Текст книги "Wilk z Wall Street"
Автор книги: Jordan Belfort
Жанр:
Биографии и мемуары
сообщить о нарушении
Текущая страница: 21 (всего у книги 31 страниц)
– Wiesz, to zależy od tego, co w mojej sytuacji byłoby lepsze. Co by mnie bardziej uwiarygodniło: jej życie czy śmierć?
– Hmm... Byłoby miło, gdyby mogła osobiście potwierdzić, że pieniądze należą do niej, a przynajmniej złożyć pisemne oświadczenie pod przysięgą. Tak, chyba lepiej by było, gdyby żyła.
– W takim razie żyje! – odparłem z przekonaniem, pamiętając, że Roland, mój mistrz nad mistrzami, potrafi sfałszować każdy dokument. – Żyje, ale stroni od ludzi, dlatego będzie musiało wystarczyć oświadczenie. Zresztą ostatnio zupełnie odizolowała się od świata.
Zapadła cisza. Wreszcie, po dobrych dziesięciu sekundach, mój adwokat powiedział:
– Cóż, dobrze. Myślę, że mamy teraz pełny obraz sytuacji. Oddzwonię za kilka godzin.
Zadzwonił już po godzinie.
– W twojej sprawie nic się nie dzieje. Za dwa tygodnie Sean O’Shea odchodzi z prokuratury, żeby dołączyć do grona skromnych adwokatów, więc był ze mną wyjątkowo szczery. Zajmuje się tobą tylko ten Coleman. Poza nim nikt się tym nie interesuje. A jeśli chodzi o tego szwajcarskiego bankiera, nie dopatrzyli się między wami żadnego związku, przynajmniej na razie. – Przez następne kilka minut zapewniał mnie, że prawie na pewno jestem czysty.
Odłożywszy słuchawkę, szybko wymazałem z pamięci to „prawie” i jak rzep psiego ogona uczepiłem się słów „na pewno czysty”. Mimo to musiałem porozmawiać z moim arcyfałszerzem, żeby w pełni ocenić rozmiar strat. Jeśli on też siedział w amerykańskim areszcie tak jak Saurel – albo w szwajcarskim, czekając na ekstradycję do Stanów – miałem poważne kłopoty. Ale jeśli nie siedział i dalej uprawiał swoją mało znaną sztukę, wszystko mogło się jeszcze ułożyć.
Zadzwoniłem do niego z automatu w restauracji Boggsa i ze wstrzymanym oddechem wysłuchałem niepokojącej opowieści, jak to szwajcarska policja przeprowadziła nalot na jego kancelarię, wynosząc z niej dziesiątki pudeł z dokumentami. Tak, amerykańskie władze chciały, żeby Roland przyleciał do Stanów na przesłuchanie, ale nie, nie postawiono mu żadnych zarzutów – przynajmniej nic na ten temat nie wiedział. Zapewnił mnie, że nie, w żadnym wypadku Szwajcaria nie wyda go Amerykanom, chociaż nie mógł już swobodnie podróżować po Europie, bo Interpol wystawił na niego międzynarodowy nakaz aresztowania.
W końcu doszliśmy do tematu kont cioci Patricii.
– Owszem, zabrali część dokumentów, ale nie dlatego, że szukali akurat tych. Po prostu zgarnęli je wraz z innymi. Ale bez obaw, mój przyjacielu: nie ma w nich nic, co wskazywałoby, że pieniądze nie należą do Patricii Mellor. Ale ponieważ ciocia nie żyje, sugerowałbym, żebyś zaczekał, aż sprawa przycichnie, i do tego czasu nie korzystał z jej rachunków.
– Naturalnie, to oczywiste – odparłem, gorączkowo chwytając się słów „sprawa przycichnie”. – Brak dostępu do jej kont mnie nie martwi. Bardziej boję się tego, że Saurel pójdzie na współpracę z naszymi władzami i powie, że to moje pieniądze. Miałbym wtedy poważne kłopoty. Gdybym dysponował dokumentami zaświadczającymi, że należą do niej, byłoby mi o wiele łatwiej.
– Mój przyjacielu, przecież takie dokumenty już istnieją. Gdybyś zechciał dać mi listę tych, które mogłyby ci pomóc, i powiedzieć, kiedy Patricia je podpisała, natychmiast wygrzebię je z archiwum.
Och, mój mistrzu nad mistrzami! Tak, Roland wciąż był po mojej stronie.
– Rozumiem. Jeśli będę jakiegoś potrzebował, dam panu znać. Ale na razie lepiej chyba trochę odczekać. I mieć nadzieję, że jakoś to będzie.
– Jak zwykle jesteśmy zgodni – odparł Roland. – Ale dopóki śledztwo się nie skończy, na pańskim miejscu trzymałbym się z daleka od Szwajcarii. I proszę pamiętać, że zawsze jestem z panem, przyjacielu, że zrobię, co w mojej mocy, by chronić pana i pańską rodzinę.
Odkładając słuchawkę, wiedziałem, że mój los będzie zależał od losu Saurela. Ale wiedziałem również, że muszę żyć dalej. Że muszę zacisnąć zęby i przetrwać to bez ciągłego narzekania. Że muszę wrócić do pracy i zacząć kochać się z żoną. I że muszę przestać podskakiwać, ilekroć zadzwoni telefon albo ktoś zapuka do drzwi.
I tak zrobiłem. Głową naprzód rzuciłem się w sam środek obłędu. Pomagałem budować imperium Steve’a Maddena, doradzałem zza kulis moim firmom brokerskim. Mimo nałogu robiłem wszystko, żeby być wiernym mężem dla Nadine i dobrym ojcem dla Chandler. Tym bardziej że miesiące upływały, a ja brałem coraz więcej i więcej.
Jak zwykle znalazłem na to usprawiedliwienie, powtarzając sobie, że jestem młody i bogaty, że mam piękną żonę i cudowną córeczkę. Przecież wszyscy chcieliby tak żyć, prawda? Czy ktoś żył lepiej niż bogaci i dysfunkcyjni?
Tak czy inaczej do połowy października aresztowanie Saurela nie wywołało żadnych reperkusji i w końcu spuściłem parę. Jacques postanowił widocznie milczeć i Wilk z Wall Street po raz kolejny uniknął kuli. Chandler zaczynała stawiać pierwsze samodzielne kroki i chodziła jak mały Frankenstein, z wyciągniętymi przed siebie rączkami i stykającymi się kolankami, sztywno jak kij połknął. I oczywiście była absolutnie genialna. Kiedy skończyła roczek, mówiła już pełnymi zdaniami – zdumiewające osiągnięcie jak na tak malutkie dziecko – dlatego nie miałem najmniejszych wątpliwości, że jest na najlepszej drodze do Nobla, a przynajmniej do medalu Fieldsa za wybitne dokonania w dziedzinie wyższej matematyki.
Tymczasem drogi imperium Maddena i Stratton Oakmont zaczynały się coraz bardziej rozchodzić, bo firma Steve’a rosła jak na drożdżach, a Stratton, która padła ofiarą złych strategii handlowych i nowej fali nacisków ze strony kontrolerów – tu ukłony dla Danny’ego – coraz bardziej schodziła na psy. Naciski ze strony kontrolerów wzięły się stąd, że mój kochany Danny nie wypełnił jednego z warunków narzuconych przez SEC, mianowicie zaangażowania wskazanego przez nich rewidenta, który sprawdziłby nasze księgi i poczynił stosowne zalecenia. Jednym z zaleceń miało być to, żeby firma zainstalowała system nagrywający rozmowy brokerów z klientami. Kiedy Danny odmówił, ci z SEC polecieli do sądu i uzyskali stosowny nakaz.
Danny w końcu skapitulował – groziło mu więzienie za obrazę sądu – ale teraz Stratton miał nakaz i wszystkie pięćdziesiąt stanów zyskało automatycznie prawo do zawieszenia naszej licencji, co oczywiście zaczęły stopniowo robić. Trudno było sobie wyobrazić, że po tym, co przeżyliśmy – co przetrwaliśmy – do naszego upadku miał przyczynić się głupi system nagrywający,
którego zainstalowanie niczego by przecież nie zmieniło. W ciągu kilku dni Strattonici opracowaliby sposób na jego obejście, mówiąc przez telefon tylko miłe rzeczy i przełączając się na komórkę, ilekroć chcieliby przejść na ciemną stronę mocy. A tak nie ulegało wątpliwości, że nadchodzi nasz koniec: dni Stratton Oakmont były policzone.
Właściciele Biltmore i Monroe Parker wyrazili chęć pójścia własną drogą i zerwali z nami stosunki. Oczywiście zrobili to z klasą i najwyższym szacunkiem, proponując mi w hołdzie milion dolarów za każdą nową emisję, którą plasowali na giełdzie. W sumie było tego coś około dwunastu milionów rocznie, więc chętnie się zgodziłem. Dostawałem również milion dolarów miesięcznie ze Stratton Oakmont w ramach klauzuli o zakazie konkurencji, poza tym co kilka miesięcy kasowałem kolejne cztery czy pięć milionów za duże pakiety akcji, które Stratton wprowadzał na rynek.
Ale była to tylko kropla w morzu w porównaniu z tym, co mogłem zarobić w firmie Maddena, która szybowała w górę jak rakieta do gwiazd. Ciągle przypominały mi się pierwsze dni Stratton Oakmont, dni przyprawiające o zawrót głowy, pełne chwały, dni z końca lat osiemdziesiątych i początku dziewięćdziesiątych, kiedy pierwsza fala Strattonitów usiadła przy telefonach, rozpętując obłęd, który miał zawładnąć moim życiem. Tak więc Stratton Oakmont był moją przeszłością, a Steve Madden przyszłością.
I teraz siedziałem naprzeciwko niego, a on odchylał się do tyłu, rozpaczliwie uciekając przed Plujem, który, jak to Pluj, pluł jak najęty. Steve zerkał na mnie od czasu do czasu, a jego spojrzenie mówiło: „Uparł się, żeby zamówić te cholerne botki, a tu sezon się kończy!”.
Był z nami i Nudziarz, który przynudzał przy każdej okazji. Ale teraz głos miał Pluj.
– Co to, kurwa, za fantazja zamówić botki? – Ponieważ w naszej porannej dyskusji występowało słowo na „b”, zużywał mnóstwo śliny, a ilekroć słowo to padało, Szewc kurczył się w fotelu i wzdrygał.
Teraz Pluj skierował swój gniew na mnie.
– Posłuchaj, JB, te botki...
Jezus Maria!
– ...są tak odlotowe, że nie sposób na nich stracić. Zaufaj mi. Nie przecenimy ani jednej pary.
Pokręciłem głową.
– Koniec z botkami, John. Koniec z tymi pieprzonymi botkami! I nie ma to nic wspólnego z tym, czy będziemy musieli je przeceniać, czy nie. Chodzi o to, żeby wprowadzić tu jakąś dyscyplinę. Idziemy w osiemnastu kierunkach naraz, a musimy trzymać się biznesplanu. Otwieramy trzy nowe sklepy, mamy kilkanaście stoisk w domach towarowych, niedługo zaczynamy licencjonować naszą markę. Nie szalejmy z kasą. Musimy być w pełni sił, dlatego nie, nie będzie żadnych ryzykownych wyskoków, zwłaszcza pod koniec sezonu i zwłaszcza z durnymi botkami w lamparcie cętki.
Nudziarz znowu skorzystał z okazji, żeby trochę przynudzić.
– No właśnie, dlatego sensowniej będzie przenieść magazyn na Flory...
Pluj przerwał mu, używając kilku słów na „p”, drugą pod względem zabójczości głoską po „b”.
– To jest po prostu niedorzeczne! – Splunął. – Cały ten porąbany pomysł! Nie mam czasu na te bzdury. Powiem krótko: Jak nie będziemy robili butów, wylecimy z tego zasranego interesu! – Odwrócił się, wyszedł i z hukiem zatrzasnął za sobą drzwi.
Zapiszczał interkom.
– Todd Garret na linii.
Przewróciłem oczami.
– Powiedz mu, że mam naradę. Oddzwonię.
– Za kogo ty mnie masz? – odparła Janet w swojej najbezczelniejszej wersji. – Powiedziałam, ale mówi, że to pilne. Musi porozmawiać z tobą już teraz, natychmiast.
Westchnąłem. Co go mogło tak przypilić? Chyba że zdobył gdzieś „cytrynki”, te prawdziwe. Podniosłem słuchawkę i przyjaznym, acz nieco poirytowanym głosem spytałem:
– Co się dzieje, Todd?
– Nie znoszę przekazywać złych nowin, ale przed chwilą wyszedł ode mnie facet nazwiskiem Coleman. Chce aresztować Carolyn.
Zmartwiałem.
– Carolyn? Za co?
– Wiesz, że twój szwajcarski bankier siedzi w pierdlu i sypie?
Poczułem, że wali się na mnie cały mój świat. Ze wszystkich sił zacisnąłem pośladki i odparłem:
– Będę za godzinę.
*
Podobnie jak jego właściciel dwupokojowe mieszkanie wyglądało ponuro i złowieszczo. Od podłogi po sufit było zupełnie czarne, bez grama innego koloru. Siedzieliśmy w saloniku, gdzie nie rosła ani jedna roślinka. Wszędzie widziałem tylko czarną skórę i chrom.
Todd siedział naprzeciwko mnie, a Carolyn chodziła nerwowo po czarnym dywanie, chwiejąc się niebezpiecznie na wysokich jak szczudła obcasach.
– Nie piśniemy ani słowa, to oczywiste, więc nie musisz się tym przejmować – powiedział Todd. Spojrzał na swoją seksbombę. – Dobrze mówię?
Carolyn nerwowo kiwnęła głową, nie przestając chodzić. To go najwyraźniej wkurzyło.
– Przestań! – warknął. – Kurwicy przez to dostaję. Jak nie usiądziesz, dam ci w pysk!
– Wal się, khetynie! – zaskrzeczała seksbomba. – Tu nie ma nic do śmiechu. Nie zapominaj, że mam dwoje dzieci. Wszystko przez ten twój duhny pistolet.
Ci maniacy gotowi byli pozabijać się nawet teraz, w dniu mojej zagłady.
– Możecie przestać? – wtrąciłem ze sztucznym uśmiechem. – Nie rozumiem, co pistolet Todda ma wspólnego z Saurelem.
– Nie słuchaj jej – mruknął Todd. – To idiotka. Chodzi o to, że Coleman dowiedział się o tej wpadce na parkingu przed centrum handlowym i namówił prokuratora, żeby wycofał się z ugody. Kilka miesięcy temu proponowali mi zawiasy, a teraz mówią, że dostanę trzy lata, chyba że pójdę na współpracę z FBI. Osobiście mam to w dupie, jak mam siedzieć, to posiedzę. Problem w tym, że mam żonę idiotkę, która postanowiła zaprzyjaźnić się z twoim bankierem, zamiast bez słowa dać mu forsę i wyjść. Ale nie, ona musiała pójść z tym kutasem na lunch, wymienić się z nim telefonami. Pewnie się z nim puściła...
– Ty psie! – syknęła seksbomba z cokolwiek niepewną miną. – Co za bezczelność! Kim ty jesteś, że piehwszy rzucasz we mnie kamieniem? Myślisz, że nie wiem, co hobiłeś z tą tancehką z Hio? – Spojrzała mi prosto w oczy. – Wierzysz temu zazdhośnikowi? Phoszę, powiedz mu, że Jean Jacques nie jest taki. To stahy bankieh, a nie podhywacz. Phawda? – Zacisnęła zęby i wytrzeszczyła swoje błyszczące niebieskie oczy.
Stary bankier? Jean Jacques? Jezu Chryste, cóż za tragiczny obrót wydarzeń! Czyżby szwajcarska seksbomba naprawdę przeleciała mojego bankiera? Czysty surrealizm! Gdyby przekazała mu pieniądze, tak jak miała, Saurel nie wiedziałby nawet, kto zacz. Ale nie, ta baba nigdy nie umiała utrzymać języka za zębami, w rezultacie czego Coleman dodał szybko dwa do dwóch i domyślił się, że aresztowanie Todda na parkingu nie miało nic wspólnego z narkotykami, że chodziło o nielegalny przerzut pieniędzy do Szwajcarii.
– Cóż – odparłem niewinnie. – Nie powiedziałbym, że Saurel jest stary, ale nie należy do tych, którzy nawiązywaliby romans z czyjąś żoną. On też jest żonaty i nigdy mi na takiego nie wyglądał.
Najwyraźniej oboje uznali to za swoje zwycięstwo.
– Widzisz, ty duhniu? – wypaliła Carolyn. – On nie jest taki. On...
– To dlaczego powiedziałaś, że jest stary, ty zakłamana zdziro? Jeśli nie masz nic do ukrycia, to po co kłamałaś? Po co...
I podczas gdy oni wydzierali sobie płuca, ja zastanawiałem się, czy w tym burdelu da się jakoś posprzątać. Nadeszła pora na desperacki krok, na telefon do mojego zaufanego księgowego Dennisa Gaito, ksywka Kucharz. Przeproszę go pokornie, że zrobiłem to za jego plecami. Bo nie, nie mówiłem mu, że mam konta w Szwajcarii. Teraz nie było wyjścia i musiałem zasięgnąć u niego rady.
– ...z czego będziemy żyli? – mówiła Carolyn. – Ten Coleman będzie obsehwował cię jak ptaszek...
Jak ptaszek? Chyba jak jastrząb. Albo orzeł.
– ...i nie sprzedasz już ani ghama phochów. Umrzemy z głodu! – Z tymi słowami przymierająca głodem Szwajcarka usiadła w czarnym skórzanym fotelu wraz ze swoim zegarkiem marki Patek Philippe za czterdzieści tysięcy dolarów i brylantowo-rubinowym naszyjnikiem za dwadzieścia pięć tysięcy, nie wspominając już o tym, że miała na sobie ciuchy warte co najmniej pięć; tysięcy oczywiście. Usiadła, ukryła twarz w dłoniach i zaczęła rozpaczliwie potrząsać głową.
Co za ironia, że to właśnie ona, ta mówiąca koszmarną angielszczyzną szwajcarska seksbomba z gigantycznym biustem, wywaliła kawę na ławę, wydobywając z tego całą istotę rzeczy: wszystko sprowadzało się bowiem do tego, że musiałem kupić ich milczenie. Ale ja nie miałem nic przeciwko temu i nieśmiało podejrzewałem, że oni też nie. Ostatecznie mogli na mnie zarobić, i to dobrze. Mieli w ręku bilet do dobrobytu, bilet ważny przez wiele lat. I wiedzieli, że jeśli kiedyś zrobi się za gorąco, zawsze mogą ochłodzić się w klimatyzowanym biurze nowojorskiego oddziału FBI, gdzie z otwartymi ramionami będzie na nich czekał uśmiechnięty agent specjalny Coleman.
*
Tego wieczoru usiadłem z Kucharzem na półokrągłej sofie, żeby zagrać z nim w mało znaną grę o nazwie „Czy znajdziesz w tym dziurę”. Zasady były proste. Jeden z uczestników opowiadał bzdurną historyjkę, starając się, żeby jak najbardziej trzymała się kupy, podczas gdy drugi szukał w niej dziur. Zwycięzca musiał stworzyć całość absolutnie spójną i hermetyczną, tak by jego rywal nie mógł się do niczego przyczepić. A ponieważ Kucharz i ja umieliśmy opowiadać bajeczki naprawdę niestworzone – wysiadali przy nas najlepsi mistrzowie Jedi – było oczywiste, że jeśli jeden z nas zabije klina drugiemu, na pewno zabijemy klina agentowi Colemanowi.
Chodziło o dwie rzeczy. Po pierwsze, skąd ciocia Patricia wzięła trzy miliony dolarów na otwarcie konta? I po drugie, skoro pieniądze rzeczywiście należały do niej, dlaczego nie powiadomiono jej spadkobierców? Ciocia zostawiła dwie córki, obie już po trzydziestce. Ponieważ nie zostawiła jednak testamentu, w którym wskazałaby kogoś innego, pieniądze powinny należeć do nich.
– Moim zdaniem problem sprowadza się do jawnego pogwałcenia przepisów walutowych – zaczął Kucharz. – Jeśli założymy, że Saurel puścił farbę, federalni będą utrzymywali, że pieniądze przerzucono do Szwajcarii kilkoma transportami, tego i tego dnia. Dlatego dobrze byłoby mieć dokument, który to zaneguje, coś, co zaświadczy, że całą kwotę dałeś ciotce, kiedy była w Stanach. Krótko mówiąc, potrzebne jest pisemne oświadczenie kogoś, kto widział, jak przekazujesz jej pieniądze. Tutaj, u nas. Jeśli tamci będą upierali się przy swoim, wtedy pokażemy im papier i powiemy: „Proszę bardzo, panie kolego. My też mamy świadka”.
Po namyśle dodał:
– Ale nie podoba mi się ta sprawa z testamentem. Kiepsko to pachnie. Szkoda, że ciotka nie żyje. Byłoby miło, gdyby przyleciała tu i powiedziała im kilka słów. Bla-bla-bla, bla-bla-bla, i byłoby po krzyku.
Wzruszyłem ramionami.
– Wskrzesić jej nie wskrzeszę, ale mogę poprosić matkę Nadine, żeby takie coś podpisała. Suzanne jest anarchistką, a przez ostatnie cztery lata byłem dla niej dobry. Poza tym nie ma nic do stracenia. Prawda?
– Byłoby bardzo dobrze.
– Podpisze – powiedziałem z przekonaniem, zastanawiając się, jaką wodą poleje mnie dzisiaj Księżna: gorącą czy zimną.
I nagle przyszedł mi do głowy genialny pomysł.
– A gdybyśmy tak wciągnęli w to jej córki? Gdybyśmy wysłali je do Szwajcarii? Poleciałyby tam i powiedziały, że są spadkobierczyniami matki. Dla nich byłoby to jak główna wygrana w lotto! Roland mógłby sporządzić nowy testament. Napisałby, że pieniądze, które pożyczyłem Patricii, miały wrócić do mnie, ale że wszystkie zyski, odsetki i tak dalej należą do jej dzieci. Gdyby córki zdeklarowały te pieniądze w Anglii, nasze władze nie mogłyby twierdzić, że to moja kasa, tak?
– Aaa... – Kucharz uśmiechnął się od ucha do ucha. – Nareszcie mówisz do rzeczy! Dobra, poddaję się, wygrałeś. Teraz wystarczy złożyć to wszystko do kupy i jesteś czysty. Mam siostrę w Londynie, więc będziemy mieli na to oko. Zwrócą ci pierwotny wkład, one dostaną pięć milionów za friko, a my będziemy mogli żyć dalej.
Westchnąłem i też się uśmiechnąłem.
– Coleman dostanie szału, kiedy odkryje, że zgłosiły się po pieniądze. Pewnie czuł już smak krwi.
– Na pewno – odparł Kucharz. – Na pewno.
KSIĘGA IV
ROZDZIAŁ 30
Nowe dodatki
15 sierpnia 1995
(dziewięć miesięcy później)
– Ty sukinsynu! – wrzasnęła Księżna, leżąc na stole porodowym w Jewish Hospital na Long Island. – Przychodzisz naćpany na poród własnego syna! Kiedy stąd zejdę, wyrwę ci płuca!
Była dziesiąta przed południem. A może jedenasta? Straciłem poczucie czasu.
Tak czy inaczej zemdlałem z twarzą na stole, kiedy Księżna była w połowie skurczu. Wciąż stałem, ale pochylony pod kątem dziewięćdziesięciu stopni, z głową między jej napuchniętymi nogami na szeroko rozstawionych podpórkach.
Nagle poczułem, że ktoś mną potrząsa.
– Dobrze się pan czuje? – spytał z odległości miliona kilometrów zatroskany głos doktora Bruna.
Chciałem odpowiedzieć, ale byłem za bardzo zmęczony. Poranne „cytrynki” zupełnie mnie wykończyły, ale miałem powody, żeby się naćpać. Poród to bardzo stresująca sprawa – zarówno dla żony, jak i męża – a niektóre rzeczy kobiety znoszą lepiej niż faceci.
Od tamtego wieczoru ze świecami – urządziliśmy taki; Księżna miała wtedy owulację i zaszła w ciążę – minęły trzy trymestry i życie bogatych i dysfunkcyjnych płynęło bez żadnych zakłóceń. Suzanne mnie nie zawiodła i córki cioci Patricii poleciały do Szwajcarii po spadek. Agent Coleman musiał się nieźle wkurzyć i ostatni raz słyszałem o nim, kiedy wpadł z niezapowiedzianą poranną wizytą do Carrie Chodosh, jednej z naszych brokerek, grożąc jej, że jeśli nie pójdzie na współpracę z FBI, trafi do więzienia i straci syna. Ale wiedziałem, że są to tylko rozpaczliwe słowa zdesperowanego człowieka. Carrie pozostała oczywiście lojalna i kazała mu się odstosunkować, tylko mniej grzecznie.
Kiedy pierwszy trymestr przeszedł w drugi, okazało się, że Stratton Oakmont, moja dawna firma, która staczała się jak po równi pochyłej, nie może już wypłacać mi miliona dolarów miesięcznie. Ale spodziewałem się tego i przyjąłem to ze spokojem. Wciąż miałem Biltmore i Monroe Parker, a one wypłacały mi po milionie od każdej nowej emisji. Jeszcze bardziej cios ten złagodziła firma Maddena. Steve i ja nie mogliśmy nadążyć z realizacją zamówień z domów towarowych, bo zarysowany przez Elliota program zadziałał jak czary. Mieliśmy już pięć własnych sklepów i w ciągu następnego roku zamierzaliśmy otworzyć pięć kolejnych. Zaczęliśmy również licencjonować naszą markę, początkowo producentom pasków i torebek, potem odzieży sportowej. I co najważniejsze, Steve uczył się powoli przekazywać część obowiązków podwładnym i byliśmy na najlepszej drodze do stworzenia pierwszorzędnej ekipy kierowniczej. Pół roku temu Gary Deluca, alias Nudziarz, w końcu przekonał nas, że warto jest przenieść magazyn na południową Florydę, i okazało się, że to bardzo trafiony pomysł. A John Basile, alias Pluj, był tak zajęty realizowaniem zamówień, że pluł coraz rzadziej i rzadziej.
Natomiast Steve, alias Szewc, tłukł forsę jak szalony, ale bynajmniej nie na butach: zbijał fortunę na grze w słupa ze swoją własną firmą. Ale nie miałem nic przeciwko temu. Ostatecznie bardzo się zaprzyjaźniliśmy i spędzaliśmy razem dużo czasu. Elliot z kolei znowu uległ narkotykom i coraz bardziej zadłużony wpadał w coraz głębszą depresję.
Na początku trzeciego trymestru Księżnej ponownie zoperowano mi plecy, ale zabieg okazał się nieskuteczny i mój stan tylko się pogorszył. Lecz być może na to zasłużyłem, ponieważ wbrew radom doktora Greena skorzystałem z usług miejscowego lekarza (o dość wątpliwej reputacji), który przeprowadził przezskórną ekstrakcję dysku. Paraliżujący nogę ból nigdy nie ustawał i był nie do wytrzymania. Pomagały tylko „cytrynki”, co często powtarzałem Księżnej, która miała dość mojego bełkotania, ślinienia się i częstych utrat przytomności.
Ale Księżna tak bardzo weszła w rolę żony współuzależnionej, że ona też nie wiedziała już, gdzie jest góra, gdzie dół. Mieliśmy mnóstwo pieniędzy, mieliśmy służbę, domy i jacht, gdziekolwiek poszliśmy – czy to do restauracji, czy to do sklepu – wszyscy się nam podlizywali, dlatego łatwo było udawać, że wszystko jest dobrze.
I nagle straszliwe pieczenie w nosie – sole trzeźwiące!
Moja głowa natychmiast podskoczyła do góry i zobaczyłem rodzącą Księżnę oraz jej gigantyczną cipkę, która uśmiechała się do mnie z pogardą.
– Wszystko w porządku? – spytał doktor Bruno.
Głęboko odetchnąłem.
– Tak, tak. Zrobiło mi się niedobrze, pewnie od tej krwi. Muszę obmyć twarz.
Przeprosiłem ich, wpadłem do toalety, wciągnąłem trochę koki i jak nowo narodzony wróciłem na porodówkę.
– Dobra – rzuciłem, już nie bełkocząc. – Dalej, Nae! Nie poddawaj się!
– Później się z tobą policzę – warknęła.
Zaczęła przeć, przeraźliwie krzyknęła, znowu zaczęła przeć, zacisnęła zęby i nagle, jak pod wpływem czarów, jej pochwa rozwarła się do wielkości volkswagena i pyk!, wychynęła z niej główka porośnięta drobniutkimi czarnymi włoskami – główka mojego syna. Chlusnęły resztki wód płodowych i chwilę później ukazało się malutkie ramię. Doktor Bruno chwycił oseska za tułów, delikatnie przekręcił i synek wyskoczył z mamy jak korek z butelki. Ot tak, po prostu.
Zaraz potem usłyszałem głośne:
– Łaaaa!
– Dziesięć palców u rąk, dziesięć u nóg – powiedział uszczęśliwiony lekarz, kładąc dziecko na grubym brzuchu Księżnej. – Wybrała już pani imię?
– Tak – odparła rozpromieniona Księżna. – Carter. Carter James Belfort.
– Bardzo ładnie – powiedział Bruno.
Mimo mojej małej wpadki pozwolił mi przeciąć pępowinę i poszło mi całkiem nieźle. Musiałem zaskarbić tym jego zaufanie, bo dodał:
– Dobrze. Teraz tatuś potrzyma synka, a ja zajmę się mamą. – I podał mi Cartera.
Oczy wezbrały mi łzami. Miałem syna. Wilk z Wall Street miał syna! Chłopca! Chandler była taka śliczna, a teraz miałem po raz pierwszy w życiu ujrzeć śliczną twarzyczkę mojego synka. Spojrzałem w dół i... A to co? Co to za koszmar? Noworodek był malutki, pomarszczony i miał sklejone powieki. Wyglądał jak niedożywione kurczę.
Księżna musiała zobaczyć moją minę, bo powiedziała:
– Nie martw się, skarbie. Większość noworodków nie wygląda jak Chandler. Urodził się troszkę za wcześnie. Ale na pewno będzie przystojny, tak jak jego tatuś.
– Wolałbym, żeby był podobny do mamusi – odparłem szczerze. – Ale co tam. Już go kocham, więc wszystko mi jedno, może nawet mieć nos wielkości banana. – I patrząc na pomarszczoną twarzyczkę synka, pomyślałem, że Bóg jednak istnieje, bo to nie mógł być zwykły przypadek. To małe doskonałe stworzenie, ten owoc miłości, był prawdziwym cudem.
Patrzyłem na niego i patrzyłem, i nagle usłyszałem głos doktora Bruna:
– Jezu, ona krwawi! Przygotujcie salę operacyjną! I ściągnijcie anestezjologa!
Pielęgniarka wybiegła z sali i na złamanie karku popędziła gdzieś korytarzem.
Bruno opanował się i spokojnie dodał:
– Nadine, mamy drobną komplikację. Placenta accreta. Łożysko za mocno przyrosło do ścianki macicy i nie chce się oddzielić. Jeśli nie wydobędziemy go ręcznie, może pani stracić bardzo dużo krwi. Zrobię wszystko, żeby je wydostać, ale... – Zawahał się, szukając odpowiednich słów. – Ale jeśli mi się nie uda, jedynym wyjściem będzie histerektomia.
I zanim zdążyłem powiedzieć żonie, że ją kocham, do sali wpadło dwóch sanitariuszy, którzy błyskawicznie wypchnęli stół na korytarz. Doktor Bruno ruszył za nimi. W drzwiach przystanął, odwrócił się i powiedział:
– Zrobię wszystko, żeby uratować jej macicę. – Potem wyszedł, zostawiając mnie samego z Carterem.
Spojrzałem na synka i rozpłakałem się. Boże, co będzie, jeśli ją stracę? Jak wychowam bez niej dwoje dzieci? Nadine była dla mnie wszystkim. Przecież to ona ratowała mnie przed obłędem życia. Spróbowałem się uspokoić. Musiałem być silny – silny dla mojego syna, dla Cartera Jamesa Belforta. Nie zdając sobie z tego sprawy, zacząłem delikatnie kołysać go w ramionach, błagając Najwyższego, żeby oszczędził Księżnę i oddał mi ją całą i zdrową.
Doktor Bruno wrócił na porodówkę dziesięć minut później.
– Wyjęliśmy łożysko – oświadczył z szerokim uśmiechem. – Nie zgadnie pan jak.
– Jak? – spytałem, też uśmiechając się od ucha do ucha.
– Zawołaliśmy jedną z naszych stażystek, malutką, drobniutką Indiankę, która ma nieprawdopodobnie szczupłe dłonie. Wsunęła do środka rękę i po prostu je wyjęła. To był prawdziwy cud. Placenta accreta to bardzo rzadki przypadek, rzadki i niebezpieczny. Ale już po strachu. Ma pan zdrową żonę i zupełnie zdrowe dziecko.
Tak brzmiały słynne ostatnie słowa doktora Bruna, pana i władcy złego fatum.
ROZDZIAŁ 31
Ojcowskie radości
Zamiast jechać prosto do szpitala zrobiłem po drodze krótki przystanek. Musiałem wpaść na pospiesznie zorganizowane spotkanie w restauracji Millie’s Place, pięć minut jazdy od Jewish Hospital. Zamierzałem szybko stamtąd uciec, zabrać Cartera i Księżnę i wrócić do Westhampton. Spóźniłem się kilka minut i kiedy limuzyna zaparkowała przed wejściem, przez szybę zobaczyłem wściekle białe zęby Danny’ego. Siedział przy okrągłym stoliku z Wigwamem i Hartleyem Bernsteinem, szemranym prawnikiem, którego nawet lubiłem. Nazywano go Łasicą, bo był do złudzenia podobny do gryzonia. Mógłby robić za hollywoodzkiego dublera BB Eyesa, postaci z komiksów z Dickiem Tracym.
Podchodząc do stolika, zauważyłem osobę numer pięć: Jordana Shamaha, nowo mianowanego wiceprezesa Stratton Oakmont. Był przyjacielem Danny’ego z dzieciństwa i przylgnęła do niego ksywka Grabarz, ponieważ doszedł do władzy nie dzięki swoim umiejętnościom, tylko dzięki temu, że bez pardonu wykańczał wszystkich, którzy stanęli mu na drodze.
Cel spotkania był smutny: mieliśmy przekonać Danny’ego, żeby zlikwidował firmę metodą „na karalucha”, to znaczy, żeby przed właściwą likwidacją otworzył kilka mniejszych firm brokerskich – każdą na nazwisko innego figuranta – i przeniósł do nich podzielonych na zespoły Strattonitów. Potem zamknąłby firmę, przeszedłby do jednej z nowo utworzonych i kierowałbym interesem zza kulis jako konsultant.
Tego rodzaju unik wyprzedzający był taktyką powszechnie stosowaną przez tych, którym kontrolerzy dobierali się do tyłka. Nowo powstałe firmy, już pod inną nazwą, zaczynały wszystko od początku, znowu robiąc pieniądze i oszukując tych, którzy próbowali im w tym przeszkodzić. Przypominało to sytuację, kiedy rozdeptywało się karalucha tylko po to, by zobaczyć, jak naraz spod buta we wszystkich kierunkach wybiega sto innych.
Zważywszy na obecną sytuację Stratton Oakmont, byłoby to pociągnięcie ze wszech miar stosowne, sęk w tym, że Danny nie należał do zwolenników tej metody. Opracował własną teorię, którą nazwał „Dwadzieścia lat błękitnego nieba”. Według jej założeń wystarczyło tylko, żeby firma wyszła cało z burzy, która się nad nią rozpętała, a przetrwa w branży kolejne dwadzieścia lat. Był to oczywiście czysty absurd, bo pozostał im najwyżej rok. Sępy ze wszystkich pięćdziesięciu stanów krążyły nad nimi jak nad rannym bawołem i coraz chętniej dołączali do nich ci z NASD – Amerykańskiego Stowarzyszenia Maklerów Papierów Wartościowych.
Ale Danny za nic nie przyjmował tego do wiadomości. Stał się giełdową wersją Elvisa w ostatnich latach życia, kiedy to pomagierzy wciskali jego olbrzymie cielsko w biały skórzany kombinezon, wypychali go na scenę, żeby zaśpiewał kilka piosenek, po czym wlekli go z powrotem za kulisy, żeby nie wykitował z wyczerpania i przedawkowania barbituranów. Wigwam opowiadał mi, że podczas spotkań z pracownikami Danny wchodzi często na biurko, roztrzaskuje monitory i wyzywa kontrolerów. Strattonici uwielbiali takie pokazy, więc Danny poszedł krok dalej, żeby przy gromkim aplauzie brokerów zdjąć spodnie i obsikać plik wezwań ze stowarzyszenia.
Wigwam i ja spotkaliśmy się wzrokiem i lekkim ruchem podbródka dałem mu znak z cyklu: „Dorzuć swoje trzy grosze”. Wigwam kiwnął głową i powiedział:
– Posłuchaj, Danny. Doszło już do tego, że nie wyrabiam się z formalnościami. Ci z SEC bronią się we wszystkich narożnikach i przepchnięcie byle pierdółki trwa pół roku. Jeśli siądziemy na tyłku i ruszymy sprawę nowej firmy, za kilka miesięcy znowu będziemy zarabiać pieniądze, i to wszyscy.