Текст книги "Proxima"
Автор книги: Krzysztof Boruń
Соавторы: Andrzej Trepka
Жанр:
Научная фантастика
сообщить о нарушении
Текущая страница: 2 (всего у книги 30 страниц)
– Poznajcie się: Mary Sheeldhorn, o której ci już mówiłem, Ingrid Karlson, planetograf światowej sławy i moja narzeczona.
– Nie pleć. Renę – Karlson spłonęła rumieńcem.
– Czyżbyś chciała dać mi kosza? – przymrużył filuternie oko. – Na dwie godziny przed ślubem?
– Ależ nie o tym mówię… – zaprzeczyła żywo, lecz Renę nie pozwolił jej dokończyć.
– Otóż wiedz, że Ingrid i ja odłożyliśmy naszą uroczystość weselną na dzień startu Astrobolidu. W ten sposób pobijemy rekord.
– Jaki rekord?
– Odbędziemy najdłuższą w historii świata podróż poślubną.
– Widzę, Renę, że nie zmieniłeś się zbytnio – odparłam. I przypominając mu studenckie czasy zapytałam: – O kawałach też pewno nie zapominasz?
– Postanowiłem ostatecznie z nimi skończyć od chwili, gdy ta podła istota – wskazał na narzeczoną – spłatała mi wczoraj psotę, którą będę pamiętał dosłownie na wieki.
– Jaką psotę?
– Dzięki niej przy podziale funkcji zostałem generalnym kucharzem Astro-bolidu!
– Nie kucharzem, tylko inżynierem gospodarczym – sprostowała Ingrid.
– W praktyce to niewielka różnica – rzekł ponuro. – Przecież w porównaniu z obsługą uniwerproduktora żywnościowego inne funkcje to drobiazg.
– Zawsze miałeś słabość do spraw kulinarnych – usiłowałam go pocieszyć.
– Teraz na pewno znienawidzę wszystko, co ma jakiś związek z produkcją syntetycznej żywności. Przecież nasza załoga składa się z Amerykanów, Chińczyków, Rosjan, Angielki, Australijczyka, Białorusina, Słowaka, Niemca, Polaka, Południowo-Afrykanki i Francuza, a nawet córki Japończyka i amerykańskiej Murzynki. Czy ja potrafię im wszystkim dogodzić? A zresztą – machnął ręką – nie martwię się. Niech się oni martwią, że mnie wybrali…
Na godzinę przed startem spotkaliśmy się wszyscy w ogrodowej sali Astrobolidu. Zebranie prowadził Andrzej Krawczyk, długoletni wiceprezes Międzynarodowej Akademii Nauk, człowiek, którego nazwisko było od kilku lat na ustach całego świata w związku z przygotowaniami do naszej wyprawy. Zawsze spokojny i zrównoważony, a nawet czasem nieco sztywny i pryncypialny, teraz z trudem ukrywał wzruszenie. Wszak za kilkadziesiąt minut miało zrealizować się przedsięwzięcie, którego był duszą i mózgiem.
Najpierw zabrali głos konstruktorzy naszego statku. Siwy jak gołąb inżynier Carmora życzył nam wielu niespodzianek żałując, iż nie może wziąć udziału w wyprawie z powodu podeszłego wieku (liczył sobie już 162 lata). Potem zwięzłe sprawozdanie złożył młody konstruktor rakiet i nasz przyszły główny pilot – Wiktor Sokolski. Po nim z humorem opowiadał o perypetiach pierwszego okresu budowy wiecznie uśmiechnięty i ruchliwy Jarosław Brabec. Wreszcie Heng Suń, słynny chemik, podał pokrótce ważniejsze szczegóły dotyczące bilansu surowcowego i energetycznego naszego statku.
Spodziewałam się, że przewodniczącym rady Astrobolidu zostanie Krawczyk, jednak myliłam się. Nasz główny lekarz, William Summerbrock, uzasadnił rzeczowo i przekonywająco kandydaturę Kory Heto:
– Dziewięćdziesiąt pięć procent czasu podróży wypełni nam sztuczny ana-biotyczny sen. A więc najważniejszą funkcję w tym okresie pełnić będzie Kora. Ona przecież udoskonaliła metodę endogennej hipotermii submole-kularnej Atkinsa-Kawatake. Mamy do niej pełne zaufanie. Jej wiedza, zdolności organizacyjne i wysokie poczucie odpowiedzialności za losy ekspedycji nie wymagają komentarzy. Dlatego sądzę, że przynajmniej do chwili wejścia w Układ Proximy właśnie Kora powinna pełnić funkcję przewodniczącej.
Afrykańska uczona siedziała w swym fotelu z opuszczoną głową. Czuła się onieśmielona i wzruszona. Nie podniosła też oczu, gdy jej kandydatura przyjęta została jednogłośnie. Tylko kąciki wydatnych ust drgały nerwowo i długie palce przemierzały raz po raz krawędź stołu.
Krawczyk oddał jej przewodnictwo zebrania. Podniosła się z fotela. Głosem miękkim i ciepłym zaczęła mówić o celu ekspedycji, bez patosu i naukowej frazeologii, kończąc słowami jakiegoś starożytnego myśliciela o człowieku – wiecznym poszukiwaczu prawdy.
Potem znów mówił Krawczyk. Jako główny koordynator badań referował szczegóły planu pierwszych dwóch etapów wyprawy. Najbliższym zadaniem miało być wyjaśnienie losów starego sztucznego księżyca CM-2, który opuścił Układ Słoneczny w końcu XX wieku. Osobiście nie wierzyłam, abyśmy mogli znaleźć tam jeszcze jakieś żywe istoty. Rzeczywistość pokazała, jak bardzo się myliłam. Drugi etap obejmował kilkuletnie prace badawcze w układzie planetarnym gwiazdy Proxima Centauri.[7]
Plany te znaliśmy od dawna i byłam nawet zdziwiona, że włączono ten punkt do porządku dziennego. Gdy podzieliłam się tą uwagą z siedzącym obok mnie Hansem, zdradził mi, że był to pomysł sekcji popularyzatorskiej MAŃ, mający nadać transmisji z odlotu Asfrobolidu „więcej cech autentyzmu”.
Wreszcie Krawczyk skończył i usiadł w swym fotelu.
Zebranie dobiegało końca. Zamknęła je krótka uroczystość zaślubin Ingrid i Renego, którym Kora życzyła z humorem wydatnego udziału w pomnażaniu załogi naszego statku międzygwiezdnego.
Potem żegnaliśmy wszyscy długo i serdecznie inżyniera Carmorę oraz jego dwóch młodych pomocników – ostatnich mieszkańców Ziemi, których widzieliśmy twarzą w twarz. Ale nie zazdrościliśmy im, że wracają do ojczyzny. Raczej oni zazdrościli nam dalekiej drogi, pełnej z pewnością bajkowych wrażeń i przygód.
Start nastąpił punktualnie o godzinie osiemnastej czasu uniwersalnego. Początkowo, oddalając się od planetki, statek nabierał prędkości bardzo wolno. Obok nas płynęła w przestrzeni rakieta transportowa, pchając przed sobą wielki uniwerproduktor – kolebkę Astrobolidu.
Wreszcie w bezpiecznej odległości od Sity 3722 ruszyliśmy pełną mocą silnika. Jasny strumień materii odrzutowej, spływający ze świecącej kuli statku, wykonał szybki, płynny obrót, przybierając ukośne położenie do płaszczyzny Układu Słonecznego. Wchodziliśmy na właściwy szlak.
Snop materii odrzutowej o prędkości 6200 km/ś uderzył niespodziewanie o powierzchnię planetoidy. Cios był tak potężny, że miejsce uderzenia zmieniło się błyskawicznie w parę. Po chwili z wielkiej iglicy zostały tylko porozrzucane na wszystkie strony bloki, nierzadko nadtopione muśnięciem strumienia jonów.
Podążający dotychczas wraz z nami „uniwer” Carmory szybko kurczył się na niebie, przybierając rozmiary talerzyka, monety, później ziarnka grochu, aż znikł zupełnie z pola widzenia.
Silnik pracował przeszło dwie doby, rozpędzając Astrobolid do prędkości 2000 km/s. Potem snop srebrzystych jonów zgasł. Chodziło o to, żeby Nym Engelstern mógł nas dogonić długodystansową rakietą RD-18, która nie rozwijała prędkości większej nad 3000 km/s.
Z dnia na dzień malało Słońce. Coraz słabiej świeciła ojczysta Ziemia. Już wkrótce przestała być widoczna gołym okiem.
W dwudziestym dziewiątym dniu lotu automaty zasygnalizowały zbliżanie się niewielkiej rakiety. Właśnie graliśmy w piłkę wodną, gdy nad basen przybiegła Suzy wołając, iż nadlatuje Engelstern.
Ach, prawda! Nie przedstawiłam tej pupilki naszego zespołu naukowego. W chwili startu liczyła nie więcej niż osiemnaście lat. Córka wybitnego ekonomisty japońskiego odziedziczyła po ojcu trzeźwy analityczny umysł i skośne, jakby wiecznie zamyślone oczy. Po matce, słynnej pianistce murzyńskiej, miała nie tylko nazwisko,[8] lecz ciemną skórę i subtelność uczuć.
Była jedynym członkiem naszego-zespołu badawczego, który ukończyć miął studia już w czasie drogi Astrobolidu do Alfa Centauri. Kandydatura jej została wysunięta przez Międzynarodowy Kongres Studentów. Dotychczasowe samodzielne, choć skromne jeszcze prace Suzy z dziedziny fizyki wróżyły dziewczynie przyszłość wybitnego naukowca.
Polubiliśmy ją wszyscy od pierwszego dnia podróży. Teraz stała nad brzegiem basenu i gestykulując żywo przynaglała nas:
– Chodźcie do centrali! Nareszcie znalazł się Engelstern. Spieszcie się!
Nie potrzeba było nas zachęcać. Po miesiącu oczekiwanie na przybycie Engelsterna zaczęło się dłużyć nawet najcierpliwszym. Nie mogliśmy się doczekać, kiedy wreszcie włączone będą ponownie silniki dla zwiększenia prędkości do 10000 km/s.
Narzuciwszy płaszcz kąpielowy na wilgotne jeszcze ciało, wkrótce znalazłam się w centrali radiowej wraz z Ingrid i Jaro (tak nazywaliśmy od pierwszego dnia podróży Jarosława Brabca). Był tam już Andrzej, Wiktor, Kora i oczywiście Suzy, która ruchem ręki nakazała nam milczenie.
Rita manipulowała licznymi urządzeniami centrali, próbując nawiązać łączność z rakietą Engelsterna, potem odwróciła głowę i objęła wzrokiem naszą grupkę stojącą za jej fotelem.
– Na razie nic – objaśniła zgadując myśli wszystkich. – Wciąż jeszcze nie mogę się z nim połączyć.
– Sądzisz, że to nadlatuje Engelstern? – zapytał Sokolski.
– A któż by inny? Co prawd”, jesteśmy jeszcze w obrębie Układu Słonecznego, jednak w sąsiedztwie nie ma już żadnej bazy kosmicznej. Tor, po którym porusza się nasz statek, jest nachylony blisko 55 stopni do płaszczyzny orbity ziemskiej, nie spotkamy więc po drodze żadnej planety. Najbliżej znajduje się obecnie Uran, bo w odległości 4,5 miliarda kilometrów, ale wątpię, aby ktoś stamtąd wyruszył w pogoń za nami. W jakim celu? To może być tylko Nym Engelstern.
– Tak! To musi być on! – podchwyciła Suzy.
– Kierunek ruchu wskazuje, że leci z Ziemi – podjął Sokolski, patrząc na ekran.
– A wiesz, że to zastanawiające – przyznała Rita.
– Dlaczego się nie zgłasza? Przecież jasne, że leci do nas.
– Już hamuje. Zaraz powinien tu być!
Spojrzeliśmy na ekran radarowy. Wychylenie świecącego ząbka wskazywało na silne przyspieszenie ujemne. Rita nacisnęła guzik. Zapłonęła niewielka skala – rakietę dzieliło od Astrobolidu tylko 6800 kilometrów.
Krawczyk zmarszczył brwi.
– Ta rakieta zaczyna mi się nie podobać. Hamuje tak gwałtownie, jak gdyby leciała bez człowieka.
Nachylił się i dotknął palcami dwu guzików pod ekranem radarowym. Wynik był niepokojący: przyśpieszenie wahało się od 4 do 8 G, chwilami skacząc nawet na 9 G.[9]
– Chodźmy do obserwatorium – powiedział astronom, pociągając za sobą Korę. Po chwili w drzwiach ukazała się głowa Renego.
– No i co? Jest Nym? – zapytał,
– Nie wiem – odparła niepewnie Rita.– Chyba tak. Niepokoi nas jednak to nadmierne hamowanie – wskazała na licznik.
– Co? 9 G? – Renę gwizdnął przez zęby.
– A może ten pojazd jest tylko automatem? – wtrąciła Ingrid.
– Prawdopodobnie tak – odparł Renę. – Wyobraź sobie: 9 G przyśpieszenia! Jak byś się czuła pod taką prasą? Co?
Wiktor pokręcił przecząco głową. Znał te zagadnienia lepiej od zoologa.
– To nie przesądza sprawy – zauważył. – W maszynach wyczynowych, mających urządzenia pozwalające pilotowi znieść duże przyśpieszenie, wartość 9 G jest daleka od rekordu. Nie może jednak utrzymywać się zbyt długo.
l. Ostatnia faza lotu Astrobolidu do Układu Proximy (odległość od gwiazdy Proxima Centauri w kilometrach)
Rysunek 1. Ostatnia faza lotu Astrobolidu do układu Proximy (odległość od gwiazdy Proxima Centauri w kilometrach)
Rita chciała o coś zapytać, ale w tym momencie ekran wideofoniczny zamigotał raz i drugi. Pojawiła się twarz pilota.
Z ekranu patrzyły z wyrazem jakby obawy czy niemej prośby duże, niebieskie oczy. Był to młody mężczyzna, ubrany w kombinezon regulujący przepływ krwi przy dużych przyśpieszeniach.
Suzy, która wyszła na chwilę z centrali i powróciła niemal równocześnie z pojawieniem^ się obrazu, zawołała radośnie:
– Witamy cię, Nym! No, wreszcie załoga jest w komplecie. Rita odwróciła głowę.
– Znasz go?
– Widziałam jego zdjęcie w jakimś czasopiśmie… Zaraz, zaraz, gdzie to było?
– Nieważne – przeciął Renę. – Wiadomo, że to Nym Engelstern. Znam jego ojca. Bardzo podobny.
Rita też widziała raz zdjęcie Engelsterna w „Przeglądzie Astrofizycznym”. Wydał się jej wtedy nieco starszy, ale dyskusję na ten temat uznała za bezprzedmiotową.
Twarz nowego członka załogi zdradzała ogromne wyczerpanie. Parę razy poruszył wargami, ale nie można było zrozumieć, co mówi. Tymczasem Rita nakazała mu przełączyć autopilota na sterowanie zdalne. Rakieta była tuż-tuż.
Obraz przybysza rozpłynął się w czerni. Równocześnie Rita włączyła ekran prowadzący i po chwili objęła pilotowanie zbliżającej się rakiety, by ją wprowadzić do wnętrza Astrobolidu.
Zostawiliśmy ją samą i przeszliśmy do obserwatorium astronomicznego. Zastaliśmy tam prawie połowę astronautów skupioną wokół pantoskopu.
Na ekranie widoczny był mały jednoosobowy pojazd kosmiczny typu spor-towo-wyczynowego. Sokolski objaśnił ponadto, że rakieta ta należy do serii eksperymentalnej, której pierwsze próby sprawności miały miejsce zaledwie przed dwoma miesiącami.
Po chwili stateczek kierowany na odległość przez Ritę wykonał zwrot, zataczając pętlę wokół Astrobolidu. Oczom naszym ukazał się spód pojazdu oraz jarzące się fosforycznym światłem nowiutkie litery i cyfry: KRS 1207e KS-53 ŚWIATOWID.
Napis wskazywał, iż bazą macierzystą rakiety jest polski sztuczny księżyc.
– W jakim celu Engelstern poleciał na Światowida? – zdziwiła się Kora.
– Niemożliwe, by stamtąd przybywał – odparł Renę. – Raczej podejrzewam, że rakietę tę odstąpił Nymowi jakiś polski pilot w drodze z Saturna.
Gdy pojazd został wprowadzony do śluzy, na spotkanie pilota wyruszyła niemal cała załoga. Jednak na.razie jakakolwiek rozmowa z przybyłym okazała się niemożliwa.
Młody człowiek wprawdzie otworzył naciśnięciem guzika właz, ale nie był w stanie o własnych siłach opuścić kabiny. Tylko raz po raz jego półprzytomne spojrzenie ślizgało się po naszych twarzach.
– Pokój dla Nyma jest przygotowany – oświadczyła Kora. – Trzeba go jak najszybciej tam przenieść.
– Zaraz się nim zajmę – dorzucił Will.
Renę szybko wsunął się do środka pojazdu i odpiął pasy fotela. Potem wziął pilota na ręce i wyniósł z rakiety. Młody człowiek, skłoniwszy bezwładnie głowę na ramię zoologa, natychmiast zasnął. Wkrótce znalazł się w wygodnym łóżku. Zbadawszy dokładnie chorego Will Summerbrock oświadczył, że Nym jest w najwyższym stopniu wyczerpany długotrwałym działaniem przyśpieszenia rakiety, niemniej życiu jego nie grozi niebezpieczeństwo. Po zastosowaniu środków wzmacniających lekarz zalecił, aby zapewnić śpiącemu idealny spokój.
Tymczasem Renć udał się do śluzy. W milczeniu dokładnie obejrzał maszynę, nie włączając się do ożywionej rozmowy.
Suzy, Wiktor i Andrzej rozprawiali na temat oznaczeń rakiety oraz jej typowo wyczynowej konstrukcji. Dlaczego Nym przyleciał polską rakietą z układu Ziemi oraz dlaczego musiał używać tak dużych przyśpieszeń, znając prędkość Astrobolidu i jego apeks? Tę zagadkę mógł wyjaśnić tylko on sam.
Należało jednak, zdaniem Summerbrocka, odczekać co najmniej pół doby, zanim Nym wróci do normy i będzie mógł bez szkody dla zdrowia opowiedzieć swe przygody.
Na mnie nowy towarzysz wywarł przyjemne wrażenie, chociaż wyobrażałam sobie Engelsterna trochę inaczej. Znałam go z paru prac o doniosłym znaczeniu naukowym, wśród których czołowe miejsce zajmowały eksperymenty w pierścieniu Saturna.
Prace Engelsterna sugerowały, iż jest to dojrzały naukowiec, o głębokiej wiedzy. Natomiast przybyły, wyglądający wyjątkowo młodo, sprawiał wrażenie raczej sportowca niż wybitnego uczonego.
Obejrzawszy ze wszystkich stron rakietę, Renę wyskoczył ze śluzy i trochę śmiesznym, kołyszącym się krokiem – który dowodził u niego podniecenia lub zdenerwowania – podążył przez korytarz, znikając za zakrętem.
Zaintrygowana poszłam za nim i o mało nie parsknęłam śmiechem, gdy spostrzegłam, jak stał z uchem przyłożonym do drzwi pokoju Nyma. Zauważył mnie również i coś chciał powiedzieć, ale w tej chwili rozległ się sygnał, zapowiadający włączenie silnika, i straciłam Renego z oczu.
W pięć minut później nastąpiła zmiana kierunku przyśpieszania. Astrobolid mógł wreszcie nabrać przewidzianej prędkości podróżnej.
W pół godziny później nadeszła z Tetydy dziwaczna depesza: Wylatuję rakietą RD-18 dnia 23 bm. o godz. 14 czasu uniwersalnego – Engelstern.
Właściwie nie było nad czym debatować. Wobec ”faktu, że Nym śpi w swoim pokoju, nie do przyjęcia była wiadomość, iż dopiero jutro wyruszy w drogę z układu Saturna. Po rozważeniu sprawy uznaliśmy depeszę za wynik nieporządków w centrali radiowej na Tetydzie. Depesza była najwidoczniej spóźniona o cztery tygodnie.
Biorąc pod uwagę, że sprawna łączność radiowa jest dla komunikacji kosmicznej zagadnieniem najwyższej wagi, Rita zredagowała utrzymaną w dość ostrym tonie replikę i niezwłocznie ją nadała.
Ale jakież było nasze zdumienie, gdy w niespełna dwanaście godzin później, jak grom z jasnego nieba, spadła w odpowiedzi wiadomość: dyżurny łączności na Tetydzie oświadczał kategorycznie, że Nym Engelstern znajduje się jeszcze w układzie Saturna, a więc nie może „spać w swoim pokoju na Astroboli-dzie”.
Było nas wtedy pięcioro w centrali radiowej: Rita, Andrzej, Jaro, Renę i ja, czekaliśmy na odbiór biuletynów z Ziemi.
Wiadomość zdezorientowała nas zupełnie. Gdy głowiliśmy się, szukając jakiegoś logicznego rozwiązania zagadki, w piętnaście minut po pierwszej depeszy nadeszła druga, v/ której już sam Engelstern donosił, że nie wnikając w przyczyny nieporozumienia, wyrusza małą rakietką typu wyczynowego w pogoń za Astrobolidem. Prosił ponadto o zatrzymanie silnika natychmiast po otrzymaniu wiadomości. Data, miejsce wysłania i treść depeszy dowodziły, że dzieliła go od nas odległość 6 miliardów kilometrów.
Ale w takim razie kto spał w pokoju Nyma?
Najbardziej przejęty był Renę. Z początku przechadzał się nerwowo po centrali, wreszcie przystanął i rzekł z westchnieniem:
– W tym wypadku chyba żałuję, że nie urodziłem się tysiąc lat wcześniej. Wierzyłbym w nadprzyrodzone zjawiska, kłaniając się czołobitnie przed cudem obecności Nyma Engelsterna równocześnie w Astrobolidzie i na Tetydzie. A tak…
– Tyś jednak coś podejrzewał, Renę? – przypomniały mi się dziwne spacery zoologa w ostatnich godzinach. Spojrzał na mnie niechętnie.
– Może… Ale nie miałem podstaw do robienia alarmu. Tym bardziej że chłopak naprawdę jest podobny do starego Engelsterna. Krawczyk przeciął dyskusję:
– Chodźmy już do tego „Engelsterna numer 2”. Chyba zdążył wypocząć. Wiktor niech zaraz wyłączy silnik.
Zjechaliśmy windą na trzeci pokład, do apartamentów mieszkalnych. Panowało tu zwiększone ciążenie, wywołane przyśpieszoną rotacją statku w czasie pracy silnika i mające na celu zapobieżenie wędrówce przedmiotów. Posuwaliśmy się więc dość wolno korytarzem, gdy zza zakrętu, gdzie znajdował się pokój Nyma, dobiegł nas głos tajemniczego gościa:
– Czy to silnik pracuje?
Renę, który szedł pierwszy, zatrzymał nas ruchem ręki. Byliśmy już przy samym zakręcie i poza gęstymi gałęziami krzewów bzu ujrzeliśmy w głębi korytarza rzekomego Engelsterna w towarzystwie Suzy. Gość ubrany był w piżamę, a ruchy jego wyrażały zdenerwowanie.
– Powiedz, czy to silnik pracuje? – ponowił pytanie.
– Tak – skinęła głową Suzy. – Włączyliśmy go zaraz po twoim przylocie. Rozpędzamy teraz Astrobolid do prędkości 10000 km/s.
– To okropne! – zawołał przybyły. – Wyłącz natychmiast silnik! – oczy gościa wyrażały przestrach.
– Dlaczego? – zdziwiła się dziewczyna.
– Bo… bo… – wykrztusił młody człowiek. – Nym nie dogoni Astro-bolidu!
Suzy nie wiedziała o ostatnich depeszach z Tetydy i widocznie pomyślała, że przybyły jeszcze gorączkuje.
– Musisz wypocząć. Chodź, mogę posiedzieć przy tobie. Poproszę doktora.
Nie było sensu przedłużać nieporozumienia. Wyszliśmy zza zakrętu. Krawczyk obrzucił przybysza przenikliwym spojrzeniem i zapytał krótko:
– Skąd się tu wziąłeś, młodzieńcze?
– Ależ, Ań, co ty chcesz od Nyma? – wmieszała się Suzy. – On musi odpocząć po tak wyczerpującym locie. Krawczyk powstrzymał ją ruchem dłoni:
– Odpocząć musi, oczywiście. Ale po co nas okłamał? W tej chwili dostaliśmy depeszę od Nyma Engelsterna. Wysłał ją z Tetydy.
Młody człowiek opuścił głowę. Miał teraz minę skarconego dziecka.
Suzy patrzyła bezmiernie zdziwiona.
I naraz, kładąc rękę na ramieniu zalęknionego chłopaka, powiedziała do Krawczyka:
– Nie masz racji! On nie chciał nas okłamać.
– Nazywam się Władysław Kalina. Urodziłem się w roku 2384 w Warszawie. Ściślej mówiąc, na jej przedmieściu, w Sochaczewie. Jestem studentem fizyki na Uniwersytecie im. Kopernika w Toruniu – rozpoczął swą opowieść „szalony chłopak”, jak go trafnie nazwał później Renę.
Mówił głosem drżącym, krótkimi, urywanymi zdaniami. Niełatwa może być taka spowiedź, gdy piętnaście par oczu wpatruje się uporczywie w twarz.
– Nie chcę owijać w bawełnę. Moje noty egzaminacyjne nie należały do najlepszych. Powiem szczerze: jestem ostatni na tabeli wyników ogólnych… Urwał nie podnosząc wzroku utkwionego w podłodze.
– Zwłaszcza w tym roku – podjął po chwili. – Za to w innej tabeli zajmuję jedno z pierwszych miejsc. – Choć silił się na ironię, jednak w głosie jego przebijała duma. – W sporcie rakietowym. Po prostu straciłem głowę dla rekordów i, jak to się mówi, nauka poszła w kąt.
– Czy ty byłeś tym studentem, który pół roku temu pobił rekord długotrwałości wielkiego przyśpieszenia? – wtrąciła Suzy. – Potem rekord ten został unieważniony.
– Tak. To ja.
– Teraz rozumiem, dlaczego pomyliłam ciebie z Engelsternem. Widziałam twoją fotografię w „Biuletynie Studenckim”. A że w tym czasie biuletyn pisał również o eksperymentach Engelsterna, więc…
– Wiecie chyba, co to jest sport rakietowy? Jak to człowieka wciąga – mówił dalej Kalina. – Ta gonitwa za mocnymi wrażeniami… W czasie jednego z lotów długodystansowych celowo wyłączyłem automat bezpieczeństwa. Wbrew instrukcjom. Dźwignia przyśpieszeń nie cofała się automatycznie. Siedem, osiem, dziewięć, dziesięć, jedenaście, dwanaście G… Mgła siada na oczach. Potworna siła gniecie wnętrzności. Zresztą, sami rozumiecie, co to znaczy 12 G. Doprowadziłem do tego, że zemdlałem, podczas gdy motor pracował w dalszym ciągu z jednostajną mocą.
Umilkł spoglądając po naszych twarzach.
– Ocalałem tylko dzięki przypadkowi – podjął dalej opowieść. – Załoga dużego transportowca kosmicznego, podążającego z układu Jowisza, dostrzegła na ekranie radarowym obraz zwariowanej rakiety. Sygnałami radiowymi zmusiła automatycznego pilota do wygaszenia silnika.
– Szalony chłopak – westchnął Renę.
– Trzej członkowie załogi transportowca – ciągnął Kalina – udali się w pogoń za moją rakietą i przyholowali ją na statek. Tylko im zawdzięczam życie. Byłem już w stanie śmierci klinicznej. Po przywróceniu do życia znalazłem się w szpitalu, zresztą niedługo chorowałem…
Zamyślił się.
– W tydzień później oznajmiono mi, że pobiłem światowy rekord. Byłem oszołomiony i zachwycony. Toteż oburzyłem się niesłychanie na wiadomość, że Światowa Rada Sportu odmówiła wpisania mego rekordu do tabeli motywując, że warunkiem zaliczenia wyczynu rakietowego jest osobiste kierowanie pojazdem aż do ukończenia lotu. Tak samo jak szybkobiegacz musi o własnych siłach minąć metę. Ale to nie należy do sprawy…
Zastanawiał się przez chwilę nie wiedząc, od czego zacząć.
– Właściwie… to dość stara historia. Jeszcze jako uczeń szkoły podstawowej dowiedziałem się o przygotowaniach do wyprawy międzygwiezdnej. Sądziłem wtedy, że start nastąpi za kilkanaście lat. Tak myślała zresztą większość ludzi. Ale postęp techniki okazał się szybszy, niż przypuszczało wielu z nas, najmłodszych entuzjastów lotów do gwiazd. W dziecięcych marzeniach liczyłem na to, że skończę studia i wsławię się jakimś wielkim odkryciem. Droga do ich spełnienia wydawała mi się dziecinnie prosta…
Podniósł wzrok i urwał spostrzegając uśmiechy na naszych twarzach.
– Śmiejecie się – rzekł cicho, spuszczając znów oczy. – Dziwacznie brzmią te wyznania… Jeszcze przed miesiącem nie potrafiłbym w ten sposób mówić o sobie. Te trzy tygodnie… Trzy długie tygodnie pogoni za waszym statkiem… Nie wiem, czy mnie zrozumiecie. Trzy tygodnie samotnie wśród pustki… Sam na sam ze swymi myślami…
Wypieki wystąpiły mu na twarz.
– Czy rozumiecie?
– Mów dalej – powiedziała ciepło Kora.
– Jeszcze przed rokiem inaczej patrzyłem na świat – ciągnął nieco spokojniejszym głosem. – Gdy dowiedziałem się, że plan wyprawy międzygwiezdnej wkroczył w stadium realizacji, że już typowane są nazwiska przyszłych członków załogi – ogarnęła mnie jakby gorączka. Zdawałem sobie sprawę, że zaszczyt udziału w tej wyprawie przypadnie wybitnym uczonym. Ale potem ogłoszono, że w skład załogi wejdzie Suzy Brown – studentka fizyki, i to młodsza ode mnie. Z rozmowy, jaką przeprowadziła z nią rozgłośnia studencka w Nagasaki, dowiedziałem się, że na wybór jej wpłynęły jakieś udane prace z fizyki niskich temperatur.
Spojrzał na dziewczynę, która uśmiechała się do niego serdecznie.
– O, jak ja ci wtedy zazdrościłem! Jak nawet nienawidziłem cię za to, że nie ja, lecz ty polecisz do Alfa Centauri. Zrodziło się we mnie jakieś uparte postanowienie, że jednak muszę znaleźć się wśród was – wybrańców Ziemi. Nie mając czasu do stracenia chwyciłem się niedorzecznego środka. Pewnego dnia siadłszy przy biurku otworzyłem zeszyt i bez głębszego zastanowienia skreśliłem kolejno siedem teorii dotyczących różnych zagadnień z zakresu fizyki, astronomii i nauk technicznych. Każdą z kartek włożyłem do innej koperty, zaadresowałem do najsłynniejszych uczelni świata i wysłałem. W ciągu tygodnia zebrałem plon – uśmiechnął się gorzko. – Sześć listów zawierało wyjaśnienia błędności założeń bądź wniosków. Natomiast ostatnia odpowiedź dawała mi pewne szansę. Tokijski instytut geofizyki zapraszał mnie na sympozjum, na którym mógłbym przedyskutować poruszony temat – nową metodę budowania siłowni geotermicznych pod dnem morskim.
Zamilkł spuszczając głowę.
– No i co? – spytała z ciekawością Suzy.
– Nic. Nie poleciałem do Tokio. Po prostu zniechęciłem się. Zwątpiłem, abym mógł na tej drodze osiągnąć swój cel. Wydało mi się wówczas, że może sukcesami w sporcie rakietowym zwrócę na siebie uwagę. Rozpocząłem gonitwę za rekordami. Myślałem, że…
Westchnął i zamyślił się.
– Twoje nazwisko brzmi Kalina? – przerwał mu dłuższe milczenie Krawczyk.
– Tak – skinął głową „szalony chłopak”.
– Zetknąłem się kiedyś z tym nazwiskiem, ale nie w związku z rekordami sportowymi – uśmiechnął się astronom. – Czy ty nie masz brata lub jakiegoś młodego krewnego zajmującego się amatorsko astronomią?
– Nie. Jestem jedynakiem. A z kuzynów nikogo sobie nie przypominam, kto by zajmował się specjalnie astronomią. Ale dlaczego pytasz o to?
– Nic szczególnego. Przypomniało mi się zdarzenie sprzed dwóch lat. Pewien student o tym samym nazwisku narobił wtedy szumu w Polskim Towarzystwie Astronomicznym w związku z rzekomym odkryciem…
– Meteoru węglowego?! – przerwał gwałtownie Kalina. Na twarzy jego malowało się najwyższe podniecenie.
– Tak. Chodziło mu o rzekomy meteor węglowy – potwierdził astronom spokojnie. – Znałeś tego niefortunnego odkrywcę?
– To byłem ja – odparł cicho chłopak, wpatrując się w twarz Krawczyka. – Ale ja naprawdę widziałem meteor węglowy! – dorzucił z rozpaczą w głosie.
– Może – uśmiechnął się astronom.
– Nie wierzysz mi. Ja wiem, że mi nie wierzysz. Nikt wówczas nie uwierzył! A ja jednak wiem. Jestem pewien… Krawczyk znów się uśmiechnął.
– Mylisz się sądząc, że zlekceważono nadesłany przez ciebie meldunek. Ja osobiście należałem do tych, którzy potraktowali sprawę poważnie. Powiedziałem zresztą przed chwilą, że narobiłeś szumu w PTA. Nie my, lecz ty sam zlekceważyłeś swe odkrycie, które, jeśli było prawdziwe, wymagało udokumentowania, obrony. A ty co? Po krytycznym artykule Wareckiego powiedziałeś sekretarzowi Towarzystwa, że zbierzesz materiały, że najdalej za miesiąc dostarczysz niezbitych dowodów… I na tym się skończyło.
Kalina ponuro patrzył w podłogę.
– Dlaczego to zaniedbałeś? – spytała Suzy z wyrzutem. Od pierwszej chwili zjawienia się Kaliny nie ukrywała sympatii do niego. Teraz odczuła nie tylko współczucie, ale i gniew na „szalonego chłopaka”. Kalina jakby się wahał, wreszcie odrzekł przybitym głosem:
– To długa historia. Miałem wówczas osiemnaście lat i rok studiów poza sobą. Czytałem dużo. Fizyka, astronomia… Nie ograniczałem się zresztą do materiałów obowiązkowych. W okresie letniej przerwy w wykładach odbywałem praktykę w Polskim Centrum Astronomicznym, założonym jeszcze pod koniec XX wieku. Przez miesiąc miałem zajmować się badaniami astrofizycznymi. Poza godzinami obowiązkowych zajęć lubiłem nieraz do późnej nocy obserwować ciekawsze obiekty kosmiczne. Korzystałem przy tym nieraz z teleskopu dość prymitywnego typu, o zwierciadle dwumetrowej średnicy. Mieścił się w najstarszym gmachu, traktowanym w pewnym sensie jako muzeum. Przyrząd liczył chyba cztery stulecia. Polubiłem go może właśnie przez tę starożytność. W 2402 roku odwiedziła przysłoneczne okolice naszego układu planetarnego kometa Mallina. W czerwcu przeszła przez perihelium.[10] Wspaniała żółtawa poświata trwająca wiele godzin. W tym czasie nie byłem w stanie spać. W jedną z takich nocy, z 27 na 28 czerwca, kiedy kometa Mallina wchodziła już na niebo, poszedłem jak zwykle do obserwatorium. Jakoś odruchowo, nie wiem dlaczego, spojrzałem w okular przed ustawieniem lunety. Skierowana była ku jednej z ciemniejszych przerw w Drodze Mlecznej. Jak rozsypane iskierki jarzyły się gwiazdy. Nagle drgnąłem ze zdumienia. W środku zalśniła bardzo jasna, żółta gwiazda. Wydawało mi się, że śnię. Prawie machinalnie położyłem rękę na przycisku spektrografu. Wszystko to trwało może sekundę. Nagle gwiazda trysnęła snopem najprawdziwszych iskier. Rakieta – przemknęło mi przez głowę. Albo… meteor. -Pstryknięcie aparatu i zgaśniecie iskier – nastąpiło niemal równocześnie. Zdjęcie wydało mi się nieudane. Trochę żałowałem straconej okazji utrwalenia widma bolidu o jasności około -5m,[11] bo na następny podobny mogłem czekać rok i dłużej. Nie badając zdjęcia schowałem je do kieszeni. Kometa Mallina była wówczas dla mnie ciekawszym obiektem.
O meteorze chwilowo zapomniałem – podjął Kalina po krótkim milczeniu. – Zająłem się nim dopiero w parę tygodni później, po wyjeździe z obserwatorium. W pierwszej chwili odniosłem wrażenie, że kamera nie uchwyciła już świecących resztek meteoru, które musiały wcześniej zgasnąć. Uparłem się jednak zbadać to dokładnie i odgrzebując w pamięci miejsce wśród gwiazd, gdzie zjawisko dogasało ostatnimi iskrami, porównałem pasemka widm gwiazdowych na kliszy z dokładną mapą tych okolic nieba. Sięgając do 7m, dość szybko zidentyfikowałem jeden ślad nie posiadający odpowiednika na mapie. Zresztą widać było od razu jego wyraźną odrębność od widm gwiazd jakiegokolwiek typu. I właśnie wtedy ze zdumieniem zdałem sobie sprawę, że nie przypomina on również w niczym widm meteorytów kamiennych, żelaznych bądź grupy pośredniej. Bez głębszej analizy mogłem stwierdzić, że mam przed sobą dwutlenek węgla. Najdziwniejsze jednak było to, że pominąwszy składniki atmosfery, nie zauważyłem innych pierwiastków typowych dla meteorów. A więc nie meteor? Pewnie rakieta… Ale rakieta nie może chyba składać się z samego węgla? Pasjonująca zagadka tak mnie pochłonęła, że następnego dnia zajmowałem się tylko badaniem kliszy. Oprócz najjaśniejszej z iskierek zdjęcie rejestrowało trzy zupełnie podobne, ale słabsze, które nie należały do gwiazd. Pod mikroskopem zidentyfikowałem jeszcze cztery bardzo nikłe. Razem osiem pasemek widm, będących niewątpliwie rozszczepionym obrazem światła pochodzącego od spalającego się gwałtownie węgla. Znajomy chemik po dokładnym zbadaniu zdjęcia twierdził nawet, że był to antracyt.[12] Opisałem zjawisko szczegółowo i wraz z powiększonym zdjęciem widma posłałem do redakcji organu stowarzyszenia fizyków. Nie przyjęto. Nie dopuszczono hipotezy, że mógł to być meteor. „Czym zaręczysz, że nie sfotografowałeś zwykłego sztucznego ognia, których tyle puszcza młodzież w letnie noce?” – odpowiedziano mi w redakcji. Wysunięto zresztą poważne argumenty. Iskry pochodzą od żarzącej się mieszaniny różnych palnych materiałów, w których węgiel ma jednak znaczną przewagę. A ponieważ spala się stosunkowo najwolniej, iskry w fazie poprzedzającej zgaśniecie mogły składać się prawie wyłącznie z tego pierwiastka. Przeciw mnie przemawiało wreszcie to, że nie zgłosiłem zdjęcia nazajutrz po obserwacji. Wtedy można byłoby ewentualnie sprawdzić, czy ktoś puszczał rakiety w ramtych okolicach.