355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » Jordan Belfort » Wilk z Wall Street » Текст книги (страница 13)
Wilk z Wall Street
  • Текст добавлен: 9 октября 2016, 13:00

Текст книги "Wilk z Wall Street"


Автор книги: Jordan Belfort



сообщить о нарушении

Текущая страница: 13 (всего у книги 31 страниц)

Wiedziałem, że powinienem ją puścić – że tak byłoby lepiej – ale nie zamierzałem zmieniać pozycji, zwłaszcza o krok od ziemi obiecanej. Dlatego zamiast pozycji zmieniłem taktykę i głosem żebraka poprosiłem:

– Nadine, błagam, nie rób mi tego. – Wydąłem wargi. – Od dwóch tygodni jestem idealnym mężem, więc przestań narzekać i pozwól się pocałować.

Wypowiadając te słowa, odczuwałem wielką dumę, bo wcale nie zmyślałem. Od powrotu ze Szwajcarii byłem mężem idealnym. Nie przespałem się z ani jedną prostytutką – z ani jedną! – nie wspominając już o tym, że wracałem wcześniej do domu. Brałem również mniej prochów – i to o wiele! – bo zmniejszyłem dawkę do połowy, a przez kilka dni nie brałem wcale. Zapomniałem już nawet, kiedy ostatni raz się śliniłem.

Był to jeden z owych krótkich okresów, kiedy udawało mi się zapanować nad tym strasznym nałogiem. Bo już bywało, że moja niepohamowana chęć odlotu i szybowania wyżej niż concorde bardzo się zmniejszała. Mniej bolał mnie wtedy krzyż i lepiej spałem. Ale, niestety, po jakimś czasie wszystko wracało do „normy”. Zawsze. Coś prowokowało mnie do szaleństwa i było gorzej niż wcześniej.

– Cholera jasna, przestaniesz czy nie? – syknąłem z nutką gniewu w głosie. – Nie ruszaj się. Zaraz dojdę i chcę cię pocałować!

Ale Księżna najwyraźniej nie doceniła mojego samolubstwa. Zanim zdążyłem się zorientować, położyła mi ręce na ramionach i jednym płynnym ruchem swoich szczuplutkich rączek mocno pchnęła mnie do góry – penis się wysunął i poczułem, że spadam z łóżka na podłogę z bielonego drewna.

I kiedy tak spadałem, za przeszkloną ścianą domu mignął mi granatowy Atlantyk. Od brzegu dzieliło nas sto metrów, ale zdawało się, że o wiele mniej. Zanim grzmotnąłem w podłogę, usłyszałem głos Księżnej:

– Och, skarbie, uważaj! Nie chciałam...

Bum!

Głośno sapnąłem i zamrugałem, modląc się o całe kości.

– Za co? – jęknąłem. Znowu leżałem, tym razem na plecach, nago i z penisem błyszczącym w popołudniowym słońcu. Podniosłem głowę, żeby na niego zerknąć. Był cały, co poprawiło mi trochę humor. Pękł mi krzyż? Nie, chyba nie. Byłem tylko zbyt oszołomiony, by uruchomić choćby jeden mięsień.

Księżna wystawiła głowę z boku łóżka, spojrzała na mnie z góry, ściągnęła zmysłowe usta i głosem mamy mówiącej do dziecka, które przewróciło się nagle na podwórku, powiedziała:

– Och, mój malutki chłopczyk... Chodź do mnie, od razu poczujesz się lepiej.

Darowanemu koniowi nie zagląda się w zęby, dlatego zignorowałem słowo „malutki”, przetoczyłem się na czworaki i wstałem. Już miałem wejść na łóżko, ale zafascynował mnie niesamowity widok, jaki się przede mną roztaczał. Nie chodziło tylko o Księżnę, ale i o trzy miliony dolarów w gotówce, na których leżała.

Tak, było tego dokładnie trzy miliony. Trójka i sześć zer.

Właśnie skończyliśmy liczyć. Pieniądze były w grubych na dwa i pół centymetra paczkach po dziesięć tysięcy w każdej. Paczek było trzysta i ułożone jedna na drugiej pokrywały materac czterdziestopięciocentymetrową warstwą. W rogach łóżka sterczały półtorametrowej długości ciosy słonia, nadając sypialni motyw przewodni: Afryka na Long Island.

Nadine przysunęła się szybko bliżej, zrzucając na podłogę siedemdziesiąt czy osiemdziesiąt tysięcy. Dołączyły do ćwierci miliona, które spadły tam wraz ze mną. Mimo to warstwa pieniędzy pozostała prawie nienaruszona. Wyglądała jak poszycie amazońskiej dżungli po tropikalnej ulewie.

Księżna posłała mi ciepły uśmiech.

– Przepraszam, skarbie. Nie chciałam cię zrzucić, przysięgam. – Niewinnie wzruszyła ramionami. – Dostałam skurczu w ręce, no i jesteś lekki jak piórko. Chodźmy pokochać się w garderobie. Dobrze? – Znowu się uśmiechnęła, jednym zwinnym ruchem zeskoczyła na podłogę i naga stanęła obok mnie. Potem złożyła usta w ciup, zagryzła policzek i zaczęła go żuć. Robiła tak, ilekroć coś nie dawało jej spokoju.

Po kilku sekundach przestała i spytała:

– Na pewno są legalne? Bo wydaje mi się, że coś z nimi jest... nie tak.

W tym konkretnym momencie nie miałem ochoty łgać żonie ani wprowadzać ją w tajniki prania brudnych pieniędzy. Przeciwnie, miałem ochotę tylko na jedno, na to, żeby zgiąć ją wpół i przelecieć. Ale nie, jako żona zasłużyła sobie na prawo do bycia okłamywaną.

– Przecież ci mówiłem – odparłem z największą pewnością siebie. – Podjąłem je z banku. Sama widziałaś. Nie przeczę, że Elliot dał mi parę dolarów...

Parę? Pięć baniek to parę dolarów?

– ...ale to nie te. Te są zupełnie legalne i gdyby ktoś spytał mnie o ich pochodzenie, pokazałbym mu po prostu wyciąg i na tym by się skończyło. – Objąłem ją w talii, przywarłem do niej całym ciałem i pocałowałem.

Zachichotała i odsunęła się.

– Wiem, że są z banku, tylko... Sama nie wiem. Taka góra pieniędzy to trochę... dziwne. – Znowu zagryzła policzek. – Na pewno wiesz, co robisz?

Zaczynał opadać mi penis, co głęboko mnie zasmuciło. Nadeszła pora zmienić lokal.

– Zaufaj mi, kochanie. Nad wszystkim panuję. Chodźmy. Za niecałą godzinę będą tu Todd i Carolyn i chcę pokochać się bez pośpiechu. Proszę...

Księżna zmrużyła oczy i nagle puściła się biegiem w stronę garderoby.

– Kto pierwszy, ten lepszy! – rzuciła przez ramię.

Zapominając o bożym świecie, pobiegłem za nią.

Trudno zaprzeczyć, że na początku lat siedemdziesiątych z Lefrak City uciekło kilku bardzo szajbniętych Żydów.

Ale żaden nie dorównywał Toddowi Garretowi.

Todd był trzy lata starszy ode mnie i wciąż pamiętam, kiedy zobaczyłem go pierwszy raz. Skończyłem właśnie dziesięć lat, a on stał w drzwiach garażu za domem, a właściwie mieszkaniem z dostępem do ogródka, gdzie wprowadził się wraz z Lesterem

i Thelmą, swoimi równie walniętymi rodzicami. Jego starszy brat Freddy wykorkował po przedawkowaniu heroiny; gdy go znaleźli, dwa dni po śmierci, wciąż siedział na kiblu z zardzewiałą igłą w żyle.

Tak więc w porównaniu z nimi Todd był stosunkowo normalny.

W każdym razie kiedy go zobaczyłem, był w czarnych spodniach i czarnych pantoflach do kung-fu i wszystkimi kończynami naraz walił w ciężki płócienny worek. Kluby karate są teraz w każdym centrum handlowym, ale wtedy, na początku lat siedemdziesiątych, stanowiły rzadkość, dlatego uważano, że Todd jest dziwakiem. Ale miał przynajmniej stałe nawyki, bo siedział w tym malutkim garażu przez dwanaście godzin na dobę, siedem dni w tygodniu, kopiąc i waląc pięściami w worek.

Nikt nie traktował go poważnie, dopóki nie skończył siedemnastu lat. Wtedy znalazł się przypadkiem w nieodpowiednim barze w Jackson Heights w Queens. Jackson Heights dzieli od Bayside ledwie kilka kilometrów, ale równie dobrze mogło dzielić milion lat świetlnych. Językiem urzędowym była tam łamana angielszczyzna, najpopularniejszym zawodem bezrobocie i nawet tamtejsze babcie nosiły pod spódnicą sprężynowiec. Tak czy inaczej w barze doszło do krótkiej wymiany zdań między nim i czterema kolumbijskimi dilerami, po czym Kolumbijczycy go zaatakowali. Kiedy było po wszystkim, dwóch z nich leżało na podłodze ze złamanymi nosami, wszyscy czterej mieli krwawą miazgę zamiast twarzy, a jeden oberwał własnym nożem, który Todd mu odebrał. Od tej chwili wszyscy patrzyli na niego z respektem.

Zupełnie logiczne było więc to, że zaczął handlować dragami i że dzięki strachowi, zastraszaniu tudzież zdrowej dawce ulicznego cwaniactwa szybko wspiął się na sam szczyt. Miał dwadzieścia kilka lat i zarabiał setki tysięcy dolarów rocznie. Lato spędzał na południu Francji i na Riwierze Włoskiej, a zimę na wspaniałych plażach Rio de Janeiro.

Wszystko układało się dobrze do pewnego dnia przed pięcioma laty. Leżał sobie na plaży Ipanema, kiedy ugryzł go niezidentyfikowany tropikalny owad. Puf! – i już cztery miesiące później znalazł się na liście oczekujących na przeszczep serca, tak po prostu. Niecały rok później ważył czterdzieści trzy kilo i mierząc sto siedemdziesiąt pięć centymetrów, wyglądał jak szkielet.

Dwa lata później pewien wysoki jak sosna drwal, który miał najwyraźniej dwie lewe nogi i niezwykle krótką linię życia, spadł z kalifornijskiej sekwoi i skręcił sobie kark. Powiadają, że przekleństwo dla jednego jest błogosławieństwem dla drugiego: ich serca były zgodne tkankowo.

Trzy miesiące po przeszczepie Todd wrócił na salę treningową. Trzy miesiące później w pełni odzyskał siły. Trzy miesiące po odzyskaniu sił został największym dilerem „cytrynek” w Ameryce, by po kolejnych trzech odkryć, że niejaki Jordan Belfort, właściciel słynnej firmy brokerskiej Stratton Oakmont, jest od nich uzależniony. I tak trafił do mnie.

Od tamtej chwili minęło ponad dwa lata i przez ten czas sprzedał mi pięć tysięcy „cytrynek”, kolejnych pięć tysięcy dając mi za friko w podzięce za pieniądze, które zarabiał na rozprowadzanych przeze mnie akcjach. Ale kiedy zaczął zarabiać na nich miliony, zdał sobie sprawę, że samymi „cytrynkami” nigdy mi się nie odwdzięczy. Dlatego ilekroć ze sobą rozmawialiśmy, pytał, czy może coś dla mnie zrobić.

Oparłem się pokusie, by kazać mu sprać wszystkich, którzy kiedykolwiek źle na mnie spojrzeli – absolutnie wszystkich, poczynając od drugiej klasy podstawówki – ale kiedy po raz tysięczny powiedział: „Jeśli mógłbym coś dla ciebie zrobić, daj mi znać, a zrobię to, nawet jeśli będę musiał kogoś zabić”, postanowiłem skorzystać z jego propozycji. Tym bardziej że Carolyn, jego żona, była obywatelką Szwajcarii.

I oto stali teraz w sypialni, robiąc to, co zawsze, czyli zażarcie się kłócąc. Księżnę wysłałem po zakupy. Ostatecznie kto by chciał, żeby jego żona była świadkiem obłędu?

Jakiego? Otóż takiego: Carolyn była tylko w białych jedwabnych majteczkach i białych tenisówkach. Stała niecałe półtora metra ode mnie z rękami za głową, jakby przed sekundą wpadł tu policjant i wrzasnął: „Ręce do góry i ani kroku, bo będę strzelał!”. Szczuplutka i niska – mierzyła ledwie metr pięćdziesiąt pięć – miała olbrzymie piersi, które zwisały jej jak dwa napełnione wodą szwajcarskie balony, sięgające pupy bujne tlenione włosy, śliczne niebieskie oczy, szerokie czoło i ładną twarz. Tak, była prawdziwą seksbombą – szwajcarską seksbombą.

– Todd, ty gupi duhniu! – powiedziała z akcentem tłustym jak szwajcarski ser. – To boli, khetynie!

– Zamknij się, ty francuska zdziro! – odparł jej kochający mąż. – I nie ruszaj się, bo ci przyłożę. – Krążył wokół niej z rolką taśmy maskującej w ręku. Wraz z każdym okrążeniem trzysta tysięcy dolarów w gotówce coraz mocniej przylegało do jej brzucha i ud.

– Dziwko? Nazwałeś mnie dziwką? Za takie coś mam phawo dać ci w mohdę! Phawda, Johdan?

Kiwnąłem głową.

– Absolutnie. Śmiało, rozwal mu nos. Sęk w tym, że to zboczony sukinsyn i pewnie ci jeszcze podziękuje. Jeśli chcesz go wkurzyć, zacznij rozpowiadać na mieście, że jest dobry i miły, że w niedzielny poranek lubi leżeć z tobą w łóżku i czytać „Timesa”.

Todd posłał mi złowieszczy uśmiech i znowu pomyślałem, jak to możliwe, żeby Żyd z Lefrak mógł być tak podobny do Fu Manchu. Bo naprawdę, z tymi lekko skośnymi oczami, żółtawą cerą, wąsami i brodą był do niego podobny jak brat bliźniak. No i zawsze nosił się na czarno, tego dnia też. Był w czarnym podkoszulku od Versace z wielką skórzaną literą V na piersi i czarnych spodenkach z lycry, takich do jazdy na rowerze. Podkoszulek i spodenki opinały jego umięśnione ciało jak druga skóra. Kiedy tak krążył, na wysokości jego krzyża widziałem zarys trzydziestkiósemki z krótką lufą, z którą nigdy się nie rozstawał. Ręce i ramiona porastały mu gęste czarne włosy, jak u wilkołaka.

– Nie wiem, czemu z nią gadasz – mruknął. – Nie zwracaj na nią uwagi. Tak jest znacznie łatwiej.

Seksbomba zacisnęła swoje białe ząbki.

– Sam nie zwhacaj na siebie uwagi, kumasie!

– Kutasie – warknął Todd. – Nie „kumasie”, tylko „kutasie”. A teraz zamknij się i stój spokojnie. Już kończę.

Wziął z łóżka wykrywacz metali, taki, jaki widuje się na lotniskach, i zaczął przesuwać nim po ciele żony. Dotarłszy do jej olbrzymich balonów, znieruchomiał i obydwaj przyglądaliśmy się im przez chwilę. Nigdy nie wariowałem na punkcie kobiecych piersi, ale musiałem przyznać, że te są wspaniałe.

– Widzisz? – powiedziała. – Nie zapiszczało. To papieh, nie shebho. Myślałeś, że wykhywacz coś wykhyje? Mówiłam, żebyś go nie kupował, to wyrzucone pieniądze! Co za kumas.

Zniesmaczony Todd pokręcił głową.

– Jeszcze jeden „kumas” i źle skończysz. Myślisz, że żartuję? Śmiało, spróbuj. W każdej studolarówce jest metalowy pasek, więc chciałem sprawdzić, czy detektor nie zareaguje, kiedy będzie ich trzysta. Sama zobacz. – Wyjął z pliku studolarowy banknot i podniósł go do światła. No i rzeczywiście, był tam, cieniutki paseczek najwyżej milimetrowej szerokości, biegnący wzdłuż węższego boku.

– No i co, geniuszu? – spytał z satysfakcją. – Nigdy we mnie nie wątp.

– Zgoda, zwhacam honoh, ale nic więcej – odparła seksbomba. – Musisz mnie lepiej thaktować, bo jestem miłą dziewczyną i znajdę sobie innego. Popisujesz się przed kumplem, ale tak naphawdę to ja noszę tu spodnie...

Gadała i gadała, głównie o tym, jak źle Todd ją traktuje, ale przestałem jej słuchać. Stało się boleśnie oczywiste, że Carolyn nie da rady przeszmuglować tyle, by chociaż minimalnie nadszarpnąć to, co było do przeszmuglowania. Żeby wywieźć ze Stanów trzy miliony, musiałaby odbyć dziesięć podróży tam i z powrotem, chyba że zapakowałaby pieniądze do walizki, co byłoby zbyt ryzykowne. Dwadzieścia razy musiałaby przejść przez kontrolę celną, dziesięć razy po tej i dziesięć po tamtej stronie Atlantyku. Była Szwajcarką i po tamtej na pewno nie miałaby żadnych kłopotów, a prawdopodobieństwo tego, że zatrzymają ją po tej, było dosłownie zerowe, chyba że ktoś dałby władzom cynk.

Mimo to ciągłe wkładanie ręki do słoika z cukierkami było ryzykowne i mogło się źle skończyć. Bo kiedyś coś musiało pójść nie tak. A od trzech milionów chciałem tylko zacząć, bo gdyby wszystko wypaliło, zamierzałem wywieźć pięć razy tyle.

– Carolyn – powiedziałem – widzę, że zaraz się pozabijacie, i nie chcę wam przeszkadzać, ale pozwól, że przedtem pójdę z twoim mężem na spacer. To dużo pieniędzy, sama nie dasz rady, dlatego musimy to przemyśleć, a w domu wolę nie rozmawiać. – Wziąłem z łóżka nożyczki i podałem je Toddowi. – Uwolnij ją i chodźmy na plażę.

– Takiego wała! – Kochający mąż podał nożyczki kochającej żonie. – Niech sama się uwolni. Będzie miała powód do narzekania. Nic innego nie robi: łazi po sklepach, narzeka i od czasu do czasu rozkłada nogi.

– Jesteś śmieszny. Wielki mi kochanek! Ha! Dobhy żaht! Idź, Johdan, zabierz tego ważniaka na spaceh, będę miała chwilę spokoju. Sama się odwinę.

– Na pewno? – spytałem sceptycznie.

– Na pewno – odpowiedział za żonę Todd. Spojrzał jej w oczy i dodał: – Po powrocie do miasta przeliczę każdego dolara i jeśli będzie brakowało choćby jednej stówy, poderżnę ci gardło i będę patrzył, jak wykrwawiasz się na śmierć.

Szwajcarska seksbomba zaniosła się krzykiem.

– Ghozisz mi ostatni haz! Spuszczę z wodą wszystkie twoje lekahstwa i zastąpię je thucizną, ty... ty chuju! Roztrzaskam ci... – Przeklinała po angielsku, francusku i chyba po niemiecku, chociaż trudno było powiedzieć.

Wyszliśmy rozsuwanymi szklanymi drzwiami z widokiem na Atlantyk. Były tak grube, że wytrzymałyby uderzenie huraganu piątej kategorii, mimo to wciąż słyszałem jej wrzask.

Na końcu tarasu był drewniany chodnik, który ciągnął się przez wydmy aż do brzegu. Kiedy doszliśmy nad wodę, ogarnął mnie dziwny spokój, niemal błogość, chociaż w głowie wciąż słyszałem głośny krzyk: „Robisz największy błąd swego młodego życia!”. Ale zignorowałem go i skupiłem się na rozkosznym cieple słońca.

Szliśmy na zachód, mając po lewej stronie granatowy ocean. Dwieście metrów od brzegu płynął kuter rybacki, za którym nurkowały białe mewy, próbując zwędzić coś z dziennego połowu. Kuter wyglądał zupełnie niewinnie, mimo to przyszło mi do głowy, że na mostku może kryć się jakiś agent z mikrofonem kierunkowym wycelowanym w naszą stronę.

Głęboko odetchnąłem, zwalczyłem paranoję i powiedziałem:

– To nie wypali, Todd. Za często musiałaby latać i celnicy w końcu by ją przyuważyli. Rozciągnąć tego w czasie też nie mogę, nie na pół roku. Mam tu inne sprawy, których nie załatwię bez pieniędzy za granicą.

Todd bez słowa kiwnął głową. Wychowywał się na ulicy, dlatego nie spytał, co to za sprawy i dlaczego są takie pilne. Co nie zmieniało faktu, że musiałem przerzucić kasę najszybciej, jak to tylko możliwe. Okazało się, że Dollar Time jest w znacznie gorszym stanie, niż twierdził Kaminsky, i potrzebował natychmiastowego zastrzyku w postaci nie dwóch, lecz trzech milionów dolarów.

Zebranie tej kwoty w publicznej ofercie subskrypcyjnej zajęłoby mi co najmniej trzy miesiące, poza tym musiałbym poddać audytowi wszystkie księgi. A wtedy zrobiłoby się naprawdę paskudnie. Chryste, firma traciła kasę tak szybko, że kontroler nadałby jej status przedsiębiorstwa, któremu grozi likwidacja, co znaczyło, że w sprawozdaniach finansowych pojawiłaby się uwaga, iż istnieją poważne wątpliwości, czy Dollar Time przetrwa następny rok. Gdyby do tego doszło, NASDAQ skreśliłby ją z listy, a skreślenie z listy było jak pocałunek śmierci. Cena akcji spadłaby na łeb na szyję i wszystko by przepadło.

Dlatego jedynym wyjściem było zebranie funduszy w ofercie prywatnej. Łatwo powiedzieć. Owszem, Stratton Oakmont był potęgą, ale tylko w ściąganiu kasy w ofercie publicznej, bo w prywatnej nie mieliśmy szans. (To zupełnie inna branża i nie byliśmy do tego przygotowani). Poza tym zawsze pracowałem nad dziesięcioma, nawet piętnastoma transakcjami naraz, a ponieważ każda wymagała zainwestowania pieniędzy z prywatnych źródeł, zaczynało brakować mi gotówki. Tak więc utopienie w Dollar Time kolejnych trzech milionów odbiłoby się negatywnie na moich innych interesach.

Ale tak, istniało rozwiązanie: Regulacja S. Dzięki Regulacji S jako obcokrajowiec z kontem cioci Patricii mógłbym kupić akcje Dollar Time i czterdzieści dni później sprzedać je w Stanach z olbrzymim zyskiem. Stawiało mnie to w znacznie korzystniejszej pozycji, bo nie musiałbym czekać dwóch lat, czego wymagał od Amerykanina paragraf 144 ustawy o papierach wartościowych.

Omówiłem to już z Rolandem Franksem, który zapewnił mnie, że bez trudu sprokuruje stuprocentowo wiarygodne dokumenty. Musiałem tylko przeszmuglować pieniądze do Szwajcarii, a potem będzie już z górki.

Spojrzałem na Todda.

– Może przewiozę je gulfstreamem. Ostatnim razem nie podbili mi nawet paszportu. Dlaczego teraz miałoby być inaczej?

Pokręcił głową.

– Odpada. Nie pozwolę, żebyś tak ryzykował. Za dużo zrobiłeś dla mnie i mojej rodziny. Poleci moja matka i ojciec. Oboje są po siedemdziesiątce, nie będzie ich podejrzewał żaden celnik. Bez kłopotu przekroczą granicę tu i tam. Wezmę ich, Richa i Dinę. To w sumie pięć osób, po trzysta tysięcy każda. Dwa wypady i będzie po krzyku. Potem odczekają parę tygodni i polecą znowu. – Todd zrobił pauzę. – Poleciałbym sam, ale handlowałem prochami i mogą mieć mnie na oku. Ale rodzice są zupełnie czyści, Rich i Dina też.

Przez jakiś czas szliśmy w milczeniu. Intensywnie myślałem. Tak, rodzice Todda byliby doskonałymi „mułami”. Bo kto by ich zatrzymał? Ludzi w tym wieku? Ale Rich i Dina to zupełnie inna historia. Wyglądali jak hippisi, zwłaszcza Rich, który miał włosy do tyłka i gębę nałogowego heroinisty. Dina też wyglądała jak ćpunka, ale ponieważ była kobietą, może celnicy wzięliby ją za zużytą wywłokę, która rozpaczliwie próbuje zmienić swój wizerunek.

– Dobra – powiedziałem. – Rodzice byliby okej, Dina pewnie też. Ale Rich za bardzo przypomina dilera, więc jego zostaw.

Todd przystanął, spojrzał na mnie i powiedział:

– Proszę cię tylko o jedno. Gdyby, nie daj Boże, coś się im przytrafiło, obiecaj, że weźmiesz na siebie rachunki za adwokata. Wiem, że to zrobisz, dlatego powiem to tylko raz i już nigdy do tego nie wrócę. Ale zaufaj mi, nic się nie stanie. Masz moje słowo.

Położyłem mu rękę na ramieniu.

– To oczywiste, Todd. Jeśli coś nie wypali, nie tylko pokryję wszystkie rachunki, ale kiedy będzie po wszystkim, dam im jeszcze siedmiocyfrową premię za to, że nie puścili pary z ust. Mam do ciebie całkowite zaufanie. Zawieziesz do miasta moje trzy miliony i nie mam żadnych wątpliwości, że w ciągu tygodnia znajdą się w Szwajcarii. Na świecie jest tylko garstka ludzi, którym tak bym zaufał.

Todd z powagą skinął głową.

– Aha – dodałem. – Danny dorzuci ci jeszcze milion, ale dopiero w połowie przyszłego tygodnia. Będę wtedy z Nadine na jachcie, dlatego zadzwoń do niego i jakoś się umówcie, dobra?

Todd aż się skrzywił.

– Zrobię, co każesz, ale nie znoszę tego dupka. Jest kompletnie pojebany, za dużo ćpa. Jeśli przyjedzie nagrzany z melonem w walizce, przysięgam Bogu, że dam mu w mordę. To poważna sprawa i nie chcę gadać z bełkoczącym idiotą.

– Rozumiem – odparłem z uśmiechem. – Dotarło. Porozmawiam z nim. Okej, wracam do domu. Przyjechała ciotka Nadine i przychodzi do nas na kolację z moją teściową. Muszę się przygotować.

– Jasne. Tylko powiedz Danny’emu, żeby był trzeźwy.

– Nie zapomnę, słowo.

Odwróciłem się do oceanu i spojrzałem na horyzont. Niebo było kobaltowe, fioletowoczerwone w miejscu, gdzie stykało się z wodą. Odetchnąłem głęboko...

I zapomniałem. Ot tak.

ROZDZIAŁ 19

Unikatowy „muł”

Kolacja na mieście! W Westhampton! Albo Żyd-Hampton, jak mówiły te protestanckie sukinsyny z białej angloamerykańskiej elity mieszkające w Southampton ledwie rzut kamieniem dalej. Nie było żadną tajemnicą, że chlubiąc się swoimi długimi, cienkimi nosami, sąsiedzi szydzili z nas, jakby właśnie podbito nam paszport na Ellis Island i jakbyśmy nie zdążyli jeszcze zdjąć długiego czarnego chałatu i wysokiego kapelusza.

Mimo to wciąż uważałem, że Westhampton to świetne miejsce na nadmorski dom. Była to okolica w sam raz dla młodych i rozpasanych i – co najważniejsze – mieszkało tam mnóstwo Strattonitów, którzy w strattońskiej wersji quid pro quo puszczali nieprzyzwoite pieniądze na nieprzyzwoicie puszczające się Strattonetki.

Tego wieczoru siedziałem przy czteroosobowym stoliku u Starra Boggsa, w restauracji za wydmami Westhampton Beach, z dwiema „cytrynkami” przyjemnie łechczącymi ośrodek przyjemności mojego mózgu. Dla kogoś takiego jak ja była to raczej mała dawka, dlatego całkowicie nad sobą panowałem. Miałem stamtąd wspaniały widok na Atlantyk, który był ledwie kilka kroków dalej, tak blisko, że słyszałem szum rozbijających się o brzeg fal. O wpół do dziewiątej było jeszcze na tyle jasno, że światło malowało na horyzoncie fioletowe, różowe i granatowe zawijasy. Tuż nad wodą wisiał gigantyczny księżyc w pełni.

Takie widoki są niezaprzeczalnym świadectwem cudów Matki Natury, tym bardziej że ten ostro kontrastował z samą restauracją, która wyglądała jak stara zapuszczona nora. Na szarym drewnianym tarasie, który rozpaczliwie tęsknił za choćby jedną warstwą świeżej farby, stały białe metalowe stoliki piknikowe. Ustawiono je bezpośrednio na deskach, które błagały z kolei o solidne przeszlifowanie, bo roiło się na nich od drzazg. Było ich tyle, że gdyby ktoś przeszedł się po tarasie na bosaka, trafiłby niechybnie na ostry dyżur do szpitala w Southampton, jedynej instytucji w okolicy, która przyjmowała Żydów, choć niechętnie. Jakby tego było mało, z plątaniny cienkich szarych drutów, rozciągniętych w poprzek pozbawionej sufitu sali, zwisało sto czerwonych, pomarańczowych i fioletowych lampionów. Wyglądało to tak, jakby ktoś zapomniał zdjąć bożonarodzeniowe lampki – ktoś, kto ma poważny problem z alkoholem. Były jeszcze bambusowe pochodnie, strategicznie rozmieszczone w kilku miejscach. Paliły się słabym pomarańczowym płomieniem, przez co na tarasie było jeszcze smutniej.

Ale winą za żadną z tych rzeczy – może z wyjątkiem pochodni – nie można było obarczyć wysokiego, brzuchatego właściciela restauracji. Facet świetnie gotował i miał dość rozsądne ceny. Raz zabrałem tam Szalonego Maxa, żeby przekonał się naocznie, dlaczego na przeciętną kolację u Boggsa trzeba wydać dziesięć tysięcy dolarów. Trudno mu było to pojąć, bo nie wiedział o specjalnym zapasie wina, które Starr dla mnie przechowywał i które kosztowało średnio trzy tysiące za butelkę.

Księżna, jej matka Suzanne, urocza ciocia Patricia i ja zdążyliśmy już rozpić dwie flaszki chateau margaux rocznik 1985 i właśnie rozpijaliśmy trzecią, chociaż nie zamówiliśmy jeszcze przystawek. Ale zważywszy na to, że Suzanne i Patricia były półkrwi Irlandkami, należało się tego spodziewać.

Jak dotąd rozmowa była zupełnie niewinna, ponieważ starannie kierowałem nią tak, by uniknąć tematu prania brudnych pieniędzy. I chociaż powiedziałem Nadine o Patricii, przystroiłem to w piórka, tuszując co ważniejsze sprawy – jak choćby to, że złamiemy przy okazji tysiąc jeden przepisów – skupiając się na korzyściach płynących z jej nowej karty kredytowej, dzięki której jesień swego życia będzie mogła przeżyć w luksusie. Po pięciu minutach składania ust w ciup, zagryzania policzka i po kilku wymuszonych groźbach Księżna to kupiła.

Suzanne przekonywała nas właśnie, że wirus AIDS jest kolejnym spiskiem amerykańskiego rządu, tak jak kosmici z Roswell czy zamach na Kennedy’ego. Próbowałem się skupić, ale moją uwagę ciągle rozpraszały te absurdalne słomkowe kapelusze – jej i cioci Patricii – większe od meksykańskiego sombrera i z różowymi kwiatkami na rondzie. Było zupełnie oczywiste, że te dwie starsze panie nie mieszkają w Żyd-Hampton. Wyglądały jak przybysze z innej planety.

Kiedy teściowa zaczęła objeżdżać nasz rząd, Księżna trąciła mnie pod stołem obcasem szpilki. Niewypowiedziany przekaz brzmiał: „Znowu zaczyna!”. Puściłem do niej oko. Wciąż nie mogłem się nadziwić, że po ciąży i porodzie tak szybko wróciła do dawnej figury. Jeszcze przed sześcioma tygodniami wyglądała tak, jakby połknęła piłkę do koszykówki. A teraz proszę, znowu ważyła tyle co przedtem – pięćdziesiąt jeden kilo litej stali – i była gotowa przylać mi przy lada prowokacji

Przytrzymałem na stole jej rękę, by pokazać im, że mówię w naszym imieniu.

– Suzanne, jeśli chodzi o twoje teorie na temat prasy i tego, że w mediach roi się od kłamstw, w pełni się z tobą zgadzam. Problem w tym, że nie wszyscy są tak dociekliwi jak ty. – I z powagą pokręciłem głową.

Patricia wzięła kieliszek i wypiła solidny łyk wina.

– To bardzo wygodna postawa – powiedziała – zwłaszcza że to ty jesteś często obiektem ataków tych bezczelnych sukinsynów. Prawda, synku?

Roześmiałem się.

– To aż się prosi o toast! – Podniosłem kieliszek i zaczekałem na pozostałych. – Za moją uroczą ciocię, która ma niezwykły talent do nazywania rzeczy po imieniu! – Trąciliśmy się szkłem i w niecałe pięć sekund wypiliśmy wina za pięćset dolarów.

Nadine pogłaskała mnie po policzku.

– Och skarbie, wszyscy wiemy, że to stek kłamstw. Nie przejmuj się.

– Właśnie – dodała Suzanne. – Oczywiście, że to kłamstwa. Oni chcą, aby ludzie myśleli, że tylko ty robisz coś złego. Śmiechu warte! Mącili tak już za Rothschildów w osiemnastym wieku, w dwudziestym jechali na J.P. Morgana i jego kochankę. Giełda to tylko kolejna marionetka rządu. Przecież jak na dłoni widać, że...

Suzanne znowu popłynęła. Nie dało się zaprzeczyć, że jest trochę świrnięta, ale kto nie był? Ale tak naprawdę umysł miała ostry jak brzytwa. Pożerała książki jedną po drugiej i samodzielnie wychowała Nadine i jej brata AJ-a, odwalając kawał dobrej roboty (przynajmniej z Nadine). A to, że jej były mąż ani trochę jej nie wspierał – ani finansowo, ani w żaden inny sposób – tylko dodawało jej splendoru. Była piękną kobietą o długich do ramion rudawych włosach i błyszczących niebieskich oczach. Krótko mówiąc, była w porządku.

Do stolika podszedł Starr w białej bluzie szefa kuchni i wysokiej kucharskiej czapie. Wyglądał jak dwumetrowy ludzik z reklamy pączków Pillsbury’ego.

– Dobry wieczór – powiedział ciepło. – Wszystkiego najlepszego z okazji Święta Pracy.

Moja żona, ambitna pochlebczyni, zerwała się na równe nogi jak rozochocona cheerleaderka i poklepała go po policzku. Potem zaczęła przedstawiać mu swoją rodzinę. Po kilku minutach cudownie bezsensownej rozmowy o niczym Starr zapoznał nas z wieczornym menu, polecając swoje słynne na cały świat kraby z patelni. Ale w ułamku sekundy przestałem go słuchać, bo przed oczami znowu stanął mi Todd, Carolyn i moje trzy miliony dolarów. Jak, u licha, przerzucą je na drugi brzeg Atlantyku, nie dając się złapać? I co z resztą pieniędzy? Może jednak skorzystać z kurierów Saurela? Ale nie, w Szwajcarii uznałem, że to zbyt ryzykowne. No bo jak to? Spotkać się z kimś obcym w umówionym miejscu i tak po prostu dać mu tyle szmalu?

Spojrzałem na matkę Nadine, która akurat patrzyła na mnie. Posłała mi swój najcieplejszy i najczulszy uśmiech, a ja bez wahania odwzajemniłem się jej tym samym. Odkąd zakochałem się w Nadine, Suzanne była dla mnie cudowna i nigdy niczego ode mnie nie chciała. Kupiliśmy jej samochód, wynajęliśmy dla niej piękny dom na wodzie i wypłacaliśmy jej co miesiąc osiem tysięcy na wydatki. Dla mnie była super. Zawsze wspierała nasze małżeństwo i...

Nagle przyszedł mi do głowy iście szatański pomysł. Hmm... Wielka szkoda, że ona i ciocia Patricia nie mogły przewieźć do Szwajcarii choć paruset tysięcy. Bo kto by je podejrzewał? Wystarczyło tylko spojrzeć na te idiotyczne kapelusze. Jaki celnik by je zatrzymał? Żaden. Absolutnie żaden! Dwie nobliwe panie szmuglujące forsę? Byłoby to przestępstwo doskonałe. Ale natychmiast pomyślałem o czymś innym. Chryste, gdyby Suzanne wpadła w kłopoty, Nadine by mnie ukrzyżowała! Mogłaby nawet zostawić mnie i zabrać Chandler. Nie, to nie wchodziło w rachubę. Nie mógłbym bez nich żyć. Gdyby Księżna...

– Ziemia do Jordana! – wrzasnęła Nadine. – Ziemia do Jordana!

Uśmiechnąłem się do niej pusto.

– Chcesz miecznika, tak, skarbie?

Nie przestając się uśmiechać, kiwnąłem głową.

– A do tego sałatkę Cezara bez grzanek – dodała Księżna bez wahania i z wielką pewnością siebie. Nachyliła się, cmoknęła mnie w policzek i usiadła.

Starr powiedział jej komplement, podziękował nam i odszedł. Ciocia Patricia sięgnęła po kieliszek.

– Chciałabym wznieść jeszcze jeden toast.

Poszliśmy w jej ślady.

– Za ciebie, Jordan – ciągnęła. – Bez ciebie żadne z nas by tu dzisiaj nie siedziało. Dzięki tobie przeprowadzam się do większego mieszkania, bliżej moich wnuków...

Kątem oka zerknąłem na Nadine, żeby ocenić jej reakcję. Znowu zagryzła policzek. Cholera jasna!


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю