355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » Jordan Belfort » Wilk z Wall Street » Текст книги (страница 11)
Wilk z Wall Street
  • Текст добавлен: 9 октября 2016, 13:00

Текст книги "Wilk z Wall Street"


Автор книги: Jordan Belfort



сообщить о нарушении

Текущая страница: 11 (всего у книги 31 страниц)

– Wiem, synku – odparła. – Poza tym miło byłoby porozpieszczać trochę wnuki. Może gdyby aresztowano mnie za udział w międzynarodowym oszustwie finansowym, czułyby się w obowiązku odwiedzać mnie częściej w więzieniu? – Odchyliła do tyłu głowę i głośno się roześmiała.

Roześmiałem się i ja, chociaż w środku umierałem. Z pewnych rzeczy po prostu się nie żartuje, to przynosi pecha. To tak, jakby nasikać w oczy bogu przeznaczenia. Jeśli sikało się długo, zaczynał sikać i on, a on lał jak strażackim wężem.

Ale skąd Patricia mogła o tym wiedzieć? Nigdy nie złamała prawa – dopóki nie poznała Wilka z Wall Street. Czy naprawdę byłem aż tak straszny, że aby zapewnić sobie wiarygodność, chciałem skorumpować sześćdziesięciopięcioletnią babcię?

Każdy medal ma dwie strony. Jedną był ewidentnie przestępczy charakter całej sprawy: przekupienie ciotki, narzucenie jej stylu życia, którego nie znała i którym nigdy nie chciała żyć, narażenie jej na ryzyko utraty wolności i reputacji, może nawet na ryzyko wylewu albo wywołanych przez stres zaburzeń.

Z drugiej jednak strony to, że nigdy dotąd nie potrzebowała czy nie pragnęła życia dostatniego i rozrzutnego, wcale nie znaczyło, że takie życie jej nie posłuży. Przeciwnie, byłoby dla niej znacznie lepsze. Mając tyle pieniędzy, ostatnie lata mogłaby spędzić w luksusie. A gdyby (niech Bóg broni) kiedykolwiek zachorowała, miałaby dostęp do najlepszej opieki lekarskiej w świecie. Nie miałem wątpliwości, że cała ta gadanina o egalitarnej utopii, jaką była angielska społeczna opieka medyczna, to jedna wielka bzdura. Dla tych, którzy mieli na koncie kilka milionów funtów, musiała istnieć o wiele lepsza. Tak byłoby sprawiedliwie, prawda? Brytyjczycy nie dorównywali chciwością Amerykanom, ale nie byli, kurczę, komuchami. A uspołeczniona opieka zdrowotna – taka naprawdę uspołeczniona – to nic innego jak komunistyczny spisek!

Były i inne korzyści i wszystkie razem zdecydowanie przemawiały za tym, bym zwerbował ciocię Patricię i zwabił ją do jaskini międzynarodowych przestępstw bankowych. Sama powiedziała, że uczestnictwo w wyrafinowanym przekręcie, takim choćby jak pranie brudnych pieniędzy, odmłodzi ją o całe lata. Czyż to nie cudowne? I szczerze mówiąc, jakie było prawdopodobieństwo, że wpadniemy? Prawie zerowe. Albo jeszcze mniejsze.

– Masz wspaniały dar – powiedziała. – Dar prowadzenia dwóch rozmów naraz. Jedną prowadzisz ze światem zewnętrznym, w tym przypadku ze swoją ulubioną ciocią Patricią, a drugą z samym sobą i tylko ty ją słyszysz.

Roześmiałem się cicho. Rozłożyłem szeroko ręce i oparłem je o wierzch ławki, jakbym chciał, by drewno pochłonęło część moich zmartwień.

– Dużo widzisz, ciociu – odparłem. – Odkąd się poznaliśmy, od chwili, kiedy omal nie utopiłem się w tej toalecie, czuję, że rozumiesz mnie lepiej niż inni. Może nawet lepiej niż ja sam, chociaż pewnie nie. Tak, masz rację, odkąd byłem dzieckiem, chyba już od żłobka, często pogrążałem się w myślach. Pamiętam, siedziałem w klasie, patrzyłem na kolegów i zastanawiałem się, dlaczego nie rozumieją tak prostych rzeczy. Nauczycielka zadawała pytanie, a ja znałem odpowiedź, zanim jeszcze skończyła mówić. – Zrobiłem pauzę i spojrzałem jej prosto w oczy. – Nie pomyśl tylko, że jestem zarozumiały. Nie, to nie tak. Po prostu chcę być z tobą szczery, żebyś naprawdę mnie zrozumiała. Ponieważ byłem drobniejszy i niższy od innych, zawsze wyprzedzałem intelektualnie wszystkie dzieci w moim wieku. Im więcej przybywało mi lat, tym bardziej rósł dzielący nas dystans. I już od dziecka słyszę w głowie dziwny monolog, który ustaje tylko wtedy, kiedy śpię. Chyba każdy tak ma, rzecz w tym, że mój jest wyjątkowo głośny. I wyjątkowo uciążliwy. Ciągle zadaję sobie pytania. A mózg to taki skomplikowany komputer: jest zaprogramowany tak, że jeśli zadasz mu pytanie, będzie próbował na nie odpowiedzieć bez względu na to, czy odpowiedź istnieje, czy nie. Nieustannie coś rozważam, próbując przewidzieć, jaki wpływ będzie miała moja reakcja na dalszy rozwój wydarzeń. A raczej jak te wydarzenia można zmanipulować. Jakbym grał w szachy ze swoim własnym życiem. A ja, cholera, nie znoszę szachów!

Przyjrzałem się jej twarzy, lecz zobaczyłem na niej tylko ciepły uśmiech. Czekałem, aż coś powie, ale milczała. Jednakże milczenie to miało jasny przekaz: mów dalej.

– W wieku siedmiu czy ośmiu lat zacząłem miewać napady straszliwej paniki. Teraz też miewam, ale biorę xanax, który je wycisza. Czasem jest tak, że o atak przyprawia mnie już sama myśl o ataku. Naprawdę bardzo cierpię. To mnie wykańcza. Czuję się wtedy tak, jakby serce chciało wyskoczyć mi z piersi, jakby każda sekunda życia była zamkniętą w sobie wiecznością, jakbym dosłownie wychodził ze skóry. Miałem taki atak, kiedy się poznaliśmy, chociaż wtedy wziąłem parę gramów koki, więc to się nie liczy. Pamiętasz?

Patricia z uśmiechem kiwnęła głową. Nie, nie osądzała mnie, wciąż miała pogodną twarz.

– Tego natłoku myśli nie potrafię powstrzymać od dzieciństwa. Kiedy byłem młodszy, cierpiałem na straszliwą bezsenność. Wciąż cierpię, teraz jest jeszcze gorzej. Ale wtedy często leżałem przez całą noc, wsłuchując się w oddech mojego brata i patrząc, jak śpi. A spał jak dziecko. Mieszkaliśmy w malutkim mieszkaniu i mieliśmy wspólny pokój. Kochałem go bardziej, niż możesz to sobie wyobrazić. Mam dużo dobrych wspomnień z tamtych czasów. A teraz nawet z sobą nie rozmawiamy. Ot, kolejna ofiara mojego tak zwanego sukcesu. Ale to już inna historia. Dlatego nie znosiłem nocy... a raczej bałem się jej, bo wiedziałem, że znowu nie będę mógł zasnąć. I nie spałem: do rana gapiłem się na cyfrowy budzik na stoliku nocnym, przeliczając godziny na minuty i odwrotnie, głównie z nudów, ale i dlatego, że mózg zmuszał mnie do wykonywania powtarzających się zadań. Kiedy miałem sześć lat, umiałem mnożyć w pamięci czterocyfrowe liczby szybciej niż na kalkulatorze. Naprawdę, zostało mi to do dziś. A moi koledzy nie umieli nawet czytać! Ale wcale mnie to nie pocieszało. Kiedy zbliżała się pora spania, płakałem jak dziecko. Tak bardzo bałem się tych ataków. Ojciec przychodził do mnie, kładł się i próbował mnie uspokoić. Matka też. Ale obydwoje pracowali i nie mogli czuwać przy mnie przez całą noc. Dlatego w końcu zostawałem sam na sam z myślami. Z biegiem lat ta wieczorna panika trochę osłabła. Ale nie ustąpiła całkowicie. Powraca w postaci uporczywej bezsenności, która dopada mnie, kiedy tylko przytknę głowę do poduszki. Ta bezsenność jest straszna, naprawdę straszna. Przez całe życie próbowałem wypełnić dziurę, której wypełnić nie mogę. Im bardziej się staram, tym jest większa. Spędziłem...

Słowa popłynęły jak potok i zacząłem wyrzucać z siebie truciznę, która trawiła moje wnętrzności, odkąd tylko pamiętałem. Nie wiem, może walczyłem wtedy o życie, a jeśli nie o życie, to na pewno o zdrowie psychiczne. Patrząc wstecz, było to dobre miejsce na obnażenie duszy, zwłaszcza dla kogoś takiego jak ja. Na tej malutkiej wysepce nie było ani Wilka z Wall Street, ani Stratton Oakmont, bo Wilk i jego firma zostali daleko za oceanem. Był po prostu Jordan Belfort, przerażony młody chłopak, którego przerosło życie i którego sukces stawał się szybko narzędziem jego własnej zagłady. Nie wiedziałem tylko, czy zdążę zabić się sam, na moich własnych warunkach, czy wcześniej dopadną mnie władze.

Kiedy już zacząłem, nie mogłem przestać. Ostatecznie każdy człowiek nosi w sobie nieposkromiony przymus spowiedzi. Na tym fundamencie budowano religie. Podbijano królestwa, obiecując ludziom, że po śmierci wszystkie grzechy zostaną im odpuszczone.

Tak więc przez dwie godziny spowiadałem się i spowiadałem. Rozpaczliwie próbowałem wypluć z siebie gorzką żółć, która szerzyła spustoszenie w moim ciele i duszy, zmuszając mnie do robienia rzeczy, o których wiedziałem, że są złe, do świadomego popełniania czynów, które groziły samozagładą.

Opowiedziałem jej historię mojego życia, zaczynając od frustracji, jaką było dla mnie dorastanie w biedzie. Opowiedziałem jej o obłędzie mojego ojca, o żalu do matki, która nie potrafiła ochronić mnie przed jego wybuchami. Powiedziałem jej, że chociaż wiem, iż matka robiła, co mogła, wciąż patrzę na te wspomnienia oczami dziecka, dlatego nie mogę jej całkowicie wybaczyć. Opowiedziałem jej o Szalonym Maxie, który zawsze mnie wspierał, przez co miałem do matki jeszcze większe pretensje, że nie było jej przy mnie w przełomowych chwilach mojego życia.

Powiedziałem jej, że mimo to bardzo ją kocham i szanuję, chociaż wbijała mi do głowy, że jedynym sposobem na uczciwe zarobienie dużych pieniędzy jest zostanie lekarzem. Powiedziałem jej, że buntując się przeciwko temu, w szóstej klasie podstawówki zacząłem palić trawkę.

Powiedziałem jej, że zaspałem na egzamin na medycynę, bo poprzedniego wieczoru za bardzo przyćpałem, w rezultacie czego zamiast na medycynę trafiłem na stomatologię. Opowiedziałem jej, jak na pierwszym spotkaniu ze studentami dziekan wydziału ostrzegł nas, że złoty wiek stomatologii już minął i że jeśli chcemy zostać dentystami tylko po to, aby zbić kasę, to powinniśmy od razu zrezygnować, by zaoszczędzić sobie czasu i rozczarowania – na co wstałem, wyszedłem z sali i już nigdy tam nie wróciłem.

Opowiedziałem jej również, jak założyłem firmę zajmującą się przewozem mięsa i owoców morza i jak poznałem Denise.

– Chodziliśmy na czworakach po pokoju, szukając miedziaków na szampon do włosów – mówiłem ze szczerym smutkiem i oczami pełnymi łez. – Tak byliśmy biedni. Kiedy wszystko straciłem, myślałem, że Denise mnie rzuci. Była młoda i piękna, a ja ją zawiodłem. Mimo tego, co mówią, zawsze byłem nieśmiały wobec kobiet. Kiedy rozkręciłem firmę, myślałem, że nadrobię to pieniędzmi. I kiedy poznałem Denise, byłem przekonany, że pokochała mnie ze względu na mój samochód. Miałem wtedy małe czerwone porsche, co dla dwudziestokilkuletniego chłopaka było nie lada gratką, zwłaszcza dla chłopaka z biednej rodziny. Powiem prawdę: kiedy pierwszy raz zobaczyłem Denise, zwaliło mnie z nóg. Była jak zjawisko. Była absolutnie wspaniała. Serce waliło mi jak młotem. Tego dnia jeździłem ciężarówką i próbowałem sprzedać mięso właścicielowi zakładu fryzjerskiego, gdzie pracowała. Ganiałem za nią po całym salonie, prosząc ją o numer telefonu, ale nie chciała mi go dać. Jak szalony popędziłem do domu, przesiadłem się do porsche, wróciłem i zaparkowałem tuż pod drzwiami zakładu, żeby zobaczyła mnie, kiedy wyjdzie.

Uśmiechnąłem się zażenowany.

– Wyobrażasz to sobie? Czy tak postępuje mężczyzna mający chociaż odrobinę wiary w siebie? Byłem żałosny! Boże, co za ironia: odkąd założyłem Stratton Oakmont, każdy gówniarz w Ameryce myśli, że w wieku dwudziestu jeden lat powinien mieć ferrari, że to prawo przysługujące z tytułu urodzenia! – Przewróciłem oczami.

– Podejrzewam – odparła z uśmiechem Patricia – że nie jesteś pierwszym mężczyzną, który na widok ładnej dziewczyny pędzi do domu po elegancki samochód. Podejrzewam również, że nie ostatnim. Niedaleko stąd jest Rotten Row, część parku, gdzie młodzi kawalerowie paradowali kiedyś na koniach przed młodymi damami z nadzieją, że któregoś dnia dobiorą się do ich pantalonów. – Stłumiła śmiech i dodała: – To nie ty wymyśliłeś tę grę, kochanie.

– Wiem, ale do dziś mi głupio. Ciąg dalszy już znasz. Najgorsze było to, że kiedy zostawiłem Denise, pisały o tym wszystkie gazety. To musiał być dla niej koszmar. Miała dwadzieścia pięć lat, a ja porzuciłem ją dla młodej, znanej modelki. Przedstawiano ją jako starą bywalczynię salonów, która straciła cały seksapil, jakbym wymienił ją na kogoś, w kim tli się jeszcze resztka życia. Ale na Wall Street to normalne. Chodzi o to, że Denise też była piękna. Nie dostrzegasz w tym ironii? Większość bogatych mężczyzn nie może się doczekać, żeby wymienić pierwszą żonę na drugą, a potem na kolejną. Jesteś mądrą kobietą i na pewno wiesz, o czym mówię. Na Wall Street to codzienność i, jak sama powiedziałaś, to nie ja wymyśliłem tę grę. Rzecz w tym, że moje życie gwałtownie przyspieszyło. Zgubiłem gdzieś kupę lat i z dwudziestokilkuletniego chłopaka wyrosłem od razu na czterdziestolatka. A w tych latach dzieją się rzeczy, które kształtują charakter. Toczą się bitwy, które każdy musi wygrać lub przegrać, żeby wiedzieć, co to znaczy być prawdziwym mężczyzną. Ja ich nie stoczyłem. Jestem nastolatkiem w ciele dorosłego mężczyzny. Bóg obdarzył mnie w kołysce cennymi darami, ale zabrakło mi dojrzałości, by dobrze je wykorzystać. A wtedy o wypadek nietrudno. Bóg podarował mi pół równania: zdolność do kierowania ludźmi i wymyślania rzeczy, których większość nie wymyśli. Ale nie pobłogosławił mnie wstrzemięźliwością i cierpliwością, bym mógł tę połówkę dobrze spożytkować.

Tak czy inaczej ludzie wytykali Denise palcami i mówili: „To ta, którą Belfort rzucił dla tej z reklamy piwa”. Tak, powinno się mnie wychłostać za to, co jej zrobiłem. Wall Street czy Main Street, wszystko jedno: to było niewybaczalne. Porzuciłem piękną, wierną dziewczynę, która chciała zostać ze mną na dobre i złe, która postawiła na mnie swoją przyszłość. I kiedy wreszcie wyciągnęła szczęśliwy los, ja go podarłem. Będę smażył się za to w piekle. I w pełni na to zasługuję.

Głęboko odetchnąłem.

– Nawet sobie nie wyobrażasz, jak bardzo chciałem to jakoś usprawiedliwić, zrzucić na nią chociaż część winy. Ale nie mogłem. Niektóre rzeczy są po prostu złe z natury i można analizować je w nieskończoność, ale zawsze dochodzi się do tego samego wniosku. Mój był taki, że jestem ostatnim skurwysynem, który porzucił żonę dla dłuższych nóg i trochę ładniejszej twarzy. Ciociu, wiem, że trudno ci zachować bezstronność w tej sprawie, ale wiem również, że kobieta z twoim charakterem potrafi spojrzeć na to obiektywnie. Powiem szczerze: nigdy nie zaufam Nadine tak, jak ufałem Denise. Nikt mnie do tego nie namówi. Może za czterdzieści lat, kiedy będziemy starzy i siwi, może wtedy się nad tym zastanowię. Ale to mało prawdopodobne.

– Wiem, synku, i w pełni się z tobą zgadzam. Obdarzenie zaufaniem kobiety, którą poznało się w takich okolicznościach, byłoby aktem wielkiej wiary. Ale nie ma sensu się tym zadręczać. Spędzisz całe życie, patrząc na nią zwężonymi oczami i zastanawiając się, „a co, jeśli”. Doprowadzisz do tego, że wasze życie zmieni się w samospełniającą się przepowiednię. Kiedy już się coś powiedziało i zrobiło, z wszechświata wraca do nas cała energia, którą tam wysłaliśmy. To uniwersalne prawo, synku. Tak nie à propos: wiesz, jak to jest z zaufaniem. Żeby komuś zaufać, najpierw trzeba zaufać samemu sobie. Jesteś człowiekiem godnym zaufania?

Jezu, co za pytanie! Przepuściłem je przez mój wewnętrzny komputer i odpowiedź, jaką wypluł, bardzo mi się nie spodobała. Podniosłem się.

– Muszę wstać, ciociu. Kiedy za długo siedzę, zaczyna boleć mnie noga. Przejdziemy się? Chodźmy w stronę hotelu, chciałbym zobaczyć Speaker’s Corner. Może ktoś stanie na skrzynce i zacznie bluzgać na Johna Majora. To wasz premier, tak?

– Tak, skarbie. – Patricia wzięła mnie pod rękę i poszliśmy. – A potem – dodała rzeczowo – kiedy już go wysłuchamy, odpowiesz na moje pytanie. Zgoda?

No, nie, ciotka była niemożliwa! Ale miałem jej nie kochać? Jak miałem nie kochać własnej spowiedniczki?

– Dobrze, zgoda. Odpowiem już teraz: nałogowo kłamię, zdradzam żonę i zmieniam dziwki, jak inni skarpetki, zwłaszcza kiedy jestem naćpany, to znaczy prawie zawsze. Mało tego, zdradzam i oszukuję nawet wtedy, kiedy nie biorę. Proszę, teraz już wiesz. Jesteś zadowolona?

Patricia roześmiała się wesoło i jej słowa mnie zaszokowały.

– Kochanie, wszyscy wiedzą o tych prostytutkach, nawet twoja teściowa, moja siostra. To już niemal legenda. Myślę, że Nadine postanowiła przyjąć cię z dobrodziejstwem inwentarza. Ale ja pytałam cię o to, czy miałeś kiedyś romans z kobietą, którą darzyłeś prawdziwym uczuciem.

– Nie, a skąd! – odparłem z przekonaniem. A potem, już z o wiele mniejszym, szybko przeszukałem pamięć, by sprawdzić, czy nie łżę. Nie, nigdy nie zdradziłem Nadine. Prawda? Nie, nie w tradycyjnym znaczeniu tego słowa. Boże, co za radosna myśl! I to Patricia mi ją podsunęła! Cudowna kobieta.

Ale żeby nie wdawać się w to zbyt głęboko, zmieniłem temat i zacząłem opowiadać jej o moim krzyżu, o chronicznym bólu, który doprowadzał mnie do szału, o operacjach, po których tylko mi się pogorszyło, o narkotykach, które brałem, by go złagodzić, o vicodinie i morfinie, o tym, że miałem po nich depresję i nudności, że próbowałem zwalczać je środkami przeciwwymiotnymi i prozakiem, po którym miałem z kolei silne bóle głowy, więc zwalczałem je advilem, który bardzo podrażniał żołądek, tak że musiałem brać zantac, który z kolei podwyższał poziom hormonów wątrobowych. Powiedziałem jej, że prozac osłabił mój pociąg seksualny, że zasychało mi po nim w ustach, więc zacząłem brać salagen na pobudzenie ślinianek i johimbinę na impotencję, ale w końcu rzuciłem i to, wracając do metakwalonu, do moich „cytrynek”, jedynego lekarstwa, po którym ból całkowicie ustępował.

– Boję się, że wpadłem w nałóg – powiedziałem ze smutkiem, gdy doszliśmy do Speaker’s Corner. – Że brałbym dalej, nawet gdyby przestało mnie boleć. Zaczynam tracić pamięć, ciociu, czasem nie pamiętam, co przed chwilą zrobiłem. To straszne uczucie, jakby puf! i część życia na zawsze wyparowała. Najgorsze jest to, że spuściłem z wodą wszystkie prochy i dosłownie umieram. Zastanawiam się, czy nie zadzwonić do Stanów i nie ściągnąć tu concorde’em mojego szofera z garścią „cytrynek”. Kosztowałoby mnie to dwadzieścia tysięcy dolarów. Dwadzieścia tysięcy za dwadzieścia tabletek. Dwadzieścia tysięcy dolarów! A ja poważnie o tym myślę. Cóż mogę powiedzieć, ciociu? Jestem narkomanem. Nigdy dotąd nikomu się do tego nie przyznałem, ale taka jest prawda. A wszyscy wokół mnie, łącznie ze mną samym, boją się stawić temu czoło. W taki sposób czy inny są uzależnieni ode mnie finansowo, więc mi to ułatwiają. I jeszcze mnie do tego nakłaniają.

Oto moja historia. Nie jest zbyt piękna. Wiodę najbardziej dysfunkcyjne życie, jakie tylko można wieść. Jestem udanym nieudacznikiem. Mam trzydzieści jeden lat, ale zbliżam się do sześćdziesiątki. Bóg wie, jak długo jeszcze pociągnę. Ale kocham moją żonę. Do naszego dziecka żywię uczucia, o jakie nigdy bym siebie nie podejrzewał. Chandler jest dla mnie wszystkim. Kiedy się urodziła, poprzysiągłem sobie, że przestanę brać, ale kogo chciałem oszukać? Nie potrafię przestać, w każdym razie nie na długo. Ciekawe, co Chandler sobie pomyśli, kiedy się dowie, że jej ojciec jest narkomanem. Co pomyśli, kiedy jej tatuś skończy w więzieniu? Co pomyśli, kiedy będzie starsza i przeczyta te wszystkie artykuły o moich wyczynach z prostytutkami? Boję się tego dnia, ciociu, naprawdę. I nie mam wątpliwości, że kiedyś nadejdzie. To bardzo smutne. Bardzo, bardzo smutne...

Na tym skończyłem. Wyrzuciłem z siebie wszystko jak nigdy dotąd. Ale czy mi ulżyło? Niestety, nie. Wciąż czułem się dokładnie tak samo jak przedtem. A noga bolała mnie, chociaż spacerowaliśmy.

Czekałem, aż Patricia coś powie, ale milczała. Spowiednicy nie są chyba od tego. Może tylko mocniej ścisnęła mi rękę, trochę bliżej mnie do siebie przyciągnęła, żeby wbrew wszystkiemu dać mi do zrozumienia, że wciąż mnie kocha i kochać będzie.

Na Speaker’s Corner nikt nie przemawiał. Okazało się, że robią to głównie w weekendy. Ale tak było dobrze. W tę wyjątkową środę w Hyde Parku wypowiedziano tyle słów, że wystarczyłoby ich na całe życie. I przez jedną krótką chwilę Wilk z Wall Street był znowu Jordanem Belfortem.

Ale chwila ta szybko minęła. W oddali zobaczyłem gmach hotelu Dorchester wznoszący się osiem pięter nad ruchliwymi ulicami Londynu.

Zaprzątała mnie tylko jedna myśli: o której wystartuje ze Stanów concorde i o której wyląduje w Londynie.

ROZDZIAŁ 16

Nawrót

Jeśli zarabiam milion dolarów tygodniowo, podczas gdy przeciętny Amerykanin zarabia w tym czasie tysiąc, to kiedy wydaję na coś dwadzieścia tysięcy, odpowiada to dwudziestu dolarom wydanym przez przeciętnego Amerykanina, tak?

Olśnienie to przyszło nagle i niespodziewanie; od spotkania z ciocią Patricią minęła ledwie godzina i siedziałem właśnie w swoim apartamencie. Miało tak wielki sens, że natychmiast podniosłem słuchawkę telefonu, wybrałem numer Janet, obudziłem ją z głębokiego snu i spokojnie powiedziałem:

– Wyślij George’a do Alana Chemtoba. Niech weźmie dwadzieścia „cytrynek” i przywiezie mi je concorde’em do Londynu. – Dopiero wtedy uzmysłowiłem sobie, że między Bayside i Londynem jest pięć godzin różnicy i że jest tam dopiero czwarta rano.

Ale nie miałem zbyt wielkich wyrzutów sumienia; ostatecznie robiłem to jej nie pierwszy raz, nieśmiało podejrzewałem również, że nie ostatni. Zarabiała u mnie pięć razy więcej, niż zarobiłaby gdzie indziej, więc czyż płacąc jej tak wysoką pensję, nie nabyłem automatycznie prawa do tego, by móc budzić ją, kiedy tylko chciałem? A jeśli nawet nie, czyż nie nabyłem tego prawa, obdarzając ją dobrocią i miłością, jaką obdarzałby ją ojciec, którego nie miała? (Było to już drugie olśnienie, równie cudowne jak to pierwsze).

Najwyraźniej tak, bo Janet momentalnie się obudziła i była gotowa służyć mi pomocą.

– Nie ma sprawy – odparła wesoło. – Najbliższy concorde odlatuje wczesnym rankiem. Dopilnuję, żeby George zdążył. Ale nie musi jechać do Alana. Mam u siebie żelazny zapas. – Zrobiła pauzę i spytała: – Skąd dzwonisz? Z hotelu?

Zastanawiałem się, co można pomyśleć o kimś, kto dzwoni do swojej sekretarki i aby zaspokoić swój narkotyczny głód tudzież nieodpartą chęć samozniszczenia, każe jej zapakować prochy do ponaddźwiękowego samolotu i wysłać mu je na drugi koniec świata, co ta oczywiście robi, i to bez mrugnięcia okiem. Wnioski były niepokojące, dlatego wolałem ich nie zgłębiać.

– Tak – odparłem – z pokoju. A niby skąd miałbym dzwonić? Z czerwonej budki na Piccadilly Circus?

– Wal się! – warknęła. – Po prostu byłam ciekawa. – I z nadzieją spytała: – Jest ładniejszy niż ten w Szwajcarii?

– Tak, o wiele. Nie przepadam za takim wystrojem, ale wszystko jest nowe i piękne. Dobrze się sprawiłaś.

Myślałem, że coś powie, ale milczała. Chryste! Czekała na pełny opis, na swoją rozrywkę dnia. Koszmar, nie baba. Uśmiechnąłem się do słuchawki i dodałem:

– Tak, jest naprawdę ładny. Kierownik hotelu mówi, że to tradycyjny angielski wystrój, chociaż diabli wiedzą, co to znaczy. Sypialnia jest milutka, zwłaszcza łóżko. Ma wielki baldachim z mnóstwem niebieskich falbanek. Angole muszą lubić ten kolor. Poduszki chyba też, bo jest ich od groma. Poza tym pełno tu różnych angielskich bzdetów i fintifluszek. Jest wielka jadalnia z żyrandolem z litego srebra. Kojarzy mi się z Liberace. Danny mieszka po drugiej stronie korytarza, ale teraz łazi po mieście, udając wilkołaka z Londynu, jak w tej piosence. To wszystko. Nie mam nic więcej do przekazania, chyba że chcesz wiedzieć, gdzie teraz stoję, a ponieważ wiem, że chcesz, od razu ci powiem: na balkonie. Patrzę na Hyde Park i rozmawiam z tobą przez telefon. Ale niewiele widzę. Za duża mgła. Jesteś zadowolona?

– Uhm.

– Ile kosztuje tu doba? Nawet nie sprawdzałem.

– Dziewięć tysięcy funtów, mniej więcej trzynaście tysięcy dolarów. Ale z tego, co mówisz, chyba warto, prawda?

Trzynaście tysięcy dolarów za noc – nie wiedziałem, dlaczego zawsze muszę mieszkać w najbardziej luksusowych apartamentach, bez względu na ich astronomiczne ceny. Pewnie dlatego, że robił tak Richard Gere w Pretty Woman, jednym z moich ulubionych filmów. Ale w moim przypadku chodziło o coś więcej, mianowicie o uczucie, jakie ogarniało mnie, kiedy stawałem przed ladą w recepcji i wypowiadałem te magiczne słowa: „Nazywam się Jordan Belfort i zarezerwowałem tu apartament prezydencki”. Byłem po prostu małym zakompleksionym sukinsynem, ale co tam.

– Dzięki, że raczyłaś przypomnieć mi bieżący kurs wymiany, pani bankierko. Zupełnie wyleciał mi z głowy. Tak czy inaczej trzynaście tysięcy za taki pokój to okazja. Myślę tylko, że cena powinna obejmować usługi niewolnika, którego tu nie ma. Jak myślisz?

– Spróbuję ci jakiegoś znaleźć. Załatwiłam to tak, że chociaż pokój zwalniasz dopiero jutro po południu, nie musimy płacić za drugą dobę. Widzisz, jak dbam o twoje pieniądze? Tak przy okazji, jak tam ciotka Nadine?

Natychmiast przeszedłem na tryb paranoiczny, zastanawiając się, czy ktoś nas nie podsłuchuje. Czy ci z FBI byliby na tyle bezczelni, żeby założyć podsłuch w telefonie Janet? Niemożliwe. Tego rodzaju inwigilacja była bardzo kosztowna, zwłaszcza jeśli abonent nie rozmawiał na linii o niczym ważnym, chyba że federalni chcieli zrobić ze mnie seksualnego zboczeńca albo nieobliczalnego ćpuna. A Brytyjczycy? Czy to możliwe, żeby MI6, ich tajna służba wywiadowcza, śledziło mnie w związku z przestępstwem, którego jeszcze nie popełniłem? Też nie. Mieli na głowie tych z IRA, prawda? Co ich obchodził Wilk z Wall Street i jego diabelski plan skorumpowania emerytowanej nauczycielki? Nic.

Pewny, że możemy rozmawiać bezpiecznie, odparłem:

– Świetnie. Właśnie podrzuciłem ją do apartamentu. Jakbyś nie wiedziała, apartament to tutaj zwykłe mieszkanie.

– Coś ty – wycedziła.

– Och, przepraszam. Nie wiedziałem, że taka z ciebie globtroterka. Ale nie, muszę zostać tu dzień dłużej. Mam coś do załatwienia. Dlatego przedłuż rezerwację i dopilnuj, żeby w piątek rano na Heathrow czekał na mnie samolot. I powiedz pilotowi, że wracamy tego samego dnia. Po południu Patricia musi być w domu.

– Rozkaz, szefie – odparła Janet z typowym dla siebie sarkazmem. „Szefie” – dlaczego zawsze wypowiadała to słowo z taką pogardą? – Tylko nie rozumiem, po cholerę wciskasz mi kit?

Skąd wiedziała? Czy to, że chciałem nawalić się „cytrynkami” z dala od oczu wścibskich szwajcarskich bankierów, było aż tak oczywiste? Nie, po prostu dobrze mnie znała. Pod tym względem była jak Księżna. Ale ponieważ Księżnę okłamywałem znacznie częściej, Janet lepiej mnie wyczuwała i zawsze wiedziała, kiedy knuję coś złego.

Cóż, tym razem musiałem zełgać.

– Nawet nie zaszczycę tego odpowiedzią. Ale skoro już podniosłaś ten temat, jest tu taki modny klub. Nazywa się Annabelle i podobno nie sposób się tam dostać. Załatw mi stolik na jutro wieczór i zamów trzy butelki cristala z lodu. Jeśli będziesz miała jakieś problemy...

– Nie obrażaj mnie, dobrze? – przerwała mi Janet. – Stolik będzie na pana czekał, sir Belfort. Pamiętaj tylko, że wiem, skąd pochodzisz, a Bayside nie słynie raczej jako kolebka królewskich rodów. Mam załatwić coś jeszcze czy to już wszystko?

– Och, prawdziwa diablica z ciebie! Chciałem zmienić swoje obyczaje i trochę przystopować, ale skoro podsunęłaś mi ten pomysł, zamów dla nas dwie dziewczyny, jedną dla Danny’ego, drugą dla mnie. Nie, lepiej trzy, gdyby jedna okazała się niewypałem. Za granicą nigdy nie wiadomo, kto stanie w progu. Dobra, spadam. Idę na siłownię, a potem na Bond Street, na zakupy. Ojciec na pewno ucieszy się z rachunku. A teraz szybko, zanim się rozłączę: przypomnij mi, jakim to wspaniałym jestem szefem, jak bardzo mnie kochasz i jak za mną tęsknisz.

– Jesteś najwspanialszym szefem na świecie – odparła bezbarwnym głosem Janet. – Kocham cię, tęsknię i nie mogę bez ciebie żyć.

– Tak myślałem. – Odłożyłem słuchawkę, nie mówiąc jej nawet do widzenia.

ROZDZIAŁ 17

Arcyfałszerz

Dokładnie trzydzieści sześć godzin później nasz wyczarterowany learjet wzbił się w poranne niebo z wizgiem i rykiem godnym wojskowego myśliwca. Ciocia Patricia siedziała po mojej lewej stronie w masce czystego przerażenia na twarzy. Trzymała się podłokietników tak mocno, że zbielały jej kłykcie. Patrzyłem na nią przez dobre pół minuty i przez ten czas mrugnęła tylko raz. Naszły mnie wyrzuty sumienia, ale cóż mogłem zrobić? Wsiąść do czteroipółmetrowego pocisku i dać się wystrzelić w powietrze z prędkością ośmiuset kilometrów na godzinę – nie wszyscy lubią takie zabawy.

Naprzeciwko mnie siedział Danny. Do Szwajcarii miał lecieć tyłem do przodu, czego nie znosiłem. Ale jak większość innych rzeczy jemu ani trochę to nie przeszkadzało. Mimo hałasu i wibracji zdążył już zasnąć w typowej dla siebie pozycji, z odchyloną do tyłu głową, szeroko otwartymi ustami i tymi wielkimi świecącymi zębiskami na wierzchu.

Nie ukrywam, że ta niezwykła umiejętność – błyskawicznego zasypiania zawsze i wszędzie – doprowadzała mnie do szału. Jak to możliwe, że ktoś mógł uciszyć ryk kłębiących się w głowie myśli? Przecież to nielogiczne! Nieważne. Był to mój dar i moje przekleństwo.

Sfrustrowany, nachyliłem się do małego owalnego okna i z cichym stukotem uderzyłem głową w szybę. Potem przycisnąłem do niej nos, patrząc, jak Londyn robi się coraz mniejszy i mniejszy. O tej porze – była siódma rano – miasto spowijał całun mokrej mgły i widziałem tylko wieżę Big Bena, która sterczała z niej jak wielki członek owładnięty rozpaczliwą chętką na poranne bzykanko. Po ostatnich trzydziestu sześciu godzinach na samą myśl o wzwodzie i bzykaniu moje zszargane nerwy wpadały w korkociąg.

I nagle zatęskniłem za żoną. Nadine, moja śliczna Księżna. Gdzie się podziewała, kiedy najbardziej jej potrzebowałem? Jak cudownie byłoby złożyć głowę na jej ciepłym, miękkim łonie i zaczerpnąć z niego trochę sił. Niestety, nic z tego. Księżna była za oceanem i ogarnięta złymi przeczuciami pewnie knuła już zemstę.

Gapiłem się w okno, próbując połapać się w ostatnich wydarzeniach. Szczerze kochałem żonę. Więc dlaczego, do licha, robiłem te wszystkie straszne rzeczy? Czy to narkotyki mnie do nich pchały? A może brałem narkotyki, żeby złagodzić wyrzuty sumienia po tych okropieństwach? Było to odwieczne pytanie, podobne do tego o jajku i kurze, i zawsze doprowadzało mnie do szału.

Pilot ostro skręcił w lewo i odbite od czubków skrzydeł promienie słońca wpadły do kabiny, omal nie zrzucając mnie z fotela. Odwróciłem głowę i spojrzałem na ciocię. Biedna Patricia. Wciąż siedziała nieruchomo jak posąg i w stanie wywołanej przez samolot katatonii wciąż zaciskała ręce na podłokietnikach. Uznałem, że trzeba podnieść ją trochę na duchu i przekrzykując wyjące silniki, spytałem:

– I jak tam, ciociu? Trochę inaczej niż w zwykłym samolocie, prawda? Tutaj czuje się każdy skręt.

Spojrzałem na Danny’ego. Wciąż spał jak zabity. Niewiarygodne! Kawał sukinsyna.

Jeszcze raz przeanalizowałem plan dnia i to, co chciałem załatwić. Jeśli chodziło o Patricię, sprawa była prosta. Musiałem tylko jak najszybciej zaprowadzić ją do banku. Ciocia uśmiechnie się do kamer bezpieczeństwa, podpisze kilka dokumentów, da im ksero paszportu i wyjdzie. O czwartej po południu będzie z powrotem w Londynie. A za tydzień dostanie kartę kredytową i zacznie czerpać pierwsze korzyści z tego, że została moją figurantką. I bardzo dobrze, oby wyszło jej to na zdrowie.


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю