Текст книги "Wilk z Wall Street"
Автор книги: Jordan Belfort
Жанр:
Биографии и мемуары
сообщить о нарушении
Текущая страница: 16 (всего у книги 31 страниц)
– Połącz mnie z nim – powiedziałem. – Odbiorę w gabinecie. – Ruszyłem do drzwi i przez ramię rzuciłem: – Jak on się nazywa?
– Steve Burstein.
Telefon zapiszczał już kilka sekund później. Podniosłem słuchawkę i szybko się z nim przywitałem; był szefem małej rodzinnej firmy z południowego wybrzeża Long Island.
– Chodzi o to, że... – zaczął zatroskany. – Nie wiem, jak to powiedzieć, bo był pan dla nas taki dobry, traktował pan nas jak gości, i w ogóle... Pan i pana żona byliście naprawdę mili, to był najfajniejszy ślub, jaki widziałem, dlatego...
Nie wytrzymałem.
– Niech pan posłucha, Steve. To bardzo fajnie, że się panu podobało, ale jestem trochę zajęty. Mógłby pan powiedzieć, o co chodzi?
– Było tu dzisiaj dwóch agentów FBI i zażądali kasety z pana ślubu.
I już wiedziałem, że od tej chwili zmieni się całe moje życie.
ROZDZIAŁ 23
Spacer po linie
Dziewięć dni po toksycznym telefonie z Visual Image siedziałem w słynnej restauracji Rao’s we wschodnim Harlemie pogrążony w gorącej dyskusji z prywatnym detektywem Richardem Bo Dietlem, dla przyjaciół Bo.
Chociaż siedzieliśmy przy ośmioosobowym stoliku, tego wieczoru miała dołączyć do nas tylko jedna osoba, agent specjalny FBI Jim Barsini, jego znajomy i już wkrótce – przynajmniej miałem taką nadzieję – także i mój. Spotkanie umówił Bo i Barsini miał przyjść za kwadrans.
Mówił głównie Bo – ja głównie słuchałem – mówił, a dokładniej robił mi wykład, a ja słuchałem i się krzywiłem. Tematem wykładu było coś, na co wpadłem w przypływie geniuszu i natchnienia: założenie podsłuchu w siedzibie FBI, co Bo uznał za najbardziej obłąkany pomysł, o jakim kiedykolwiek słyszał.
– ...to po prostu tak nie działa, Bo – mówił; miał dziwny zwyczaj nazywania przyjaciół „Bo”, co często zbijało mnie z tropu, zwłaszcza kiedy byłem naćpany. Na szczęście tego wieczoru spokojnie za nim nadążałem, bo byłem trzeźwy jak świnia, uznawszy, że jest to najbardziej odpowiedni stan na pierwsze spotkanie z agentem FBI, zwłaszcza że chciałem się z nim zaprzyjaźnić i wciągnąć go na listę moich informatorów.
– Posłuchaj, Bo – ciągnął Bo. – W sprawie takiej jak ta zdobycie informacji wcale nie jest takie trudne. Co więcej, już się czegoś dowiedziałem. Ale zanim cokolwiek powiem, powinieneś zrozumieć, że obowiązują tu określone zasady, których musisz przestrzegać, jeśli nie chcesz wylądować za kratkami. Po pierwsze, nie zakłada się podsłuchu w siedzibie FBI. – Zdumiony pokręcił głową; od kwadransa, czyli odkąd usiedliśmy, kręcił nią bardzo często. – Po drugie, nie próbuje się przekupić ani ich sekretarek, ani nikogo innego. – Znowu pokręcił głową. – Po trzecie, nie łazi się za agentami, żeby wykopać coś brudnego na temat ich życia osobistego. – Pokręcił głową jeszcze szybciej i przewrócił oczami, jakby usłyszał coś tak niedorzecznego, że trudno mu było otrząsnąć się z szoku.
Żeby uciec przed jego wzrokiem miotającym gromy, spojrzałem w okno, prosto w posępną pachwinę wschodniego Harlemu, zastanawiając się, dlaczego najlepsza włoska restauracja w Nowym Jorku mieści się akurat tutaj, w samym środku tej podłej dzielnicy. Ale przypomniało mi się, że Rao’s działa od ponad stu lat, od końca dziewiętnastego wieku, i że Harlem był wtedy zupełnie inny.
To, że siedzieliśmy przy ośmioosobowym stoliku, znaczyło znacznie więcej, niż się wydawało, zważywszy na to, że stolik trzeba tu było rezerwować z pięcioletnim wyprzedzeniem. Ale tak naprawdę zarezerwowanie choćby krzesła w tej urokliwej, trochę anachronicznej restauracyjce było praktycznie niemożliwe. Otóż wszystkie dwanaście stolików miało swoich właścicieli, garstkę starannie dobranych nowojorczyków nie tyle bogatych, ile bardzo dobrze ustosunkowanych, którzy dzielili się nimi jak członkowie spółdzielni mieszkaniowej.
Każdego wieczoru połowę ich zajmowali światowej klasy sportowcy, gwiazdy filmowe z najwyższej półki oraz baronowie przemysłowi, podczas gdy drugą połowę okupowali prawdziwi gangsterzy.
Ale to nie ja, tylko Bo był dobrze ustosunkowanym właścicielem naszego stolika, który trafił na rojącą się od sław listę gości jako ktoś, kto jaśniał na nieboskłonie jak wschodząca gwiazda. Miał ledwie czterdzieści lat, a już zaczynał obrastać w legendę. Swego czasu, w połowie lat osiemdziesiątych, należał do najczęściej odznaczanych funkcjonariuszy w historii nowojorskiej policji, dokonując ponad siedmiuset aresztowań w najbardziej niebezpiecznych dzielnicach miasta, w tym w Harlemie. Wyrobił sobie nazwisko jako ten, który potrafi rozgryźć najtrudniejszą sprawę, by rozwikławszy zagadkę jednego z najbardziej bestialskich przestępstw, jakie kiedykolwiek popełniono w Harlemie – dwóch naćpanych bydlaków zgwałciło wtedy zakonnicę – skupić na sobie uwagę opinii publicznej całego kraju.
Na pierwszy rzut oka nie wyglądał na twardziela, bo miał ładną chłopięcą twarz, starannie wypielęgnowaną bródkę i rzednące już, zaczesane do góry brązowe włosy. Nie był wielkoludem – miał najwyżej metr siedemdziesiąt pięć wzrostu i ważył z dziewięćdziesiąt kilo – miał za to szeroką pierś i grubą jak u goryla szyję. Należał do najbardziej elegancko ubranych mężczyzn w mieście, bo lubił jedwabne garnitury po dwa tysiące dolarów sztuka i mocno nakrochmalone koszule z mankietami na spinki i nierzucającym się w oczy kołnierzykiem. Nosił złoty zegarek, tak ciężki, że można nim było ćwiczyć mięśnie nadgarstka, i sygnet z brylantem wielkości kostki lodu na małym palcu.
Nie było tajemnicą, że odniósł sukces głównie dzięki temu, że wychowywał się tam, gdzie się wychowywał: w Ozone Park, robotniczej części Queens, gdzie po jednej stronie barykady stali gangsterzy, po drugiej zaś gliniarze. Dzięki temu nauczył się chodzić po rozciągniętej nad barykadą cienkiej linie i wykorzystując szacunek, jakim cieszył się wśród mafiosów, szybko rozpracowywał sprawy, których nie można było rozpracować tradycyjnymi metodami. Z czasem wyrobił sobie opinię człowieka, który nigdy nie zdradza swoich informatorów i zdobyte od nich informacje wykorzystuje tylko do zwalczania przestępczości ulicznej, bo ta najbardziej zalazła mu za skórę. Przyjaciele kochali go i szanowali, wrogowie nienawidzili go i się go bali.
Nie znosząc biurokracji, w wieku trzydziestu pięciu lat odszedł z policji i dzięki swojej reputacji (tudzież rozległym znajomościom) założył jedną z najszybciej rozwijających się i najbardziej szanowanych firm ochroniarsko-detektywistycznych w Stanach. Właśnie dlatego przed dwoma laty zwróciłem się do niego, żeby w ramach stałej współpracy zabezpieczył Stratton Oakmont na wszystkich możliwych frontach.
Kilka razy poprosiłem go, żeby postraszył tego czy innego bandziora, który popełnił błąd, próbując przeszkodzić mi w operacjach finansowych. Co Bo tym ludziom mówił, nie mam zielonego pojęcia. Wiem tylko, że po moim telefonie skutecznie ich „usadzał” i już nigdy więcej o nich nie słyszałem. (Chociaż raz dostałem od kogoś ładny bukiet kwiatów).
Szefowie mafii doszli do milczącego porozumienia – Bo nie miał z tym nic wspólnego – że zamiast psuć nam szyki korzystniej będzie podesłać do firmy kilku młodych byczków, żeby trochę tam popracowali i się podszkolili. Tak więc przychodzili do nas i mniej więcej po roku po cichu – niemal po dżentelmeńsku – odchodzili, by nie przeszkadzać nam w pracy. A potem na rozkaz swoich szefów otwierali finansowane przez mafię firmy brokerskie.
Przez te dwa lata Bo miał do czynienia ze wszystkimi aspektami ochrony i bezpieczeństwa w Stratton Oakmont, prześwietlał nawet spółki, które wprowadzaliśmy na giełdę, sprawdzając, czy nie narzyna nas przypadkiem jakiś nieuczciwy gracz. I w przeciwieństwie do konkurencji Bo Dietl i Spółka nie dostarczała ogólnych informacji, które każdy komputerowiec mógł znaleźć w Internecie. Nie, jego ludzie brudzili sobie ręce, wykopując rzeczy prawie niemożliwe do wykopania. I chociaż Bo kazał sobie słono za to płacić, jego usługi warte były każdych pieniędzy.
Krótko mówiąc, Bo Dietl był najlepszy w swoim fachu.
Wciąż patrzyłem w okno, kiedy dotarł do mnie jego głos.
– O czym tak myślisz? Gapisz się tam, jakbyś szukał rozwiązania na ulicy.
Zastanawiałem się przez chwilę, czy powiedzieć mu, że chciałem założyć podsłuch w FBI tylko dlatego, że z wielkim powodzeniem podsłuchiwałem tych z SEC i że to właśnie on podsunął mi ten pomysł, przedstawiając mnie byłym pracownikom CIA, którzy za jego plecami sprzedali mi kilka „pluskiew”. Jedna z nich wyglądała jak zwykła wtyczka i tkwiła w gniazdku elektrycznym w naszej sali konferencyjnej przez ponad rok, ponieważ zamiast z baterii prąd czerpała bezpośrednio z przewodów. Tak, to był naprawdę cudowny gadżet.
Ale nie, doszedłem do wniosku, że na razie zatrzymam tę małą tajemnicę dla siebie.
– Widzisz – odparłem – to dla mnie cholernie ważne. Chcę zawalczyć. Nie mam zamiaru przewracać się na plecy i udawać trupa tylko dlatego, że jakiś durny agent wypytuje o mnie na mieście. Gra toczy się o zbyt wysoką stawkę, za dużo ludzi w tym siedzi, żebym podkulił pod siebie ogon i odszedł. Dobra. Skoro już ci ulżyło, powiedz, czego się dowiedziałeś.
Bo sięgnął po szklankę przedniej jednosłodowej whisky – szklanka była prawie pełna, więc musiał zamówić trzy albo nawet cztery porcje – i wychylił ją jednym haustem jak zwykłą wodę. Zacisnął usta, głośno mlasnął i sapnął:
– Rany, to jest to! – Wreszcie zaczął: – Dobra. Śledztwo jest jeszcze w powijakach i prowadzi je niejaki Coleman, agent specjalny Gregory Coleman. Nikt inny się tym nie interesuje, bo wszyscy uważają, że to przegrana sprawa. W prokuraturze też brak zainteresowania. Tam odpowiada za to niejaki Sean O’Shea, z tego co wiem, porządny gość, żaden tam wredny skurwiel. Pracował z nim kiedyś Greg O’Connel, mój znajomek, a właściwie kumpel, i poprosiłem go, żeby człowieka wybadał. Twierdzi, że O’Shea ma to głęboko gdzieś. Miałeś rację, oni praktycznie nie zajmują się papierami wartościowymi. Siedzą w Brooklynie i są obłożeni sprawami związanymi z mafią. Dlatego tu masz szczęście. Ale ten Coleman jest podobno strasznie zawzięty. Gada o tobie, jakbyś był jakimś gwiazdorem. Darzy cię wielkim szacunkiem, ale nie takim, jakim byś chciał. Wygląda na to, że ma obsesję na twoim punkcie.
Pokręciłem głową.
– No to świetnie. Agent z obsesją! Skąd on się, kurwa, wziął? I dlaczego akurat teraz? To musi mieć coś wspólnego z SEC, z tą ugodą. Te sukinsyny próbują mnie wykiwać.
– Spokojnie, Bo. Nie jest tak źle. To nie ma nic wspólnego z SEC. Ty go po prostu intrygujesz. Prasa, srasa, Wilk z Wall Street i tak dalej. Wszystkie te historie z dragami, dziwkami i szastaniem forsą. Młodego agenta, który zarabia czterdzieści tysięcy rocznie, takie coś może odurzyć. A Coleman jest młody, niewiele starszy od ciebie, ma trzydzieści kilka lat. Pomyśl tylko, jak się może czuć, kiedy przeglądając twoje zeznania podatkowe, widzi, że w ciągu godziny zarabiasz więcej niż on w ciągu roku. A na dokładkę widzi jeszcze twoją żonę paradującą na ekranie telewizora.
Wzruszył ramionami.
– Tak czy inaczej chcę przez to powiedzieć, że na jakiś czas musisz przywarować. Na przykład wyjechać na dłuższy urlop, co zważywszy na ugodę z SEC, miałoby sens. Kiedy to ogłosicie?
– Jeszcze nie wiem. Pewnie za parę tygodni.
– Dobre w tym jest to, że Coleman to podobno bardzo porządny facet. Nie tak jak ten, którego dzisiaj poznasz, dzika bestia. Bo gdyby na ogonie siedział ci Jim Barsini, byłoby naprawdę kiepsko. Zastrzelił dwóch czy trzech ludzi, w tym jednego ze strzelby, chociaż facet trzymał już ręce w górze. Wiesz, scena z cyklu: „Stój! – babach! – FBI! Ręce do góry!”. Chwytasz?
Jezu Chryste – pomyślałem. Moim zbawicielem ma być porąbany agent FBI, który strzela, kiedy tylko zaswędzą go palce?
– A więc nie jest tak źle – powtórzył Bo. – Coleman nie sfabrykuje przeciwko tobie żadnych dowodów, nie będzie groził twoim ludziom dożywociem ani zastraszał ci żony. Ale...
– Żony? – przerwałem mu z trwogą. – Jak to? Nadine? Ona nie ma z tym nic wspólnego, wydaje tylko dużo pieniędzy. – Na myśl, że mógłbym ją w to wplątać, upadłem na duchu tak nisko, że trudno mi się było podnieść.
Bo zaczął przemawiać do mnie głosem psychiatry uspokajającego pacjenta, który chce skoczyć z dachu dziesięciopiętrowego domu.
– Spokojnie, Bo, spokojnie. Coleman nie będzie nikogo zastraszał, to nie ten typ. Chciałem tylko powiedzieć, że tak się czasem zdarza, że agent, który przyssał się do męża, próbuje dopaść go przez żonę. Ale ta sytuacja cię nie dotyczy, bo Nadine nie jest zamieszana w żadne podejrzane interesy. Prawda?
– Oczywiście, że nie jest – odparłem z głębokim przekonaniem i szybko przeszukałem pamięć, by sprawdzić, czy aby na pewno. Przeszukałem i ze smutkiem stwierdziłem, że jednak jest. -okej, zgoda – dodałem – przeprowadziłem kilka transakcji w jej imieniu, ale to duperele, zerowa odpowiedzialność. Obciążyć żonę? Nigdy bym do tego nie dopuścił. Prędzej już przyznałbym się do winy i dał się wsadzić na dwadzieścia lat.
Bo powoli pokiwał głową.
– Jak każdy prawdziwy mężczyzna. Rzecz w tym, że oni też o tym wiedzą i mogliby potraktować to jako twój słaby punkt. Ale wyprzedzamy fakty. Już mówiłem, śledztwo jest w powijakach, na razie macają na oślep. Przy odrobinie szczęścia Coleman natknie się na coś innego, na niezwiązaną z tym sprawę i przestanie się tobą interesować. Po prostu zachowaj ostrożność i wszystko będzie dobrze.
– Możesz na to liczyć.
– To dobrze. Zaraz przyjdzie Barsini, więc omówmy kilka podstawowych zasad. Po pierwsze, nie wyskakuj przy nim z tą sprawą. To spotkanie innego rodzaju. Ot, trzech kumpli gada o bzdurach. Żadnych wrzutek na temat śledztwa, okej? Najpierw się z nim zaprzyjaźnij, zakoleguj. Pamiętaj, że chcesz wyciągnąć z niego informacje, jakich nie powinien ci przekazywać. – Dla podkreślenia tych słów potrząsnął głową. – Problem w tym, że jeśli Coleman rzeczywiście wziął cię na muszkę, Barsini nie będzie mógł nic zrobić. Ale jeśli Coleman nic na ciebie nie ma i tylko leci w kulki, Barsini może powiedzieć: „Hej, znam faceta. Nie jest taki zły, dajcie sobie spokój”. Pamiętaj: próba przekupstwa agenta FBI to ostatnia rzecz, jakiej chcemy. Poszedłbyś za to do pudła, i to na długie lata.
Bo uniósł brwi i dodał:
– Ale z drugiej strony... tak, kilka informacji możemy z niego wyciągnąć. Widzisz, niewykluczone, że Coleman chce ci coś przez niego przekazać, że wykorzystuje go jako pośrednika. Kto wie? Może naprawdę się z nim zaprzyjaźnisz. To miły gość. Trochę zwariowany, ale kto z nas jest normalny, nie?
– Nigdy nie osądzam innych – odparłem. – Nie znoszę tych, którzy łatwo ferują wyroki. Tacy są najgorsi.
Bo uśmiechnął się szyderczo.
– Moje słowa. Wiedziałem, że tak powiesz. Jak już wspomniałem, Barsini nie jest typowym agentem FBI. Służył w Fokach albo w zwiadzie marynarki wojennej, nie wiem dokładnie gdzie. Ale musisz wiedzieć jedno: jest zapalonym płetwonurkiem, więc macie ze sobą coś wspólnego. Mógłbyś zaprosić go na jacht, zwłaszcza jeśli się okaże, że ta sprawa z Colemanem to lipa. Kumpel w FBI to niezła rzecz.
Mało brakowało, a przeskoczyłbym przez stolik i pocałował go w usta. Bo był prawdziwym wojownikiem, bezcennym wprost nabytkiem. Ile mu płaciłem, nie licząc tego, co brał z firmy? Ponad pół miliona rocznie, może nawet więcej. I wart był każdego centa.
– Co o mnie wie? – spytałem. – Wie o śledztwie?
– A skąd! Prawie nic mu o tobie nie mówiłem. Tylko to, że jesteś moim klientem i dobrym przyjacielem. To prawda, jedno i drugie, i właśnie dlatego to robię: z przyjaźni.
– Wiem – odparłem z marszu – i nie myśl, że tego nie doceniam. Nigdy nie zapomnę...
– Już jest – przerwał mi Bo, wskazując czterdziestokilkuletniego mężczyznę wchodzącego do restauracji. Metr osiemdziesiąt wzrostu, sto kilo wagi, po wojskowemu ostrzyżone włosy – miał gburowatą, przystojną twarz, przeszywające brązowe oczy i nieprawdopodobnie kwadratową szczękę. Wyglądał tak, jakby zstąpił z plakatu radykalnego prawego skrzydła grupy paramilitarnej.
– Bo! – wykrzyknął. – Kopę lat! Jak leci? I jak ty, kurwa, znalazłeś tę knajpę?! Jezu Chryste, na tym zadupiu do celu można strzelać! – Przekrzywił głowę i uniósł brwi, jakby chciał podkreślić oczywistą logiczność tego spostrzeżenia. – Ale pies to drapał, nie moja sprawa. Ja strzelam tylko do bandziorów rabujących banki, nie? – Te ostatnie słowa były skierowane do mnie i towarzyszył im ciepły uśmiech. – Jordan, prawda? Miło cię poznać, stary. Bo mówił, że masz odlotowy jacht, a właściwie statek, i że nurkujesz. Pozwól, że uścisnę ci rękę.
Uścisnęliśmy sobie dłonie i stwierdziłem, że jego jest dwa razy większa od mojej. Omal nie wyrwał mi ramienia ze stawu, wreszcie puścił mnie i usiedliśmy.
Chciałem pociągnąć temat nurkowania, ale nie zdążyłem, bo nasz obłąkany agent specjalny pociągnął inny.
– Mówię wam – rzucił z werwą – ta dzielnica to istny syf. – Zdegustowany pokręcił głową, rozwalił się na krześle i założył nogę na nogę, demonstrując przy okazji olbrzymi rewolwer u pasa.
– Cóż, Bo – powiedział Bo. – Nie będę z tobą polemizował. Wiesz, ilu ludzi przymknąłem, kiedy tu pracowałem? Nie uwierzyłbyś. Połowę z nich co najmniej dwa razy. Pamiętam takiego jednego, wielki był, kurwa, jak goryl. Zaszedł mnie od tyłu z pokrywą od kubła na śmieci i przyłożył mi w łeb tak mocno, że mnie zamroczyło. Potem dopadł mojego partnera i też go załatwił.
Uniosłem brwi.
– No i? Złapałeś go?
– Jasne! – Bo zdawał się urażony. – Przecież mówię: tylko mnie zamroczyło. Ocknąłem się, kiedy tłukł mojego kumpla: Odebrałem mu pokrywę i zacząłem tłuc jego. Ale twardą miał czaszkę, sukinsyn, jak kokos. – Wzruszył ramionami. – Przeżył.
– Szkoda – powiedział agent specjalny. – Jesteś za miękki, Bo. Wyrwałbym takiemu tchawicę i wepchnąłbym mu ją do gardła. Można to zrobić tak, że na rękach nie będzie ani kropli krwi. Wystarczy jeden ruch nadgarstka. Słychać wtedy taki mokry trzask, jakbyś wyciągał korek z flaszki, takie... – Barsini przytknął język do podniebienia, wessał policzki i gwałtownie otworzył usta. – Pop! Można jeszcze...
Wyłączyłem się z uśmiechem, rozmyślając o głównym celu mojej misji: co mogłem powiedzieć, co mogłem zrobić, żeby agent specjalny Barsini namówił agenta specjalnego Colemana, żeby ten dał mi, kurwa, święty spokój? Oczywiście najłatwiej byłoby go przekupić. Nie wyglądał na człowieka o zbyt zdrowym kręgosłupie moralnym. Chociaż z drugiej strony, jeśli służba w wojsku, cała ta zabawa w żołnierzy, uodporniła go na korupcję, mógłby uznać, że chciwość to dyshonor. Ciekawe, ile taki zarabia. Pięćdziesiąt tysięcy rocznie? Ile można za to ponurkować? Niedużo. Poza tym nurkowanie nurkowaniu nierówne. Za anioła stróża z FBI zapłaciłbym duże pieniądze.
A ile byłbym skłonny zapłacić agentowi Colemanowi, żeby raz na zawsze o mnie zapomniał? Milion? Jasne. Dwa miliony? Oczywiście! W obliczu procesu, który mnie ewentualnie czekał, i finansowej ruiny dwa miliony to drobne.
Ech, kogo ja próbowałem oszukać? To wszystko gruszki na wierzbie. Restauracja taka jak Rao’s była doskonałym przypomnieniem, że władzy nigdy nie można ufać. Nie dalej jak przed trzydziestu czy czterdziestu laty gangsterzy robili, co chcieli: przekupywali policjantów, polityków, przekupywali sędziów, a nawet nauczycieli. Ale potem przyszli gangsterzy z klanu Kennedych, którzy w mafii widzieli konkurencję. Przestali dotrzymywać umów, w łeb wzięły wszystkie te cudowne coś za coś... Reszta była już historią.
ROZDZIAŁ 24
Przekazanie pałeczki
...badanie przeprowadzono na próbie dziesięciu tysięcy mężczyzn – mówił do mikrofonu Danny. – Chodziło o ich nawyki seksualne z okresu dłuższego niż ostatnie pięć lat. Wyniki was zaszokują. – Ściągnął usta, kiwnął głową i zaczął chodzić tam i z powrotem, jakby chciał dodać: „Przygotujcie się, bo my, samce, jesteśmy naprawdę zepsuci”.
Jezu Chryste – pomyślałem. Jeszcze nie odszedłem, a jemu już odbija.
– Otóż okazuje się – ciągnął – że dziesięć procent męskiej populacji to zatwardziałe pedały. – Zrobił pauzę, by znaczenie tych słów w pełni dotarło do słuchaczy.
Boże, groził nam kolejny pozew! Rozejrzałem się po sali. Wszędzie skonsternowane twarze, nikt nic z tego nie rozumiał. Kilka niepewnych uśmieszków, ale tylko uśmieszków.
Niezadowolony z reakcji Danny – z reakcji, a raczej jej braku – z werwą parł naprzód. On, człowiek, którego SEC uważała za mniejsze zło.
– Powtarzam: badanie wykazało, że dziesięć procent męskiej populacji daje dupy. Że dziesięć procent z nas to zdeklarowane pedały! To dużo. Bardzo dużo! Dziesięć procent mężczyzn leci w kakaowe oczko! Robi loda! Dziesięć procent...
Musiał przerwać, bo w sali rozpętało się piekło. Strattonici zaczęli wyć, klaskać i wiwatować. Połowa ich wstała, wielu przybijało piątkę. Ale z przodu, tam, gdzie siedziały asystentki, nie wstał nikt. Widziałem tylko długie jasne włosy, pochylone i przekrzywione głowy, bo gorączkowo szeptały coś sobie do ucha.
Obserwowałem te poranne zamieszki, za nic nie rozumiejąc, dlaczego Danny sprowadził to wszystko do seksu. Pewnie chciał ich tanim kosztem rozruszać, rozbawić, ale istniały na to inne sposoby, dzięki którym można było łatwiej przemycić zakamuflowany przekaz. A przekaz ów brzmiał: wbrew wszystkiemu Stratton Oakmont jest uczciwą firmą brokerską, która chce zarabiać dla klientów uczciwe pieniądze. Nie zarabia ich tylko dlatego, że sprzedający na krótko, którzy zalewają rynek jak szarańcza i rozpuszczają wredne plotki na nasz temat i na temat innych uczciwych firm stojących im na drodze, zawiązali przeciwko nam wredny spisek. Oczywiście był w tym również podtekst, niezachwiana pewność, że kiedyś, już niedługo, nadejdzie taki dzień, kiedy ludzie przejrzą na oczy i dostrzegą naszą prawdziwą wartość, a wtedy akcje znowu zaczną gwałtownie zwyżkować, nasi klienci znowu zaczną zarabiać duże pieniądze i powstaniemy z popiołów jak Feniks.
*
Godzinę później siedziałem przy biurku, słuchając Szalonego Maxa, który wyżywał się na mnie i Dannym za umowę wykupu, owoc wyobraźni mojego księgowego Dennisa Gaito, ksywka Kucharz, bo świetnie pichcił księgi. Umowa przewidywała, że Stratton Oakmont będzie wypłacał mi milion dolarów miesięcznie przez piętnaście lat, głównie na podstawie klauzuli o zakazie konkurencji, która zastrzegała, że przez ten czas nie wolno mi rywalizować z firmą na rynku papierów wartościowych.
Chociaż umowa wywołała lekkie zdziwienie – ten i ów uniósł brwi – nie było w niej nic niezgodnego z prawem (na pierwszy rzut oka), dlatego udało mi się zmusić naszych prawników do jej zatwierdzenia, mimo że mądrość zbiorowa mówiła, że chociaż układ jest legalny, to troszkę czymś zalatuje.
Czwartą osobą w gabinecie był Wigwam, który jak dotąd nie powiedział ani słowa. Wcale mnie to nie dziwiło. Prawie przez całą młodość jadał u nas kolację i dobrze wiedział, na co Maxa stać.
A Max grzmiał:
– Durnie! Cycki wam wkręci w wyżymaczkę, zobaczycie! Sto osiemdziesiąt milionów wykupu? To tak, jakbyście nasikali w oczy tym z SEC! Jezu Chryste! Kiedy wy w końcu zmądrzejecie?
Wzruszyłem ramionami.
– Uspokój się, tato. Nie jest tak źle. Muszę połknąć gorzką pigułkę i sto osiemdziesiąt milionów osłodzi mi smak.
– Max – wtrącił Danny z trochę sztucznym ożywieniem. – Będziemy pracowali razem przez długie lata, więc może zapiszemy to na konto nowych doświadczeń. Ostatecznie to twój syn dostanie te pieniądze. Co w tym złego?
Szalony Max odwrócił się na pięcie i spiorunował go wzrokiem. Sztachnął się potężnie i ściągnął usta w malutkie O. Potem równie potężnym wydmuchem zrobił z dymu cieniutką smużkę, którą niczym promień lasera z siłą pocisku armatniego z okresu wojny secesyjnej skierował prosto na jego uśmiechnięta twarz.
– Coś ci powiem, Porush – warknął, kiedy twarz Danny’ego zniknęła w sinej chmurze. – To, że mój syn odchodzi jutro z firmy, nie znaczy, że zamierzam darzyć cię nagle szacunkiem. Na szacunek trzeba zasłużyć, a po dzisiejszym spotkaniu mam ochotę iść, kurwa, na bezrobocie. Wiesz, ile praw i przepisów złamaliście, pichcąc tę zasraną umowę? Czekam tylko na telefon od tego grubego sukinsyna Dominica Barbary. Bo wiesz, do kogo z tym zadzwoni? Do mnie!
Spojrzał na mnie.
– Co ci odbiło z tą klauzulą o zakazie konkurencji? Jak możesz z kimś konkurować, skoro masz zakaz? – Znowu zaciągnął się dymem. – To robota twoja i tego kutasa Gaito, to wy wymyśliliście ten durny plan. To czysta parodia i nie chcę mieć z tym nic wspólnego. – Z tymi słowami ruszył do drzwi.
– Tato – powiedziałem, podnosząc rękę. – Dwie rzeczy, zanim wyjdziesz.
– Co? – syknął.
– Po pierwsze, umowę zatwierdzili prawnicy. Sto osiemdziesiąt milionów wzięło się stąd, że klauzula o zakazie konkurencji musi być rozpisana na piętnaście lat, inaczej straciłbym na podatkach. Stratton płaci mi milion miesięcznie. Piętnaście lat razy milion miesięcznie daje sto osiemdziesiąt milionów...
– Daruj sobie te rachunki – warknął Szalony Max. – Chciałeś mi zaimponować? To nie zaimponowałeś. Znam prawo podatkowe i szanuję je w przeciwieństwie do ciebie i tego durnia Gaito. Nie próbuj mnie zbajerować, panie ważniaku. Coś jeszcze?
– Musimy przesunąć kolację na szóstą – dodałem od niechcenia. – Nadine chce zabrać Chandler, żebyście mogli z mamą ją zobaczyć. – Skrzyżowałem palce, czekając, aż magiczne słowo „Chandler” zrobi swoje i twarz ojca rozjaśni się i wypogodzi.
– Jaka cudowna niespodzianka! – odparł z szerokim uśmiechem. – Matka będzie zachwycona. Dobrze, zaraz do niej zadzwonię i przekażę jej tę wspaniałą nowinę. – Znowu się odwrócił i sprężystym krokiem pomaszerował do drzwi.
Spojrzałem na Danny’ego i Wigwama i wzruszyłem ramionami.
– Niektóre zaklęcia go uspokajają, najbardziej „Chandler”. Musicie się ich nauczyć, bo dostanie tu ataku serca.
– Max to porządny człowiek – powiedział Danny – i nic się tu dla niego nie zmieni. Traktuję go jak własnego ojca, więc dopóki nie przejdzie na emeryturę, może mówić i robić, co chce.
Cóż za lojalność. Podziękowałem mu uśmiechem.
– Ale ważniejsze od Maxa jest to – ciągnął – że zaczynam mieć kłopoty z Duke Securities. Firma działa dopiero od trzech dni, a Victor już rozpuszcza plotki, że wypadliśmy z interesu i że teraz liczą się tylko oni. Ludzi nam jeszcze nie podkrada, ale na pewno zacznie. Ten kutas jest za leniwy, żeby wyszkolić własnych.
Spojrzałem na Wigwama.
– Co ty na to?
– Nie przypuszczam, żeby Victor nam zagrażał – odparł Wigwam. – Duke to mała firma, nie mają nic do zaoferowania. Jak dotąd nie przeprowadzili ani jednej transakcji, nie mają ani kapitału, ani żadnych osiągnięć. Myślę, że Victor po prostu za dużo gada.
Uśmiechnąłem się. Wigwam właśnie potwierdził to, co już wiedziałem: że nie jest doradcą na czas wojny i nie pomoże Danny’emu w kwestiach takich jak ta.
– Mylisz się, bracie. Patrzysz na to ze złej strony. Widzisz, jeśli Victor jest bystry, szybko odkryje, że ma do zaoferowania absolutnie wszystko. Jego największym atutem jest właśnie wielkość firmy, a raczej jej brak. W naszej trudno jest awansować, przebić się do góry i wypłynąć tam, gdzie sama śmietanka, bo musisz pokonać po drodze mnóstwo rywali. Jeśli więc nie masz chodów w zarządzie, możesz być najmądrzejszym facetem w świecie, ale i tak nie awansujesz, a przynajmniej nie szybko. Tymczasem w Duke tego nie ma. Każdy bystrzak może tam przyjść i wypisać sobie przepustkę na dowolne stanowisko. Taka jest rzeczywistość. To przewaga, jaką mała firma ma nad dużą, i jest tak nie tylko u nas, ale w każdej branży. Na naszą korzyść przemawia z kolei stabilizacja i osiągnięcia. Nasi ludzie nie muszą martwić się tym, czy w dniu wypłaty dostaną pieniądze, i wiedzą, że po jednym debiucie na parkiet zawsze trafi kolejny. Victor chce tę wiarę podkopać i rozpuszcza plotki.
Wzruszyłem ramionami.
– Poruszę to na dzisiejszym spotkaniu, a ty, Danny, powinieneś odpuścić sobie te bzdury o pedałach i jak najczęściej nawiązywać do tego na swoich. To będzie wojna propagandowa, ale przekonacie się, że już za trzy miesiące Victor będzie lizał rany. – Uśmiechnąłem się i zrobiłem hardą minę. – Coś jeszcze?
– Atakuje nas kilka mniejszych firm – odparł jak zwykle ponuro Wigwam. – Na razie strzelają na chybił trafił. Próbowali przechwycić kilka transakcji, robili podchody do brokerów. Ale to minie...
– Pod warunkiem, że tego dopilnujesz – warknąłem. – Rozpuśćcie wiadomość, że Stratton Oakmont pozwie do sądu każdego, kto spróbuje wykraść nam choćby jednego brokera. Naszą nową polityką będzie serce za oko. – Spojrzałem na Danny’ego. – Czy wielka ława przysięgłych wezwała kogoś jeszcze?
Danny pokręcił głową.
– Jeśli wezwała, to na pewno nikogo od nas. Od nas idziesz tylko ty, Kenny i ja. Ludzie nie wiedzą nawet, że toczy się jakieś śledztwo.
– Cóż – odparłem, tracąc pewność siebie. – Istnieje duże prawdopodobieństwo, że to tylko takie macanki. Wkrótce dowiem się czegoś więcej. Czekam na wiadomości od Bo.
– Aha – powiedział Wigwam po chwili milczenia. – Madden podpisał umowę zabezpieczającą i dał mi akcje, więc nie musisz się już tym martwić.
– Mówiłem, że Steve ma łeb na karku – wtrącił Danny.
Miałem ochotę otworzyć mu oczy i powiedzieć, że ostatnio Steve jeździ po nim jak nigdy dotąd, mówiąc, że Danny nie poradzi sobie z prowadzeniem firmy, że powinienem poświęcić mu – to znaczy Steve’owi – więcej uwagi i pomóc mu w budowie pantoflowego imperium, które miało teraz potencjał większy niż kiedykolwiek. Sprzedaż wzrastała o pięćdziesiąt procent miesięcznie – miesięcznie! – i stale przyspieszała. Ale z logistycznego punktu widzenia Madden tkwił po uszy w kłopotach, bo produkcja i dystrybucja nie nadążały za zapotrzebowaniem, wskutek czego firma miała coraz gorszą reputację wśród odbiorców. Steve bardzo nalegał, więc postanowiłem przenieść biuro do Woodside w Queens, do ich siedziby. On miał skupić się na projektowaniu tych cholernych butów, a ja na interesach.
Ale powiedziałem tylko:
– Nie twierdzę, że nie ma, ale teraz, kiedy oddał już akcje, będzie mu znacznie łatwiej trzymać się wyznaczonego kursu. Pieniądze robią z ludźmi dziwne rzeczy. Cierpliwości, sam się o tym przekonasz.
O pierwszej wpadłem pogadać do Janet. Od kilku dni była bardzo zdenerwowana. A tego miała łzy w oczach.
– Posłuchaj, skarbie – powiedziałem jak ojciec do córki. – Przecież jest wiele rzeczy, z których powinniśmy się cieszyć, prawda? Nie mówię, że nie ma powodów do zdenerwowania, ale trzeba patrzeć na to nie jak na koniec, tylko jak na początek. Jesteśmy młodą firmą. Na kilka miesięcy trochę sobie odpuścimy, ale potem znowu ruszymy pełną parą naprzód. – Uśmiechnąłem się ciepło. – Na razie popracujemy w domu, ale to świetnie, bo jesteś dla mnie jak członek rodziny.