355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » Jordan Belfort » Wilk z Wall Street » Текст книги (страница 1)
Wilk z Wall Street
  • Текст добавлен: 9 октября 2016, 13:00

Текст книги "Wilk z Wall Street"


Автор книги: Jordan Belfort



сообщить о нарушении

Текущая страница: 1 (всего у книги 31 страниц)

Jordan Belfort

WILK Z WALL STREET

THE WOLF OF WALL STREET

Tłumaczenie

JAN KRAŚKO

Spis treści

Moim cudownym dzieciom,

Chandler i Carterowi Belfortom

Od autora

Ta książka to wspomnienia, prawdziwa historia oparta na wydarzeniach z mojego życia. Tam, gdzie jest to zaznaczone, imiona i nazwiska występujących w niej postaci zostały zmienione, żeby chronić ich prywatność. W niektórych przypadkach, dla potrzeb narracji, zmieniłem również lub/i ścieśniłem wydarzenia w czasie, starając się jednocześnie jak najwierniej odtworzyć dialogi.

PROLOG

Dziecko we mgle

4 maja 1987

– Jesteś tu gorszy od najgorszego śmiecia – powiedział mój nowy szef, wprowadzając mnie po raz pierwszy na parkiet LF Rothschilda. – Przeszkadza ci to?

– Nie – odparłem. – Absolutnie.

– To dobrze – warknął, nie zwalniając kroku.

Szliśmy przez labirynt ciemnobrązowych biurek i czarnych kabli telefonicznych na dwudziestym drugim piętrze szklano-aluminiowego trzydziestodziewięciopiętrowego wieżowca przy słynnej Piątej Alei na nowojorskim Manhattanie. Główna sala centrum operacyjnego, nasz „parkiet”, była wielka i przestronna, tak na oko – piętnaście na dwadzieścia jeden metrów. Wielka, przestronna, przytłaczająca i od ściany do ściany wypełniona biurkami, telefonami, komputerowymi monitorami oraz aż siedemdziesięcioma wrednymi, odpychającymi japiszonami. Pozdejmowali marynarki i ponieważ było jeszcze wcześnie – dziewiąta dwadzieścia rano – siedzieli rozwaleni w fotelach, czytając „Wall Street Journal” i gratulując sobie tego, że są młodymi panami wszechświata.

Zostać panem wszechświata – uznałem, że to bardzo szlachetny cel, i mijając ich w moim tanim granatowym garniturku i ciężkich buciorach, doszedłem do wniosku, że chciałbym do nich dołączyć. Ale nowy szef szybko przypomniał mi, gdzie jest moje miejsce.

– Ty... – Zerknął na mój plastikowy identyfikator na klapie marynarki. – Ty, Belfort, jesteś zwykłym telefonistą, co znaczy, że w ciągu dnia wykonasz co najmniej pięćset telefonów, próbując przebić się przez te wszystkie sekretarki. Nie będziesz niczego sprzedawał, niczego reklamował ani polecał. Masz tylko ściągnąć do telefonu właściciela firmy. – Szef zrobił krótką pauzę i wyrzucił z siebie kolejną porcję jadu. – A kiedy już go ściągniesz, masz powiedzieć tylko: „Dzień dobry, łączę z panem Scottem”, przekazać go mnie i zacząć wybierać kolejny numer. Dasz radę czy to dla ciebie za trudne?

– Nie, dam radę – odparłem z przekonaniem, czując, że niczym zabójcze tsunami zalewa mnie fala paniki. Staż u Rothschilda miał trwać pół roku. Wyglądało na to, że przez sześć ciężkich, wyczerpujących miesięcy będę na łasce i niełasce dupków w rodzaju Scotta i bandy japiszonowatych sukinsynów, którzy – takie miałem wrażenie – wypłynęli tu prosto z ognistych trzewi swego własnego piekła.

Zerkając ukradkiem na Scotta, stwierdziłem, że facet wygląda jak złota rybka. Był łysy i blady, a to, co zostało mu jeszcze na głowie, miało kolor rudawego błota. Dość wysoki, tuż po trzydziestce, miał wąską czaszkę i obrzmiałe różowe usta. Nosił muszkę, w której wyglądał jak idiota, oraz okulary w drucianej oprawie, a ponieważ miał wyłupiaste brązowe oczy, przypominał podejrzanej proweniencji rybę.

– To dobrze – powiedziała ryba. – Teraz kilka podstawowych zasad: żadnych przerw, żadnych prywatnych telefonów, żadnych zwolnień lekarskich, spóźnień i leserowania. Na lunch masz pół godziny. – Dla większego efektu ryba znowu zrobiła pauzę. – I lepiej się nie spóźniaj, bo jeśli zawalisz, na twoje miejsce czeka w kolejce pięćdziesięciu innych.

Szedł i gadał, a ja drobiłem krok za nim zahipnotyzowany tysiącami pomarańczowych napisów i notowań giełdowych przesuwających się na ekranach monitorów. Przednia ściana sali, całkowicie przeszklona, była wielkim oknem z widokiem na centrum Manhattanu. W oddali widziałem Empire State Building. Górował nad okolicą, przebijając chmury i sięgając nieba. Widok był naprawdę przepiękny, wart młodego pana wszechświata. O tak, zostać panem wszechświata – niestety, czułem, że cel ten coraz bardziej się ode mnie oddala.

– Szczerze mówiąc – prychnął Scott – uważam, że nie nadajesz się do tej pracy. Wyglądasz jak gówniarz, a Wall Street to nie miejsce dla gówniarzy. To miejsce dla zabójców. Dla bezwzględnych najemników. Dlatego masz szczęście, że to nie ja odpowiadam tu za nabór nowej kadry. – Ironicznie zachichotał i szedł dalej, ciągnąc mnie za sobą.

Bez słowa zagryzłem wargi. Był rok 1987 i światem rządziły dupki takie jak on. Na Wall Street szalała hossa i giełda wypluwała świeżych milionerów, tak jak mennica wypluwa nowe dziesięciocentówki. Pieniądz był tani, a facet nazwiskiem Michael Milken wynalazł właśnie „obligacje śmieciowe”, które całkowicie zmieniły sposób działania korporacyjnej Ameryki. Był to okres nieokiełznanej chciwości, obfitości i nieposkromionej rozrzutności. Era japiszonów.

Kiedy podeszliśmy do biurka, moja rybia nemezis odwróciła się i powiedziała:

– Powtórzę jeszcze raz. Jesteś tu ostatnim śmieciem. Nie masz nawet prawa dzwonić do potencjalnych klientów. Jesteś zwykłą maszyną, prymitywnym automatem do wybierania numerów. – Każde jego słowo ociekało pogardą. – I dopóki nie zdasz egzaminu maklerskiego, wybieranie numerów będzie całym twoim światem. Właśnie dlatego jesteś tu najgorszym śmieciem. Na pewno ci to nie przeszkadza?

– Nie, przeciwnie – odparłem. – To praca w sam raz dla mnie, bo jestem tu ostatnim śmieciem. – I niewinnie wzruszyłem ramionami.

W przeciwieństwie do Scotta nie wyglądałem jak złota rybka, dlatego byłem dumny, że gapi się na mnie, chcąc sprawdzić, czy nie ironizuję. Ale jestem raczej niski i chociaż skończyłem wtedy dwadzieścia cztery lata, wciąż miałem chłopięce rysy twarzy. Przez tę chłopięcą twarz często legitymowano mnie w knajpach. Miałem bujną brązową czuprynę, gładką oliwkową cerę i duże niebieskie oczy. Wyglądałem nawet nieźle.

Ale niestety, bynajmniej nie skłamałem, mówiąc Scottowi, że czuję się jak ostatni śmieć. Naprawdę tak się czułem. Moja pierwsza firma – dostawa mięsa i owoców morza – właśnie splajtowała, a wraz z nią splajtowało moje poczucie własnej wartości. Źle to sobie zaplanowałem, wszystko trafił szlag i zanim się spostrzegłem, jak ostatnia dupa zostałem z dwudziestoma sześcioma ciężarówkami, które wziąłem w leasing i których nie miałem z czego spłacić. Zaczęły ścigać mnie banki i jakaś koszmarnie wojownicza baba z American Express – sądząc po głosie, ważyła ze sto pięćdziesiąt kilo i miała brodę – która zagroziła, że jeśli natychmiast nie zwrócę kasy, osobiście skopie mi tyłek. Zastanawiałem się, czy nie zmienić numeru telefonu, ale ponieważ miałem zaległości i w rachunkach telefonicznych, ścigali mnie również ci z NYNEX.

Kiedy doszliśmy do biurka, Scott wskazał mi krzesło obok swego fotela i w ramach zachęty dowcipnie rzucił:

– Ale nie trać ducha. Jeśli jakimś cudem nie wylecisz za lenistwo, głupotę, bezczelność czy opieszałość, może kiedyś zostaniesz brokerem. – Uśmiechnął się złośliwie i dodał: – Będziesz pracował dla mnie i mojego kolegi. Tak dla twojej wiadomości: w zeszłym roku zarobiłem trzysta tysięcy dolarów, a on ponad milion.

Ponad milion? Chryste, z tego to dopiero musi być kutas. I struchlały spytałem:

– A ten kolega... to kto?

– Bo co? – warknął mój kat. – Co ci do tego?

Słodki Jezu – pomyślałem. Ty kretynie skończony, nigdy nie odzywaj się niepytany! Jak w piechocie morskiej. Coraz częściej odnosiłem wrażenie, że ulubionym filmem tego debila jest Oficer i dżentelmen, że facet ma się za Lou Gossetta i odgrywa przede mną rolę sierżanta znęcającego się nad dupowatym żółtodziobem. Ale zatrzymałem tę myśl dla siebie i odparłem:

– Nie, nic. Byłem po prostu ciekawy.

– Nazywa się Mark Hanna i niedługo go poznasz. – Z tymi słowami wręczył mi plik fiszek, takich siedem i pół na dwanaście i pół centymetra, z numerami zamożnych biznesmenów. – A teraz uśmiech na gębę i słuchawka do łapy. I do dwunastej nie waż mi się podnosić głowy. – Potem usiadł przy biurku, wziął gazetę, położył na blacie nogi – był w czarnych lakierkach z krokodylowej skóry – i zaczął czytać.

Już miałem podnieść słuchawkę, gdy poczułem na ramieniu czyjąś krzepką rękę. Podniosłem głowę, spojrzałem i od razu się domyśliłem, kto to taki. Mark Hanna. Zalatywał szmalem jak prawdziwy pan wszechświata. Był duży, rosły i potężnie umięśniony; musiał mieć ze sto osiemdziesiąt pięć centymetrów wzrostu i ważyć koło setki. Miał kruczoczarne włosy, ciemne oczy, przeszywające spojrzenie, grube rysy twarzy i trochę dziobów po trądziku. Był po nowojorsku przystojny i modnie ubrany, jak ktoś z Greenwich Village. Czułem jego charyzmę.

– Jordan? – Miał zaskakująco łagodny głos.

– Tak. – Ja z kolei miałem głos skazańca. – Ostatni śmieć, do usług.

Hanna roześmiał się ciepło i zadygotały mu poduszki na ramionach szarej, prążkowanej marynarki od garnituru za dwa tysiące dolarów. Potem, głośniej, niż było trzeba, powiedział:

– Widzę, że poznałeś już naszego wiejskiego idiotę. – I wskazał Scotta.

Niedostrzegalnie kiwnąłem głową. Hanna puścił do mnie oko.

– Spokojnie: to ja jestem tu starszym brokerem. On jest tylko drobnym graczem, zwykłą płotką. Dlatego olej to, co ci powiedział, i w przyszłości nie zwracaj na niego uwagi.

Chociaż bardzo próbowałem, nie mogłem się powstrzymać i zerknąłem na Scotta, który wymamrotał:

– Wal się, Hanna.

Ale Hanna wcale się na niego nie obraził. Wzruszył ramionami, obszedł biurko, wielki jak góra stanął między mną i Scottem i powtórzył:

– Olej go. Słyszałem, że jesteś świetnym sprzedawcą. Za rok ten debil będzie całował cię w dupę.

Uśmiechnąłem się dumny i zakłopotany.

– Skąd pan wie, że jestem dobrym sprzedawcą?

– Od Stevena Schwartza, tego, który cię przyjął. Podobno podczas rozmowy kwalifikacyjnej wcisnąłeś mu akcje. – Hanna stłumił śmiech. – Był pod wrażeniem, prosił, żebym miał na ciebie oko.

– Byłem zdenerwowany, bałem się, że odpadnę. Na rozmowę czekało dwudziestu innych, więc postanowiłem zrobić coś drastycznego. Wie pan, żeby mu zaimponować. – Wzruszyłem ramionami. – Powiedział, że przegiąłem, że muszę być trochę mniej agresywny.

Hanna uśmiechnął się ironicznie.

– Może trochę, ale nie za bardzo. Agresja to w tej pracy mus. Ludzie nie kupują akcji: akcje się im sprzedaje. Nigdy o tym nie zapominaj. – Zrobił pauzę, żebym to sobie przetrawił. – Tak czy inaczej nasz rodzimy kretyn, ten za mną, miał rację co do jednego: telefonowanie to syf. Robiłem to przez siedem miesięcy i codziennie miałem ochotę się zabić. Dlatego zdradzę ci mały sekret. – Konspiracyjnie zniżył głos. – Tylko udawaj, że dzwonisz. Przy każdej okazji obijaj się i leseruj. – Uśmiechnął się, puścił do mnie oko i normalnym głosem dodał: – Tylko dobrze mnie zrozum: podsyłaj mi jak najwięcej klientów, bo na nich zarabiam. Ale nie chcę, żebyś się przez to pochlastał, bo nie znoszę widoku krwi. – Znowu puścił do mnie oko. – Dlatego rób sobie dużo przerw. Jeśli musisz, idź do kibla i sobie zwal. Ja tak robiłem i działało jak czary. Chyba lubisz walić, co?

Trochę mnie tym zaskoczył, ale jak się już wkrótce przekonałem, centrum operacyjne domu maklerskiego przy Wall Street nie jest miejscem, gdzie wymienia się symboliczne uprzejmości. Słowa takie jak „kurwa”, „chuj”, „skurwysyn” czy „pierdolić” słyszało się tam równie często jak „nie”, „tak”, „może” i „proszę”.

– Tak – odparłem niepewnie. – Bardzo. Kto nie lubi?

Hanna kiwnął głową; chyba mu ulżyło.

– To dobrze, bardzo dobrze. Walenie konia to klucz. Bardzo zalecam również prochy, zwłaszcza kokainę, bo po koce będziesz szybciej dzwonił i więcej zarobię. – Zmarszczył czoło, szukając kolejnych mądrości, ale widocznie mu się skończyły. – Cóż, to chyba wszystko. Więcej wiedzy ci nie potrzeba, przynajmniej na razie. Poradzisz sobie, żółtodziobie. Kiedyś będziesz się z tego śmiał, wspomnisz moje słowa. – Uśmiechnął się i usiadł przy telefonie.

Chwilę później rozległ się dzwonek, oznajmiając, że ruszyła giełda. Zerknąłem na wskazówki mojego timexa, którego tydzień wcześniej kupiłem za czternaście dolarów w JCPenney. Był czwarty maja 1987 roku, dokładnie wpół do dziesiątej rano. Rozpoczynał się mój pierwszy dzień na Wall Street.

Z głośników popłynął głos Stevena Schwartza, szefa działu sprzedaży.

– Dobrze, panowie. Zanosi się wysyp nowych kontraktów terminowych, a Tokio znowu przypuści szturm. – Steven miał dopiero trzydzieści osiem lat, ale w ubiegłym roku zarobił ponad dwa miliony dolarów. (Kolejny pan wszechświata). – Liczymy na dziesięciopunktowy wzrost na otwarciu – dodał – więc słuchawki do rąk i do roboty!

W tej samej chwili w sali rozpętało się piekło. Leżące na biurkach nogi powędrowały na podłogę, gazety do kosza, rękawy koszul za łokcie i jeden po drugim brokerzy podnieśli słuchawki i zaczęli dzwonić. Poszedłem w ich ślady.

Już kilka minut później wszyscy nerwowo chodzili, dziko wymachując rękami i wrzeszcząc do telefonu, co tworzyło potężny ryk. Słyszałem go pierwszy raz, ten głośny ryk sali centrum operacyjnego, i brzmiał dla mnie jak ryk wściekłego tłumu. Był to dźwięk, którego nigdy nie zapomnę, dźwięk, który miał raz na zawsze odmienić moje życie. Krzyk młodych, ambitnych, chciwych ludzi wydzierających sobie serce i duszę dla rozsianych po Ameryce bogaczy.

– Miniscribe idzie dzisiaj prawie za friko! – wrzeszczał do słuchawki pucołowaty japiszon; miał dwadzieścia osiem lat, był nałogowym kokainistą i zgarniał sześćset tysięcy dolarów rocznie. – Ma pan brokera z Wirginii Zachodniej? Chryste! Może umie handlować akcjami spółek węglowych, ale mamy już lata osiemdziesiąte. Teraz na topie są zaawansowane technologie!

– Mam pięćdziesiąt tysięcy pięćdziesięciodniowych do końca lipca! – krzyknął broker dwa biurka dalej.

– Skończyła im się kasa! – wrzasnął inny.

– Nie wzbogacę się na tej transakcji – jęknął do telefonu jeszcze inny.

– Pan żartuje? – warknął do klienta Scott. – Jak podzielę się prowizją z firmą i urzędem skarbowym, nie wystarczy mi nawet na żarcie dla psa!

Co jakiś czas brokerzy triumfalnie trzaskali słuchawką, wypełniali formularz i podchodzili do otworu wsadowego poczty pneumatycznej na podtrzymującej strop kolumnie. Wkładali formularz do cylindrycznego pojemnika i patrzyli, jak wsysany przez powietrze wędruje pod sufit. Spod sufitu trafiał do sali na drugim końcu budynku, skąd przekazywano go na parkiet Nowojorskiej Giełdy Papierów Wartościowych. Żeby zrobić miejsce dla kłębowiska rur, sufit obniżono tak bardzo, że zdawało się, iż zaraz spadnie mi na głowę.

Do dziesiątej Mark Hanna odbył trzy wyprawy do kolumny i właśnie miał odbyć kolejną. Umiał rozmawiać z klientami tak spokojnie i przekonująco, że przerastało to mój umysł. Jakby przepraszał ich za to, że za chwilę wyłupie im oczy.

– Powiem tak – mówił do prezesa Fortune 500. – Szczycę się tym, że potrafię przewidzieć koniec spadku pańskich akcji. Moim zadaniem jest nie tylko doprowadzać do takich sytuacji, ale i z nich wyprowadzać. – Mówił głosem tak cichym i łagodnym, że niemal hipnotyzującym. – Chciałbym, aby traktował mnie pan jak trwałą część swego majątku. Majątku, firmy i rodziny.

Dwie minuty później stał przy rurze z zamówieniem na ćwierć miliona dolarów na pakiet akcji firmy o nazwie Microsoft. Nigdy dotąd o niej nie słyszałem, ale wyglądało na to, że to porządna spółka. Tak czy inaczej pobrał za tę transakcję prowizję w wysokości trzech tysięcy dolarów. Ja miałem w kieszeni siedem.

Do dwunastej zdążyłem zgłodnieć. Burczało mi w brzuchu, kręciło mi się w głowie i koszmarnie się pociłem. Ale najważniejsze było to, że złapałem bakcyla. W moich żyłach i wnętrznościach grzmiał potężny ryk, poruszając wszystkie włókna nerwowe ciała, całe moje jestestwo. Wiedziałem, że dam sobie radę. Wiedziałem, że poradzę sobie, tak jak kiedyś poradził sobie Mark Hanna, a może nawet lepiej. Wiedziałem, że umiem przekonywać i mówić głosem miękkim jak aksamit.

*

Ku memu zdziwieniu zamiast zjechać windą do foyer i wydać mój cały majątek na dwie frankfurterki z colą stwierdziłem, że wraz ze stojącym obok mnie Markiem Hanną jadę do góry, na sam szczyt wieżowca. Naszym celem była pięciogwiazdkowa restauracja Top of the Sixes na czterdziestym piętrze gmachu. W tym miejscu spotykała się nasza elita, tam panowie wszechświata jedli, upijali się martini i snuli wojenne opowieści.

Kiedy tylko weszliśmy, Luis, maître d’, podbiegł do nas i zaczął energicznie ściskać Markowi rękę, mówiąc, jak to wspaniale, że zechciał przyjść w to cudowne poniedziałkowe popołudnie. Mark wsunął mu do kieszeni pięćdziesiąt dolarów – omal nie połknąłem własnego języka – i Luis zaprowadził nas do narożnego stolika z fantastycznym widokiem na manhattańską Upper West Side i most Waszyngtona.

Mark uśmiechnął się do niego i powiedział:

– Daj nam szybciutko dwa martini na absolucie. A potem, dokładnie za... – Spojrzał na wskazówki złotego rolexa. – Dokładnie za siedem i pół minuty przynieś dwa kolejne i przynoś je tak co pięć minut, aż któryś z nas padnie.

Luis kiwnął głową.

– Oczywiście, proszę pana. To znakomita strategia.

Uśmiechnąłem się do Marka i bardzo nieśmiało wtrąciłem:

– Przepraszam, ale ja... ja nie piję. – Spojrzałem na Luisa. – Może pan przynieść mi colę. To wystarczy.

Luis i Mark popatrzyli na siebie, jakbym popełnił najcięższą zbrodnię. Ale Hanna powiedział tylko:

– To jego pierwszy dzień na Wall Street, daj mu trochę czasu.

Maître d’ spojrzał na mnie, zacisnął usta i ponuro kiwnął głową.

– To całkowicie zrozumiałe – odparł. – Proszę się nie bać, niedługo będzie pan alkoholikiem.

Mark się z nim zgodził.

– Dobrze powiedziane, Luis, ale tak czy inaczej przynieś mu martini, bo może zmieni zdanie. W najgorszym wypadku sam je wypiję.

– Znakomicie. Czy pan i pański przyjaciel będziecie dziś jedli, czy tylko się raczyli?

Raczyli? Wódą? O czym on, kurwa, mówi? – pomyślałem. Co za idiotyczne pytanie, zwłaszcza w porze lunchu. Ale ku mojemu zaskoczeniu Mark odparł, że on jadł nie będzie, że zjem tylko ja, na co Luis podał mi menu i poszedł po drinki. Chwilę później Hanna sięgnął do kieszeni marynarki i wtedy dowiedziałem się, dlaczego nie zamierza jeść: wyjął fiolkę z kokainą, otworzył ją i włożył do środka małą łyżeczkę. Nabrał trochę tego najskuteczniejszego w przyrodzie środka tłumiącego apetyt, przytknął łyżeczkę do prawego nozdrza i mocno pociągnął nosem. Potem zrobił to samo jeszcze raz, z lewym nozdrzem.

Byłem zdumiony. Nie mogłem w to uwierzyć! I to gdzie? Tutaj, w restauracji! Wśród panów wszechświata! Rozejrzałem się dyskretnie, żeby sprawdzić, czy ktoś to zauważył. Ale najwyraźniej nie i patrząc wstecz, jestem przekonany, że nawet gdyby, każdy by to olał. Panowie wszechświata byli zbyt zajęci chlaniem wódy, whisky, dżinu i burbona tudzież wciąganiem i łykaniem wszelkich niebezpiecznych dragów, jakie tylko mogli kupić za zawartość swego monstrualnie napęczniałego portfela.

– Proszę – rzucił Mark, podając mi fiolkę. – Prawdziwy bilet na Wall Street. To i kurwy.

Kurwy? Uznałem, że to dziwne. Ja z żadną kurwą nie byłem! Poza tym kochałem dziewczynę, z którą chciałem się ożenić. Miała na imię Denise i była wspaniała – piękna zarówno wewnętrznie, jak i zewnętrznie. Prawdopodobieństwo tego, że ją zdradzę, było mniejsze niż zero. Jeśli zaś chodzi o kokę, cóż, w studenckich czasach bywało ostro, ale minęło kilka lat, odkąd dotknąłem czegoś mocniejszego od marychy.

– Nie, dzięki – powiedziałem lekko zakłopotany. – Źle się po tym czuję. Trochę mi... odbija. Nie mogę spać ani jeść i zaczynam... zaczynam się wszystkim przejmować. Fatalnie to na mnie działa. Naprawdę.

– Nie ma sprawy. – Mark wciągnął jeszcze trochę koki. – Ale wierz mi, kokaina pomoże ci wytrwać do końca dnia. – Potrząsnął głową i wzruszył ramionami. – Brokerka to jedna wielka chujoza. Nie zrozum mnie źle: forsy jest jak lodu, i w ogóle, ale niczego nie tworzysz, niczego nie budujesz. Po pewnym czasie robi się monotonnie. – Zrobił pauzę, szukając odpowiednich słów. – Prawda jest taka, że nie jesteśmy lepsi od tych wszystkich szmatławych straganiarzy. Nikt z nas nie wie, kiedy akcje pójdą w górę! Po prostu bierzemy garść strzałek i rzucamy nimi do tarczy, sramy, dmuchamy i mieszamy. Niedługo sam zobaczysz.

Przez następne kilka minut opowiadaliśmy o sobie – on mnie, ja jemu. On wychowywał się na Brooklynie, w Bay Ridge; z tego, co wiedziałem, była to dość niebezpieczna dzielnica.

– Rób, co chcesz – zażartował – ale nigdy nie bierz dziewczyny z Bay Ridge. Są zdrowo popierdolone. – Wciągnął kolejną porcję koki i dodał: – Ostatnia, z którą chodziłem, dźgnęła mnie, kurwa, ołówkiem, kiedy spałem. Wyobrażasz sobie?

Nadszedł kelner w smokingu i postawił na stole drinki. Mark podniósł swoje martini po dwadzieścia dolarów za kieliszek, ja swoją colę po osiem szklanka.

– Za Dow Jonesa! – wzniósł toast Hanna. – Żeby wystrzelił do pięciu tysięcy punktów!

Trąciliśmy się szkłem.

– I za twoją karierę na Wall Street! – dodał. – Obyś zbił kupę forsy i zachował przy tym choć cząstkę duszy!

Uśmiechnęliśmy się i trąciliśmy się jeszcze raz.

Gdyby w tamtej chwili ktoś mi powiedział, że za kilka krótkich lat będę właścicielem restauracji, w której właśnie siedziałem, i że Mark Hanna, wraz z połową innych brokerów Rothschilda, będzie pracował dla mnie, pomyślałbym, że facet zwariował. A gdyby ktoś powiedział, że będę wciągał kokę z barowej lady w tejże samej restauracji – i to na oczach kilkunastu przyglądających mi się z podziwem prostytutek – odparłbym, że gościa kompletnie pogięło.

Ale miał to być dopiero początek. Chodzi o to, że w tym samym momencie zaczynało dziać się dużo rzeczy – niemających ze mną nic wspólnego – poczynając choćby od wynalezienia małego cacuszka zwanego DPI, komputerowo sterowanej strategii dynamicznego zarządzania portfelem złożonym zarówno z ryzykownych, jak i wolnych od ryzyka aktywów, która miała w końcu zadźgać szalejącego na rynku byka i w ciągu jednego dnia zbić Dow Jonesa aż o pięćset osiem punktów. To z kolei miało dać początek serii niewyobrażalnych wprost wydarzeń: tymczasowemu zamknięciu nowojorskiej giełdy i wymuszonemu zamknięciu LF Rothschilda. Miało rozpętać obłęd.

To, co przedstawiam wam w tej książce, jest jego rekonstrukcją – rekonstrukcją satyryczną – próbą odtworzenia czegoś, co okazało się najbardziej zwariowaną jazdą w historii Wall Street. Przedstawiam wam to głosem, który słyszałem wtedy w swojej głowie. Jest to głos ironiczny, wyuzdany, wyrachowany, często nikczemny. Głos, dzięki któremu mogłem racjonalnie usprawiedliwić i ominąć wszystko to, co przeszkadzało mi żyć życiem pełnym nieokiełznanego hedonizmu. Głos, który pomagał mi korumpować innych – i skutecznie nimi manipulować – który pogrążył w chaosie i obłędzie całe pokolenie młodych Amerykanów.

Wychowałem się w rodzinie z warstwy średniej w Bayside na nowojorskim Queensie, gdzie słowa takie jak „czarnuch”, „żółtek” czy „brudas” były uważane za najbrzydsze na świecie, za takie, których nigdy, przenigdy się nie używa. W moim domu tego rodzaju uprzedzenia były bardzo tępione; rodzice uważali, że są odzwierciedleniem myśli istot niższych, nieoświeconych. Zawsze podzielałem ich zdanie – i w dzieciństwie, i w okresie dojrzewania, a nawet w szczycie mojego obłędu. Mimo to, w miarę jak obłęd ów się nasilał, przeklinanie przychodziło mi z zadziwiającą łatwością. Oczywiście na to też znalazłem racjonalne wytłumaczenie, wmawiając sobie, że to jest Wall Street, że na Wall Street nie ma czasu na konwenanse czy uprzejmości.

Dlaczego o tym mówię? Dlatego, że chcę, byście wiedzieli, kim naprawdę jestem i co ważniejsze – kim nie jestem. Mówię o tym, ponieważ mam dwoje dzieci i pewnego dnia będę musiał wyjaśnić im dużo rzeczy. Będę im musiał wyjaśnić, jak to się stało, że ich kochany tatuś, ten sam, który wozi ich na mecze piłki nożnej, chodzi do szkoły na wywiadówki i w każdy piątkowy wieczór własnoręcznie robi dla nich sałatkę Cezara, mógł być kiedyś tak podłym człowiekiem.

Ale największą nadzieję pokładam w tym, że moje życie posłuży jako ostrzeżenie zarówno dla bogatych, jak i dla biednych, ostrzeżenie dla każdego, kto żyje z łyżeczką koki pod nosem i garścią rozpuszczających się w żołądku tabletek, kto chce zmarnować dany od Boga dar i postanawia przejść na ciemną stronę mocy, by zakosztować nieokiełznanej rozpusty. I dla wszystkich tych, którzy myślą, że człowiek zwany Wilkiem z Wall Street wiódł piękne, wspaniałe życie.

KSIĘGA I

ROZDZIAŁ 1

Wilk w owczej skórze

Sześć lat później

Obłęd szybko chwycił mnie w swoje szpony i poczynając od zimy 1993 roku, coraz częściej odnosiłem dziwne wrażenie, że gram główną rolę w telewizyjnym reality show, chociaż programów takich jeszcze wtedy nie było. Mój nazywał się Życie bogatych i dysfunkcyjnych i zdawało się, że każdy następny dzień jest bardziej dysfunkcyjny od poprzedniego.

Założyłem firmę brokerską Stratton Oakmont, która była teraz jedną z największych, a już na pewno jedną z najbardziej zwariowanych w historii Wall Street. Po mieście krążyła plotka, że opętało mnie nieposkromione życzenie śmierci i że przed trzydziestką na pewno skończę w grobie. Oczywiście wiedziałem, że to bzdura, bo właśnie stuknęło mi trzydzieści jeden lat i wciąż miałem się znakomicie.

W tym konkretnym momencie, w środę rano w połowie grudnia, siedziałem za sterami dwusilnikowego bell jeta, lecąc z lądowiska dla śmigłowców przy Trzydziestej na Manhattanie do mojej rezydencji w Old Brookville na Long Island i mając we krwi tyle prochów, że można by nimi nawalić całą Gwatemalę.

Było kilka minut po trzeciej i pruliśmy przed siebie z prędkością dwustu dwudziestu dwóch kilometrów na godzinę gdzieś nad zachodnim wybrzeżem Little Neck Bay. Leciałem prosto jak po sznurku i pamiętam, zdążyłem jeszcze pomyśleć, że to niesamowite, bo przecież widzę wszystko podwójnie. Zaraz potem zakręciło mi się w głowie, maszyna gwałtownie zanurkowała i zobaczyłem, jak pędzą ku mnie czarne wody zatoki. Główny wirnik wpadł w potworne wibracje i w słuchawkach zabrzmiał przeraźliwy krzyk ogarniętego paniką drugiego pilota:

– Jezu Chryste, szefie! Do góry! Do góry! Rozwalimy się! Cholera jasna!

I nagle wyrównaliśmy.

Mój wierny, zaufany druh, kapitan Marc Elliot, był ubrany na biało i siedział przed swoimi własnymi sterami. Ale miał surowy rozkaz, żeby ich nie dotykać, chyba że stracę przytomność albo grozić nam będzie katastrofa. I teraz je przejął, na czym pewnie dobrze wyszliśmy.

Marc należał to kapitańskich typów o kwadratowej szczęce, tych, którzy wzbudzają zaufanie samym wyglądem. I nie tylko szczękę miał kwadratową – wyglądał tak, jakby całe jego ciało składało się z kwadratowych kawałków ustawionych jeden na drugim i zespawanych. Nawet jego wąsy były przystrzyżone w idealny prostokąt i sterczały mu pod nosem jak czarna szczotka.

Wystartowaliśmy przed dziesięcioma minutami po długim wtorkowym wieczorze, który wymknął się spod kontroli. Zaczął się całkiem niewinnie, w modnej restauracji Canastel’s, gdzie jadłem kolację z kilkoma młodymi brokerami. Jakimś cudem skończyliśmy w apartamencie prezydenckim w Helmsley Palace, gdzie bardzo doświadczona prostytutka imieniem Venice, dziewczyna o gładkich jak aksamit udach i ustach nabrzmiałych jak po użądleniu osy, bezskutecznie próbowała postawić mi małego świeczką. Właśnie dlatego byłem spóźniony (mniej więcej pięć i pół godziny), co znaczyło, że znowu mam krzywo u mojej wiernej, kochającej żony Nadine, słusznie aspirującej do tytułu mistrzyni w biciu i poniżaniu męża.

Możliwe, że widzieliście ją w telewizji; to ta seksowna blondyna, która próbowała opchnąć wam piwo Miller Lite podczas poniedziałkowych rozgrywek futbolowych; ta, która szła przez park, rzucając psu frisbee. W reklamie mówiła niewiele, ale kogo to obchodziło. Mówiły za nią nogi, nogi i pupa okrąglejsza niż tyłek Portorykanki i tak jędrna, że odbijały się od niej ćwierćdolarówki. I już wkrótce miałem doświadczyć jej gniewu.

Głęboko odetchnąłem i spróbowałem się wyprostować. Czułem się całkiem nieźle, ująłem więc drążek, dając kapitanowi znak, że mogę znowu przejąć stery. Ten, jak zwykle kwadratowy, zerknął na mnie nerwowo, więc posłałem mu ciepły uśmiech wiernego towarzysza broni i powiedziałem do mikrofonu kilka podnoszących na duchu słów.

– Dozniesz preię za... prazę w niezpiesznych waunkach – co w wolnym przekładzie znaczyło: „Dostaniesz premię za pracę w niebezpiecznych warunkach”.

– Dobra, świetnie – odparł kapitan, przekazując mi stery. – Gdybyśmy przypadkiem dolecieli cało do domu, przypomnij mi o tym na ziemi. – Zrezygnowany i zadziwiony, pokręcił kwadratową głową i dodał: – I zanim zaczniesz schodzić, zamknij lewe oko. Przestaniesz podwójnie widzieć.

Bardzo sprytny był ten mój kapitan, kwadratowy, sprytny i bystry, jak na zawodowca przystało. Sam też nieźle imprezował. Był nie tylko jedynym licencjonowanym pilotem w kabinie, ale i kapitanem mojego pięćdziesięciometrowego jachtu „Nadine”, nazwanego tak od imienia mojej wspomnianej wyżej żony.

Pokazałem mu uniesiony kciuk. Potem spojrzałem w okno, żeby się zorientować, gdzie jesteśmy. Na wprost przed nami strzelały w niebo pasiaste czerwono-białe kominy, wyrastające z bogatych żydowskich przedmieść Roslyn. Były wizualnym znakiem, że za chwilę znajdziemy się w samym sercu Złotego Wybrzeża, gdzie mieściła się nasza rezydencja. Złote Wybrzeże jest wspaniałym miejscem do życia, zwłaszcza jeśli lubi się WASP-ów o błękitnej krwi, przedstawicieli białej elity pochodzenia angloamerykańskiego, i drogie konie. Osobiście gardzę jednymi i drugimi, mimo to jakimś cudem skończyło się na tym, że zostałem właścicielem kilku kosztownych rumaków i socjalizowałem się z bandą czystej krwi WASP-ów, którzy traktowali mnie pewnie jak młodego dziwoląga z żydowskiego cyrku.

Spojrzałem na wysokościomierz. Byliśmy na dziewięćdziesięciu metrach i opadaliśmy spiralą w dół. Poruszałem głową jak bokser przed wejściem na ring, pod kątem trzydziestu stopni zszedłem niżej, śmignąłem nad pofałdowanymi łąkami Brookville Country Clubu i ściągnąwszy na siebie drążek, przeleciałem tuż nad wierzchołkami rozłożystych drzew po obu stronach Hegemans Lane, gdzie rozpocząłem końcowe podejście do lądowania na minipolu golfowym na skraju naszej posiadłości.

Delikatnie pracując pedałami, wprowadziłem maszynę w zawis na wysokości sześciu metrów i spróbowałem ją posadzić. Lekka poprawka lewą nogą, lekka poprawka prawą, trochę mniej mocy, lekkie ściągnięcie drążka... Ni z tego, ni z owego śmigłowiec grzmotnął w ziemię i zaczął się ponownie wznosić.


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю