześciu godzin, jakie minęły od porodu, zdołała bardzo schudnąć i znowu była moją zmysłową Księżną. Tym lepiej dla mnie. Była w wypłowiałych levisach, prostej białej bluzeczce i białych balerinkach. Carter był opatulony błękitnym kocykiem, tak że widziałem tylko jego malutką twarzyczkę.

– Cudownie wyglądasz, skarbie – powiedziałem. – To niewiarygodne, jeszcze wczoraj miałaś napuchniętą twarz...

– Nie chce jeść – odparła Nadine, nie zwracając uwagi na mój komplement. – Channy jadła. On nie chce.

Do pokoju weszła pielęgniarka. Wzięła od niej Cartera, żeby zbadać go przed wypisaniem ze szpitala. Akurat pakowałem ich rzeczy, kiedy powiedziała:

– Boże, jakie piękne rzęsy! Nigdy nie widziałam takich u noworodka. A jak trochę podrośnie? Będzie bardzo przystojny.

– Tak – odparła z dumą Księżna. – Jest w nim coś wyjątkowego.

I nagle:

– Dziwne...

Odwróciłem się. Pielęgniarka siedziała na krześle, przyciskając słuchawkę stetoskopu do piersi mojego syna.

– Co się stało? – spytałem.

– Nie jestem pewna, ale serce... Coś jest nie tak. – Zacisnęła usta i wytężyła słuch. Była bardzo zdenerwowana.

Spojrzałem na Nadine. Wyglądała tak, jakby przed chwilą postrzelono ją w brzuch. Stała zgięta wpół, przytrzymując się łóżka. Podszedłem bliżej i objąłem ją. Nie zamieniliśmy ani słowa.

– Nie mogę uwierzyć, że nikt tego nie zauważył – powiedziała wreszcie poruszona pielęgniarka. – Państwa syn ma dziurę w sercu. Jestem tego pewna. Słychać przepływ zwrotny. Albo dziurę, albo wadliwą zastawkę. Przykro mi, ale nie mogą go państwo zabrać do domu. Musi go zbadać kardiochirurg pediatra.

Głęboko odetchnąłem i kiwnąłem głową – tępo i powoli. Potem spojrzałem na Księżnę, która bezgłośnie płakała. Oboje wiedzieliśmy, że od tej chwili nasze życie nie będzie już takie samo.

*

Kwadrans później byliśmy w podziemiach szpitala, w małym pokoju zastawionym skomplikowaną aparaturą, bateriami komputerów, monitorów o najróżniejszych kształtach i rozmiarach i stojakami do kroplówek. Na malutkim stole leżał nagi Carter. Światło było przyciemnione. Badanie prowadził wysoki, szczupły lekarz.

– Tutaj – powiedział. – Widzicie państwo?

Palcem lewej ręki wskazywał czarny ekran monitora, na którym widniały cztery podobne do ameby plamy – dwie czerwone, dwie niebieskie, każda wielkości srebrnego dolara. Były ze sobą połączone i zdawało się, że leniwym pulsującym rytmem coś się między nimi nieustannie przelewa. W prawej ręce lekarz trzymał mały przyrząd w kształcie mikrofonu, którym wykonywał powolne okrężne ruchy na piersi Cartera. Czerwone i niebieskie plamy były echem strumienia krwi przepływającej przez cztery komory serca.

– I tutaj. Druga. Trochę mniejsza, ale na pewno dziura. Między przedsionkami.

Lekarz spojrzał na elektrokardiograf.

– Dziwne, że nie ma zastoinowej niewydolności serca. Dziura między komorami jest duża. Istnieje duże prawdopodobieństwo, że w ciągu kilku najbliższych dni będziemy musieli przeprowadzić operację na otwartym sercu. Jak u niego z jedzeniem? Je?

– Nie – odparła ze smutkiem Księżna. – Chandler jadła, on nie.

– Poci się podczas karmienia?

– Nie wiem, nie zauważyłam. Po prostu nie chce jeść.

Lekarz kiwnął głową.

– Problem polega na tym, że krew utlenowana miesza się z krwią nieutlenowaną. Kiedy mały próbuje jeść, kosztuje go to dużo wysiłku. Pocenie się to w takich przypadkach pierwsza oznaka zastoinowej niewydolności serca. Ale jest nadzieja, że nic mu nie będzie. Dziury są duże, ale wygląda na to, że się wzajemnie równoważą. Wytwarzają ciśnienie, które minimalizuje przepływ zwrotny. Gdyby nie to, miałby już pierwsze objawy. Czas pokaże. Jeśli w ciągu najbliższych dziesięciu dni nie dojdzie do niewydolności serca, wszystko powinno być dobrze.

– Jakie jest prawdopodobieństwo tego, że dojdzie? – spytałem.

Lekarz wzruszył ramionami.

– Pięćdziesiąt na pięćdziesiąt procent.

– A jeśli dojdzie? – wtrąciła Księżna. – Co wtedy?

– Zaczniemy mu podawać środki moczopędne, żeby powstrzymać zbieranie się płynu w płucach. Są jeszcze inne sposoby, ale nie wyprzedzajmy faktów. Jeśli to nie zadziała, będziemy musieli otworzyć serce i zaszyć dziurę. – Lekarz uśmiechnął się ze współczuciem. – Przykro mi, że przynoszę złe wieści. Po prostu trzeba zaczekać i zobaczyć. Możecie państwo zabrać syna do domu, ale proszę go uważnie obserwować. Przy pierwszych oznakach pocenia się czy cięższego oddechu, a nawet tego, że nie będzie chciał jeść, proszę natychmiast do mnie zadzwonić. Tak czy inaczej za tydzień zgłosicie się państwo na wizytę...

Nie sądzę, przyjacielu – pomyślałem. Moim następnym przystankiem będzie szpital Columbia-Presbyterian i lekarz po Harvardzie.

– ...na kolejny elektrokardiogram. Mam nadzieję, że do tej pory dziura zacznie się zamykać.

Natychmiast się ożywiliśmy.

– To znaczy, że może zamknąć się sama z siebie? – spytałem, dostrzegając promyczek nadziei.

– Tak, oczywiście. Chyba zapomniałem o tym wspomnieć...

Mały drobiażdżek, co? Głupi palant!

– ...ale jeśli w ciągu pierwszych dziesięciu dni nie będzie żadnych symptomów, jest duże prawdopodobieństwo, że się zamknie. Dziecko rośnie, wraz z nim rośnie serce i dziura powoli się zmniejsza. Do piątego roku życia powinna zamknąć się całkowicie. A jeśli nawet nie, będzie tak mała, że nie stworzy to żadnych problemów. Tak więc wszystko sprowadza się do pierwszych dziesięciu dni. Jeszcze raz podkreślam: proszę uważnie go obserwować. Na państwa miejscu nie spuszczałbym go z oka.

– Niech pan się nie martwi – powiedziała z przekonaniem Księżna. – Przez cały czas będą siedziały przy nim co najmniej trzy osoby, w tym wykwalifikowana pielęgniarka.

Minęły cztery dni i Carter wciąż nie wykazywał żadnych symptomów niewydolności serca. Tymczasem ojciec i ja popytaliśmy, gdzie się dało, kto jest najlepszym pediatrą na świecie. Wszystkie odpowiedzi mówiły, że doktor Edward Golenko, sześćdziesięciopięcioletni ordynator oddziału kardiologii w szpitalu Mount Sinai na Manhattanie.

Niestety, na wizytę trzeba było czekać trzy miesiące, ale ku naszemu miłemu zaskoczeniu termin błyskawicznie przyspieszono, kiedy doktor Golenko dowiedział się, że zamierzam dokonać darowizny na rzecz dziecięcego oddziału kardiologicznego w Mount Sinai. Pięćdziesiąt tysięcy dolarów zrobiło swoje i piątego dnia życia Carter leżał na kolejnym stole w otoczeniu najlepszych lekarzy i pielęgniarek, którzy po dziesięciu minutach zachwycania się jego rzęsami zajęli się wreszcie tym, co trzeba.

Księżna i ja staliśmy bez słowa z boku, podczas gdy oni, korzystając z jakiegoś bardzo skomplikowanego i czułego aparatu, zaglądali mu do serca o wiele głębiej niż za pomocą zwykłego elektrokardiografu. Nigdy dotąd nie cieszyłem się tak z tego, że jestem bogaty. Ostatecznie jeśli ktoś mógł pomóc mojemu synkowi, to tylko ci ludzie.

Po kilku minutach skomplikowanych rozmów medycznych doktor Golenko uśmiechnął się i powiedział:

– Mam dla państwa bardzo dobrą wiadomość: syn z tego wyjdzie. Dziury zaczęły się już zamykać, a ciśnienie blokuje przepływ zwrotny między...

Nie zdążył dokończyć, bo Księżna zaszarżowała na niego jak wściekły byk. Wszyscy wybuchnęli śmiechem, kiedy zarzuciła mu ręce na szyję, oplotła go nogami i zasypała pocałunkami.

Golenko zaczerwienił się jak burak, spojrzał na mnie zaskoczony i powiedział:

– Dlaczego nie są takie mamy wszystkich pacjentów?

Roześmialiśmy się jeszcze głośniej. Co za cudowna chwila! Carter James Belfort wyjdzie z tego cały i zdrowy! Bóg zrobił mu w sercu drugą dziurę, żeby poskromić tę pierwszą, i według zapewnień lekarza za pięć lat obydwie powinny zniknąć.

W drodze do domu byliśmy cali w uśmiechach. Carter siedział między nami na tylnym siedzeniu.

– Dostałam takiej paranoi – powiedziała Księżna – że nie wiem, czy będę umiała traktować go tak, jak kiedyś Chandler. Channy była taka duża, taka zdrowa. W ogóle o tym nie myślałam...

Nachyliłem się i pocałowałem ją w policzek.

– Nie martw się, skarbie. Za parę dni wszystko wróci do normy, zobaczysz.

– Nie wiem. Boję się nawet pomyśleć, co jeszcze może nas czekać.

– Nic – odparłem. – Teraz będzie już z górki.

I aż do domu trzymałem syna za kciuki, krzyżując palce u rąk i nóg, a nawet ramiona i uda.

ROZDZIAŁ 32

Jeszcze więcej radości

Wrzesień 1995

(pięć tygodni później)

Tak – pomyślałem – to jak najbardziej stosowne. Szewc ma prawo siedzieć za biurkiem z dumną miną faceta, który chwycił świat za jaja. Wszystkie filie nareszcie złapały rytm i przewidywaliśmy, że w 1996 roku nasze dochody osiągną pięćdziesiąt milionów dolarów. Sprzedaż w domach towarowych biła wszelkie rekordy, nasza marka z każdym dniem zyskiwała coraz większą popularność i jej licencjonowanie wyprzedzało harmonogram, a sklepy firmowe tłukły pieniądze jak mennica. W sobotę i niedzielę ustawiały się do nich kolejki, a Steve stawał się powoli kimś w rodzaju celebryty, projektantem obuwia pierwszego wyboru dla całego pokolenia nastolatek.

Ale to, co mi powiedział, stosowne już nie było.

– Moim zdaniem pora wyrzucić Nudziarza. Jeśli pozbędziemy się go już teraz, będziemy mogli zgarnąć jego opcje. – Nonszalancko wzruszył ramionami. – Jeśli popracuje u nas dłużej, minie okres obowiązkowego utrzymania i będzie po ptakach.

Zdumiony pokręciłem głową. Ironia polegała na tym, że Nudziarz miał ich bardzo mało, tak mało, iż nie miało to absolutnie żadnego znaczenia dla nikogo, oprócz – co oczywiste – niego samego, bo na pewno byłby wstrząśnięty, gdyby nagle wyparowały, jak na oczach pierwszej lepszej ofiary drobnego druczku w umowie z pracodawcą.

– Nie możesz mu tego zrobić – odparłem. – Od ponad roku haruje u nas jak wół. Fakt, przyznaję, czasem jest upierdliwy, ale tak się nie robi nikomu, a zwłaszcza komuś tak lojalnemu jak on. To zwyczajne kurewstwo, Steve. Wyobraź sobie, co pomyśleliby nasi pracownicy. Takie coś psuje morale. Ludzie są dumni ze swoich opcji. Czują się współwłaścicielami firmy, nie boją się o przyszłość...

Znużony westchnąłem i dodałem:

– Chcesz wziąć kogoś innego, twoja wola, ale daj mu to, co mu się należy, i to z nawiązką. To jedyny sposób. Wszystko inne źle się na nas odbije.

– Nie rozumiem – odparł obojętnie Szewc. – Zawsze się z niego nabijasz, więc co cię, kurwa, obchodzą jego opcje?

Sfrustrowany pokręciłem głową.

– Po pierwsze, nabijam się z niego tylko po to, żeby było weselej. Żartuję ze wszystkich, łącznie z tobą. Ale lubię Nudziarza, nawet bardzo. To dobry człowiek, wierny jak pies. – Znowu przeciągle westchnąłem. – Nie przeczę, że się u nas przeżył i że może rzeczywiście pora zastąpić go kimś z doświadczeniem w branży, kimś rasowym, kto umiałby dogadać się z Wall Street. Ale nie możesz odbierać mu opcji. Przyszedł do nas, kiedy sprzedawaliśmy buty na zapleczu biura! I chociaż jest powolny, zrobił dla firmy dużo dobrego. Wyrzucisz go i przyniesiesz nam pecha.

– Myślę, że go przeceniasz, Jordan. Gdyby tylko miał okazję, wykiwałby nas w dwie sekundy. Uważam...

– Nie, na pewno by nas nie wykiwał. Gary jest uczciwy. Nie to, co my. Zawsze dotrzymuje słowa, nigdy go nie łamie. Chcesz go wyrzucić, to wyrzuć. Ale nie powinieneś zabierać mu opcji.

Zdałem sobie sprawę, że używając słów „nie powinieneś”, daję mu więcej władzy, niż na to zasługiwał. Problem polegał na tym, że na papierze Steve wciąż był właścicielem pakietu większościowego; kontrolowałem jego firmę tylko dzięki naszemu tajnemu porozumieniu.

– Pogadam z nim – powiedział Szewc z diabelskim błyskiem w oku. – Ale jeśli namówię go do odejścia, co ci do tego? – Znowu wzruszył ramionami. – Przecież opcjami i tak podzielimy się po połowie, nie?

Pokonany spuściłem głowę. Było wpół do dwunastej i ze zmęczenia leciałem z nóg. Za dużo prochów. No i dom, w którym nie działo się ostatnio najlepiej. Nadine ciągle zamartwiała się Carterem, a ja kompletnie zaniedbałem leczenie krzyża, który bolał mnie teraz przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. Na piętnasty października, a więc już za trzy tygodnie, miałem wyznaczoną operację kręgosłupa. Bardzo wrażliwa data i bałem się jak cholera. Szedłem pod nóż na siedem godzin i mieli mi zrobić znieczulenie ogólne. Co będzie, jeśli się nie obudzę? Albo jeśli obudzę się sparaliżowany? Operacje kręgosłupa są bardzo ryzykowne, chociaż doktor Green zapewniał mnie, że jestem w najlepszych rękach. Tak czy inaczej na pół roku miałem wypaść z obiegu, ale wiedziałem, że potem ból minie i znowu będę mógł żyć normalnie. Tak, lato 1996 roku musiało, po prostu musiało być dobre.

Naćpałem się tylko dlatego, że miałem zaraz jechać do Old Brookville po Nadine. Wybieraliśmy się do hotelu Plaza na Manhattanie na romantyczną kolację we dwoje. To był pomysł jej matki: chciała, żebyśmy uciekli na trochę od zmartwień, które zawładnęły naszym życiem od narodzin Cartera. Mieliśmy teraz znakomitą okazję ponownie się do siebie zbliżyć.

– Posłuchaj, Steve – powiedziałem ze sztucznym uśmiechem. – Już i tak mam od cholery opcji, ty też. Poza tym zawsze można zrobić dodruk. – Ziewnąłem szeroko. – Nie mam ochoty się o to kłócić. Jestem za bardzo zmęczony.

*

Kiedy nacisnąłem pedał sprzęgła i wrzuciłem czwórkę, nowiutkie perłowe ferrari testarossa – dwanaście cylindrów, czterysta pięćdziesiąt koni mechanicznych – zawyło jak myśliwiec na dopalaczach. Myk! – i za oknem śmignął kolejny kilometr północnego Queens. O tak, nie ma to jak jazda z prędkością prawie dwustu kilometrów na godzinę. Ze skrętem w ustach zygzakowałem między samochodami pędzącymi autostradą Cross Island Parkway, kierując się do hotelu Plaza. Z jednym palcem na kierownicy spojrzałem na przerażoną Księżną.

– Cudowny wóz, co?

– Do dupy niepodobny! – warknęła. – Zabiję cię, jeśli natychmiast nie zwolnisz i nie wyrzucisz tego skręta. Nie, nie zabiję. Ale będziesz dzisiaj spał na kozetce.

Niecałe pięć sekund później robiliśmy już tylko setkę, a skręt dogorywał w popielniczce. Ostatni raz kochaliśmy się dwa tygodnie przed narodzinami Cartera, a więc przed ponad dwoma miesiącami. Dobra, przyznaję, że po tym, jak zobaczyłem w szpitalu jej cipkę, w której zmieściłoby się moje ferrari, straciłem jakoś ochotę. To, że łykałem codziennie dwanaście „cytrynek”, zaprawiając je ilością koki, po której orkiestra dęta z Queens odleciałaby pewnie aż do Chin, też nie robiło zbyt dobrze na mój pociąg seksualny. Ale może dwie noce w hotelu to wszystko zmienią? Zerknąłem na nią kątem oka.

– Jeśli będziesz kochała się ze mną przez całą noc, obiecuję nie przyspieszać.

– Dobrze, ale najpierw podrzucisz mnie do Barneya i Bergdorfa. Potem będę tylko twoja.

O tak, czekała mnie wspaniała noc.

*

U Barneya byli tak mili, że odgrodzili dla nas całe piętro, więc siedziałem w skórzanym fotelu i sączyłem dom perignona, podczas gdy Księżna przymierzała sukienki, rozkosznie kręcąc się przede mną i wirując jak za dawnych czasów, kiedy była jeszcze modelką. Po szóstym czy siódmym obrocie mignęły mi przed oczami jej gładkie uda i pół minuty później byłem już w przebieralni. I tam zaatakowałem. Przyparłem ją do ściany, zadarłem jej spódnicę, wszedłem w nią i zaczęliśmy się kochać, namiętnie jęcząc i stękając.

Dwie godziny później obrotowymi drzwiami weszliśmy do hotelu Plaza. Był to mój ulubiony nowojorski hotel, mimo że należał do Donalda Trumpa. Nie, nie, mam dla Donalda bardzo dużo szacunku. Ostatecznie każdy facet (nawet miliarder), który mimo tak porąbanej fryzury regularnie zalicza tabuny najpiękniejszych kobiet świata, nadaje nowe znaczenie pojęciu: silny człowiek, ktoś u władzy. Tak czy inaczej szło za nami dwóch portierów z kilkunastoma torbami pełnymi damskich ciuchów za sto pięćdziesiąt tysięcy dolarów, a na lewej ręce Księżnej błyszczał nowiutki zegarek z brylantami od Cartiera za marne czterdzieści tysięcy. Jak dotąd uprawialiśmy seks w przebieralniach trzech sklepów, a noc była jeszcze młoda.

Niestety, w recepcji atmosfera zaczęła się trochę psuć. Za ladą stała ładna blondynka w wieku trzydziestu kilku lat.

– Jak to miło, że tak szybko pan do nas wraca – powiedziała z promiennym uśmiechem. – Witamy! – Ćwir, ćwir, ćwir: była wesolutka jak wróbelek.

Dzięki Bogu, że stojąca dwa kroki dalej Księżna, która oglądała właśnie zegarek, była troszkę podcięta; namówiłem ją na „cytrynkę”. Spanikowany spojrzałem na blondynę i szybko pokręciłem głową, jakbym chciał powiedzieć: „Chryste, to moja żona! Przymknij się wreszcie!”.

– Zarezerwowaliśmy dla pana ten sam apartament co zwykle, na...

Musiałem jej natychmiast przerwać.

– Dobrze, świetnie, znakomicie, już podpisuję. Wielkie dzięki. – Chwyciłem klucz i pociągnąłem Nadine do windy. – Chodź, złotko. Chcę cię i potrzebuję.

Księżna zachichotała.

– Znowu? Już możesz?

Dzięki ci, Panie, za „cytrynki”. Trzeźwa Nadine nigdy by czegoś takiego nie przeoczyła i miałbym już pewnie podbite oko.

– Żartujesz? Z tobą zawsze!

Minął nas hotelowy karzeł w zielonej czapce i zielonym uniformie ze złotymi guzikami.

– Witamy ponownie, panie Belfort! – zaskrzeczał.

Skinąłem mu głową i poszliśmy dalej. Portierzy za nami, bo uparłem się, żeby Księżna jeszcze raz przymierzyła dla mnie wszystkie rzeczy.

W pokoju dałem im po sto dolarów napiwku i kazałem przysiąc, że się przed nikim nie wygadają. Kiedy tylko wyszli, śmiejąc się i chichocząc, wskoczyliśmy na wielkie łóżko.

Wtedy zadzwonił telefon.

Zamarliśmy. O tym, że jesteśmy w hotelu, wiedziała tylko Janet i matka Nadine, która pilnowała Cartera. Złe nowiny. Czułem to w głębi serca. Czułem to w głębi duszy.

– Może to recepcja – powiedziałem po trzecim dzwonku.

Podniosłem słuchawkę.

– Halo?

– Jordan, mówi Suzanne. Musicie natychmiast wracać. Carter ma prawie czterdzieści stopni gorączki i się nie rusza.

Spojrzałem na Nadine. Siedziała, patrzyła na mnie i czekała. A ja nie wiedziałem, co jej powiedzieć. Ostatnie półtora miesiąca zupełnie ją wykończyło i śmierć nowo narodzonego synka byłaby dla niej ciosem, po którym już by się nie podniosła.

– Musimy jechać, skarbie. Mama mówi, że Carter ma wysoką gorączkę i się nie rusza.

Żona nie płakała. Zamknęła tylko oczy, zacisnęła usta i pokiwała głową. To już koniec. Obydwoje to czuliśmy. Z jakiegoś powodu Bóg chciał zabrać to niewinne dziecko do siebie. Z jakiego, tego nie wiedziałem i nie rozumiałem. Ale nie, nie było czasu na łzy. Musieliśmy wrócić do domu i pożegnać się z synkiem.

Łzy miały popłynąć dopiero potem. Strumienie, rzeki łez.

*

Granicę między Queens i Long Island przekroczyliśmy z prędkością dwustu kilometrów na godzinę. Ale tym razem Księżna reagowała trochę inaczej.

– Szybciej! – powtarzała. – Proszę. Musimy zawieźć go do szpitala, zanim będzie za późno.

Docisnąłem pedał gazu i ferrari pomknęło przed siebie jak rakieta. W trzy sekundy wskazówka prędkościomierza przekroczyła dwieście dwadzieścia na godzinę i wciąż pięła się do góry – samochody jadące z prędkością stu dwudziestu mijaliśmy tak, jakby stały w miejscu. Nie wiem, dlaczego powiedziałem Suzanne, żeby nie zawoziła Cartera do szpitala. Pewnie dlatego, że chciałem ostatni raz zobaczyć syna w domu.

Wjechaliśmy na podjazd i Księżna wysiadła, zanim zdążyłem się zatrzymać. Spojrzałem na zegarek: za kwadrans ósma. Z hotelu Plaza do Pink Oak Court jedzie się zwykle około czterdziestu pięciu minut. Ja przejechałem tę trasę w siedemnaście.

Jeszcze z samochodu Nadine zadzwoniła do naszego pediatry i prognozy były koszmarne. W wieku Cartera wysoka gorączka i bezruch wskazywały na zapalenie opon rdzenia kręgowego. Rozróżniano ich dwa rodzaje: bakteryjne i wirusowe. Obydwa były śmiertelnie niebezpieczne, ale chory, który przeszedł pierwsze fazy wirusowego, miał szansę na całkowite wyzdrowienie. Natomiast w przypadku zapalenia bakteryjnego groziła mu ślepota, głuchota i niedorozwój umysłowy. Myśl ta była nie do zniesienia.

Często zastanawiałem się, jak rodzice dotkniętego tym nieszczęściem dziecka uczą się je kochać. Widywałem niedorozwinięte umysłowo maluchy bawiące się w parku. I kiedy patrzyłem, jak ich rodzice dają z siebie wszystko, by stworzyć im chociaż namiastkę normalności i szczęścia, z bólu pękało mi serce. Ich bezgraniczna miłość zawsze wzbudzała we mnie pełen szacunku podziw, bo widać było, że kochają je mimo zażenowania, jakie na pewno odczuwali, mimo poczucia winy, jakie ich dręczyło, że kochają je, chociaż musiały być dla nich potwornym ciężarem.

A ja? Czy zdołam pokochać tak Cartera? Czy stanę na wysokości zadania? Łatwo było powiedzieć, że tak, oczywiście. Ale słowa to tylko słowa. Pokochać dziecko, którego nie zdążyło się nawet poznać, do którego nie miało się okazji zbliżyć... Mogłem jedynie modlić się do Boga, żeby dał mi siłę, żeby pomógł mi stać się takim człowiekiem, człowiekiem prawdziwie dobrym, prawdziwie silnym. Nie miałem żadnych wątpliwości, że Nadine temu sprosta. Z Carterem łączyła ją niezwykła więź – ją z nim i jego z nią. Tak jak mnie z Chandler od chwili, kiedy posiadła samoświadomość. Ilekroć trzeba ją było pocieszyć, na ratunek zawsze spieszył jej tatuś.

Natomiast ledwie dwumiesięczny Carter reagował na matkę już teraz, i to reagował cudownie. Obecność Nadine uspokajała go, przynosiła mu ukojenie, sprawiała, że czuł, iż wszystko jest tak, jak trzeba. Pewnego dnia ja też się do niego zbliżę. Tak, jeśli Bóg da mi szansę, na pewno tak będzie.

Kiedy wpadłem do domu, Nadine trzymała go już w ramionach. Rocco Nocny wyprowadził z garażu range rovera i czekał przed drzwiami z włączonym silnikiem. Zanim wsiedliśmy, rozchyliłem niebieski kocyk i przytknąłem rękę do malutkiego czoła Cartera. Dosłownie płonęło. Synek wciąż oddychał, ale bardzo płytko. I się nie ruszał. Był sztywny jak deska.

Nadine i ja usiedliśmy z tyłu, Suzanne z przodu. Rocco był kiedyś detektywem, więc czerwone światła i ograniczenia prędkości nie miały dla niego żadnego znaczenia, co w tych okolicznościach tylko nam sprzyjało. Zadzwoniłem na Florydę, do doktora Greena, ale nie było go w domu. Potem zadzwoniłem do rodziców i poprosiłem ich, żeby czekali na nas w szpitalu North Shore w Manhasset, dokąd mieliśmy pięć minut jazdy bliżej niż do Jewish Hospital na Long Island. Pozostałą część drogi przejechaliśmy w milczeniu. Łzy wciąż jeszcze nie płynęły.

Wpadliśmy do budynku oddziału urazowego, Nadine przodem, z Carterem na rękach. Nasz pediatra uprzedził już personel, więc na nas czekano. Przebiegliśmy przez poczekalnię pełną tępo patrzących przed siebie ludzi i niecałą minutę później Carter leżał już na stole, gdzie błyskawicznie obmyto go czymś pachnącym jak spirytus do nacierania.

– Wygląda to na zapalenie opon rdzenia – powiedział młody lekarz o krzaczastych brwiach. – Musimy mieć państwa zgodę na nakłucie lędźwiowe. To zabieg względnie bezpieczny, ale zawsze może dojść do zakażenia czy...

– Niech pan, kurwa, nie gada, tylko zrobi to nakłucie! – warknęła Księżna.

Ani trochę nieurażony lekarz bez słowa kiwnął głową. Matka miała prawo do takiego języka.

A potem czekaliśmy. Dziesięć minut czy dwie godziny – trudno powiedzieć. Gorączka spadła do trzydziestu ośmiu stopni i Carter zaczął spazmatycznie płakać. Płakał piskliwie, przeraźliwie, nieludzko, trudno to było opisać. Zastanawiałem się, czy płacze tak dziecko, które traci zmysły, czy jest to podświadomy krzyk gniewu kogoś, kto wie, jak straszny czeka go los.

Siedzieliśmy z Nadine na jasnoniebieskich plastikowych krzesłach w poczekalni, opierając się o siebie i chwytając się nadziei. Byli z nami moi rodzice i Suzanne. Sir Max chodził tam i z powrotem, paląc papierosy mimo tabliczki z zakazem palenia na ścianie; współczułem głupcowi, który zwróciłby mu teraz uwagę. Matka siedziała obok mnie cała we łzach. Nigdy dotąd nie widziałem jej w tak koszmarnym stanie. Suzanne siedziała obok swojej córki i tym razem nie mówiła o spiskach. Dziecko z dziurą w sercu to jedno, ale dziecko, które miałoby dorastać głuche, ślepe i niedorozwinięte, to zupełnie co innego.

Rozsunęły się drzwi i do poczekalni wszedł lekarz. Był w zielonym kitlu i miał nijaki wyraz twarzy. Nadine i ja zerwaliśmy się z krzeseł.

– Bardzo mi przykro – powiedział. – Są już wyniki. Syn ma zapalenie opon rdzenia i...

– Wirusowe czy bakteryjne? – Ścisnąłem Nadine za rękę, modląc się o wirusowe.


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю