355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » Krzysztof Boruń » Proxima » Текст книги (страница 13)
Proxima
  • Текст добавлен: 29 сентября 2016, 01:59

Текст книги "Proxima"


Автор книги: Krzysztof Boruń


Соавторы: Andrzej Trepka
сообщить о нарушении

Текущая страница: 13 (всего у книги 30 страниц)

Renę jeszcze raz objął spojrzeniem malowniczy widok.

– Możemy lecieć prosto do celu. Pułap tysiąc pięćset metrów, nie wyżej. Stopniowo krajobraz stawał się coraz bardziej urozmaicony. Okolica była falista. Rozczłonkowanie rzek i strumieni, zasilanych resztkami gwałtownie topniejących śnieżnych zasp, stwarzało wrażenie mocno splątanej sieci. Zarysy widnokręgu zaczęły się zamazywać. Z gry odcieni szarych i sinych wyrosło ogromne, pionowo wydźwignięte kłębowisko.

– Zbliżamy się do oazy ciepła, którą powinno poprzedzać pasmo górskie – wyjaśnił Renę. – Trzeba sprawdzić radarem, co leży za tą zasłoną.

Okazało się, że widok przysłaniają gęsto spiętrzone chmury. Na ekranie radarowy/m ostro wyzębiał się łańcuch górski. Niektóre szczyty przekraczały cztery tysiące pięćset metrów. Gdy wznieśli się wyżej, szeroki ruchliwy pas chmur, z rzadko wystrzelającymi piorunami, przesuwał się pod skrzydłami samolotu.

Po drugiej stronie gór powietrze było wyjątkowo przejrzyste. Dobrą widoczność zakłócały już bardzo skośnie padające promienie Proximy, której czerwona tarcza dolną krawędzią niemal opierała się o widnokrąg. Była olbrzymia. Przy porównaniu z dalekimi formacjami terenu wydawała się jeszcze większa. Nisko nad horyzontem nie raziła już wzroku, a barwa jej stała się niemal wiśniowa.

Samolot wytracił przeszło połowę wysokości i leciał teraz znacznie wolniej. Renę wskazał w dole olbrzymią niebieskawą płachtę urozmaiconą łysinami polan i taflami jezior.

– To właśnie najlepiej zachowana oaza ciepła. Na jej skraju Ast upatrzyła dogodne lądowisko.

Przeleciawszy jeszcze kilka kilometrów, pojazd zatrzymał się w powietrzu i zaczął szybko opadać w dóŁ

Ze zdumieniem spostrzegli biały pióropusz dymu ścielący się w oddali na tle rzeki. Allanowi zdawało się, że pomiędzy czubkami drzew nad widnokręgiem błysnął w tym miejscu pomarańczowy płomyk.

Gdy wylądowali, z otwartych drzwi samolotu pierwszy wyskoczył Smok, a za nim Allan. Rozejrzawszy się wokoło, botanik stuknął butem o twarde podłoże raz i drugi. Nie okaleczył go nawet najdrobniejszą rysą. Z uwagą przyglądał się nawierzchni.

– Kto topił i wytłaczał tę kostkę, by nam ułatwić lądowanie?

– Kto? – powtórzył pytanie Renę, wyciągając z bagażnika plecaki ze sprzętem badawczym. – Przyroda!

– Więc to formacja naturalna?

– Tak. Ten typ pustyni nazywa się takyrem. W czasie topnienia śniegów gliniastą glebę pokrywa warstewka wody. Przy każdym podejściu Temy do periastronu grunt wysycha i pęka na cztero– i sześciograniaste płytki, twarde jak kamień. Takyry, znane na Ziemi, to pustynie ubogie we wszelkie życie. Wątpię, aby w tutejszych warunkach, gdzie proces powrotu do stanu „kostkowego” powtarza się regularnie co trzy dni, mogła uchować się jakaś roślinność. Podczas wysychania bowiem pękająca glina za każdym razem rozrywałaby brutalnie korzonki coraz to w innym miejscu.

– Wielka szkoda… – stwierdził Allan w zamyśleniu.

– Nie martw się – pocieszył go Renę. – Gdzie znajdziesz więcej ciekawej roślinności niż w oazie ciepła? Odkryjesz tyle nowych gatunków, ile zapragniesz.

– Nie p to mi chodzi w tej chwili…

– Trapi cię coś? – serdecznie spytał Renę.

– Zgadłeś. Chciałem się właśnie ciebie poradzić.

– Wal śmiało, Al – zachęcił go zoolog.

– Widzisz… – zaczął powoli. – Nadal myślę o tych porostach. Wiesz…

– TY-112? Ale przecież uznałeś, że epidemia już wygasa. Inaczej nie przylecielibyśmy tu.

Allan zastanawiał się.

– Jak by to powiedzieć?… Epidemia wygasła doszczętnie. Ale ja nic a nic z tego nie rozumiem.

– Słuchaj, chłopcze – serdecznie odparł Renę. – Obaj jesteśmy biologami. Wiemy, jak ogromne, często wręcz nieprzeczuwalne, zasoby sił witalnych tkwią w przyrodzie żywej. One mobilizują samoobronę komórek, tkanek, organizmów, ba! może nawet całej biosfery. Taki właśnie proces tu się wydarzył. Z pewnością wkrótce odkryjesz mechanizm jego działania.

– Odkryłem go. Może nie tyle proces, co wynik. Ale… on kłóci się rażąco z moją wiedzą biologiczną!

– Jak mam to rozumieć?

– Otóż TY-112 nie został zwalczony przez jakieś ciała odpornościowe w organizmach roślin – ciągnął Allan – ani jakimkolwiek innym sposobem. On sam uległ kolejnej mutacji, wręcz zbawiennej dla całej zainfekowanej flory.

– Dla już zainfekowanej flory? – powtórzył zoolog z niedowierzaniem.

– Mało tego! Mutacja nie wydarzyła się jeden jedyny raz, jak to bywa normalnie, lecz uległy jej równocześnie wszystkie TY-112, które badałem. Pochodziły z różnych miejsc i z różnych gatunków porostów, a także świeżo porażonych mchów.

– Nonsens – odparł Renę. – Widocznie nie było należytej sterylności i jedne kolonie zakażały się od drugich.

– Powtarzałem badania – odparł Allan już z mniejszą pewnością siebie.

– Powtarzaj tak długo, aż wykryjesz, w czym tkwi niedopatrzenie. W żadnym wypadku nie radzę ci pisać o tym „odkryciu” w sprawozdaniu.

– No cóż, jak wrócę do Jedynki, nie wyjdę z laboratorium, póki tego nie wyświetlę. Wóz albo przewóz! Dziękuję ci bardzo za życzliwe rady – dodał po chwili. – A teraz musimy zająć się sprawami, dla których przylecieliśmy tutaj. Nie daje mi spokoju tamten ogień nad rzeką. Kto go rozniecił? Ani burzy, ani wybuchu wulkanu… A jestem prawie pewien, że widziałem płomień. No i ten dym.

Renę zastanowił się.

– Tak. Niewątpliwie w promieniu tysięcy kilometrów nie ma prócz nas żadnej ludzkiej istoty. Może naprawdę tajemniczy ktoś rozpalił sobie ognisko?

OGNISKO

Wysoki mech, przypominający miękką puszystą sierść, rozsuwał się bezszelestnie pod stopami Renego i Allana. Niepokaźny wzgórek był pokryty popiołem i zwęglonymi resztkami gałęzi.

Już od czterech godzin wędrowali przez puszczę, na próżno szukając źródła tajemniczego dymu. Gdy już chcieli zawrócić, niespodziewanie spostrzegli szarą plamę na polanie.

– Jakież to niezwykłe! – wykrzyknął botanik.. – Ognisko rozniecone przez…

– …piorun! – dokończył Renę, choć minę miał niepewną. Allan zasępił się.

– Tak sądzisz? W każdym razie musimy szczegółowo zbadać ten ślad. Może jednak czyjeś ręce skrzesały tu ogień?

Zoolog stanął nad pogorzeliskiem w głębokim zamyśleniu.

– Trzeba ustalić, kiedy tu hulał płomień.

To rzekłszy, wsunął dłoń w warstwę popiołu. Uczuł przyjemne ciepło.

– Grzeje, prawda? – rzucił Allan z zadowoleniem. Potem wyjął termometr. Powietrze miało 15 °C, a pod warstwą popiołu było o sześć stopni cieplej.

– To jeszcze nie dowód, że temperaturę podwyższył gasnący żar – zastanawiał się Renę. – Jesteśmy przecież w kotlinie ciepła. Zapewne grunt jest tu naszpikowany takimi walcami radioaktywnymi, jak ten, którego część wydobyli Hans i Wład. Trudno znaleźć inne wyjaśnienie panującej odwilży. W tych szerokościach planetograficznych Temy wszystko powinien skuwać lód.

Pomiar temperatury o kilkanaście metrów dalej potwierdził to rozumowanie. Analiza zmian, jakie zaszły w węglu drzewnym, upewniły badaczy, że to, na co patrzą, było ogniskiem pięć albo sześć dni temu.

Poszukiwania w popiele dały wiele do myślenia. Wyżłobione w ziemi palenisko, półmetrowej głębokości, miało kształt paraboidalny. Allan wydobył wystający zeń przedmiot przypominający miskę. Bliższe oględziny wykazały, że to kawał pancerza stanowiącego pokrywę grzbietową jakiegoś niedużego zwierzęcia.

– Czy stosując kryteria anatomii porównawczej – zapytał Allan – odtworzysz wygląd właściciela tej skorupy?

– W przybliżeniu – odparł zoolog. – Współzależność narządów wchodzących w skład organizmu powinna być podobna w dowolnych obszarach wszechświata. Jednak aby rekonstrukcja była wierną kopią oryginału, konieczna jest ogólna znajomość biosfery danej planety, zarówno współczesnej jak minionej.

Z wierzchu pancerz był czekoladowy z szarymi pręgami. Allan odwrócił go stroną wewnętrzną i dostrzegł niewielki otworek wywiercony w twardej skorupie.

W miarę jak Renę przyglądał się znalezisku, rysy jego twarzy nabierały powagi.

– W tym miejscu pancerz został przebity ostrym narzędziem – stwierdził po namyśle. – Takim sposobem rabuś, nie określajmy go bliżej, dostał się do miękkich części ofiary, prawdopodobnie do mózgu. Może dokonał tego przed pieczeniem mięsa? Zbadajmy, czy miejsce przebicia było poddane działam;

ognia tak samo długo, jak reszta powierzchni pancerza. A przede wszystkim:

czym zrobiono otwór.

Zoolog wyjął z plecaka podręczny mikroskop, narzędzia do skrawania preparatów i kilka analizatorów chemicznych. Obaj przykucnęli nad pogorzeliskiem, skrupulatnie ustalając skład chemiczny i stopień wypalenia krawędzi otworu, jak również – dla porównania – sąsiednich części pancerza.

– Więc jednak… to ONI – wyszeptał Allan. – Przeczuwałem, że tu ICH znajdziemy.

Renę potwierdził skinieniem głowy. Był tak zajęty powtórnym sprawdzaniem wyników analiz, że prawie nie spostrzegał towarzysza i całego otoczenia. Gdy skończył, botanik położył mu rękę na ramieniu.

– Jak oceniasz poziom ich cywilizacji? Renę rozłożył ręce.

– Jest tu jakaś sprzeczność. Z jednej strony istoty te rozporządzają dłutami czy świdrami ze stali, którą my uznajemy za znakomitą…

– Być może był to pocisk z broni palnej?

– Raczej nie. Tego rodzaju śladów mechanicznych i chemicznych nie stwierdziłem. Niemniej jest to narzędzie doskonałe. Z drugiej jednak strony, sposób pieczenia zwierzyny pasuje do dzikich ludzi. Nasz przodek, praczłowiek sprzed miliona lat, który jeszcze nie potrafił krzesać ognia, ale skutecznie posługiwał się. ogniem naturalnym znalezionym w przyrodzie, tak samo prymitywnie opiekał upolowaną zdobycz.

Allan milczał chwilę, po czym odezwał się:

– Samo palenisko wydrążone w ziemi przedstawia się bardzo ubogo. Ale techniki pieczenia i konsumowania nie znamy. Niestety, trafiliśmy tu zbyt późno. A co do broni palnej, masz rację choćby dlatego, że nie widzę drugiego otworu.

– Otwór został przewiercony bądź przebity hartowanym narzędziem. W każdym razie nigdy nie stałem przed taką zagadką. A właściwie przed łańcuchem zagadek, którego końca nawet nie potrafię dostrzec. Bo cóż nam mówią fakty na podstawie naszej wiedzy ziemskiej? Ze pożarte zwierzę trochę przypominało miniaturę głyptodonta, olbrzymiego pancernika z maczugowatym ogonem, którego kilka tysięcy lat temu Praindianin kłuł włócznią poniżej pancerza? Albo to, że upieczono je w całości, a potem obrano?

– W każdym razie myśliwi nie zostawili żadnego śladu tego zwierzaka prócz okrywy grzbietowej – wtrącił Allan.

– Jeśli naprawdę schrupali go z kośćmi i pazurami, nie uznam ich za równych” sobie – oświadczył uroczyście Renę.

– Czy, twoim zdaniem, posunięta na tyle wszystkożerność jest sprzeczna z prawami rozwojowymi istot rozumnych?

Zoolog uśmiechnął się.

– Wyraziłem tylko własny, bardzo osobisty pogląd, dotyczący nie praw biologicznych, lecz poczucia dobrego smaku, bynajmniej nie w znaczeniu kulinarnym. Nie miałem na myśli wszystkożerności, ale niewybredności gustów. Człowiek rozrywający pieczeń palcami może być geniuszem. Mimo to, wolę towarzystwo jedzącego nożem i widelcem.

– Jednak ogień, szlachetna stal, kunsztowne instalacje ogrzewcze wskazują, że istoty te stworzyły prawdziwą cywilizację.

– Ogień może pochodzić z nieba – odparł Renę – szlachetna stal… na razie nie wiem skąd, a instalacje tak stare jak piramidy egipskie mówią o tym, co było niegdyś, dawno temu. Kto wie, czy za godzinę jakieś odkrycie nie ostudzi twego zapału.

Dokładnie oznaczywszy na mapie miejsce znaleziska. Renę i Allan udali się w dalszą drogę. Przy pancerzu zostawili sygnalizator, by móc szybko odnaleźć zagadkowe popielisko.

Na skraju lasu zoolog dokonał szeregu zdjęć panoramicznych. Dalszy szlak nie nastręczał trudności marszowych. Rosły tu stosunkowo rzadko dwu– i trzy-pienne drzewa. Tylko w górze ich rozłożyste, dość płaskie korony układały się w równy ciemnoniebieski dywan, tak zwarty, że trudno było przezeń dostrzec choćby najniklejszy skrawek nieba.

Na ziemi panował półmrok. Pnie, oprócz najbliższych, zlewały się z ogólnym szarobrunatnym tłem. Mimo to, badacze nie zapalali latarek z obawy przed płoszeniem zwierząt. Po miękkim mchu stąpali cicho jak duchy. Wysoko w listowiu wiatr wygrywał monotonną świszczącą melodię.

Wtem pies stanął jak wryty. Zastrzygł uszami i po chwili z głośnym szczekaniem popędził w lewo, od czasu do czasu zatrzymując się i węsząc z nosem przy ziemi. Widocznie znalazł świeży trop.

Allan ruszył jego śladem. Renemu zbyt ciężki plecak ze składanym wiro-lotem utrudniał bieg tak, iż nie mógł nadążyć.

Mrok powoli rzednął. Nie było to jeszcze przejaśnienie kierunkowe, a przynajmniej biegnący nie spostrzegali, z której strony sączy się światło. Tylko widoczność stawała się rozleglejsza, a ziemia i pnie zmieniały szybko barwę od ciemnoburej do szarobrązowej.

Pomimo napomnień Allana szczekanie psa rozbrzmiewało coraz uporczywiej.

W leśnej głuszy całkiem pojaśniało i Allan, zadyszany forsownym biegiem, przystanął i zdjął plecak ze sprzętem badawczym. Przerwy między drzewami, jak gotyckie okna, otwierały się przed nim na przestrzeń skąpaną w promieniach światła. Smok, wdrożony do posłuszeństwa, przysiadł na skraju puszczy rozglądając się i poszczekując. Allan zrozumiał to jako wytropienie zwierzyny, więc posuwistym krokiem cicho podchodził do psa.

Stali na skraju wielkiej polany, która kilkoma wypustkami wrzynała się w niebieskawy las. Obrzuciwszy spojrzeniem cały teren, Allan dostrzegł osiemset metrów przed sobą, po przeciwnej stronie polany, trzy ciemne sylwetki.

W pierwszej chwili można było je wziąć za sterczące głazy. Jednak gwałtowne wyrywanie się psa w tamtym kierunku wskazywało na inną naturę tajemniczych obiektów. Wkrótce i Allan nie miał wątpliwości, gdyż jedna z postaci poruszyła się zasłaniając sąsiednią.

Botanik uj^ł lornetkę i patrzył w napięciu. Wprawdzie widział każde poruszenie tych istot, lecz obraz był zamazany wskutek drgania powietrza nad kobiercem nagrzanych słońcem mchów. Zaczął się rozglądać za Renem, nigdzie nie mogąc go dostrzec, gdy naraz posłyszał dźwięk silnika wirolotu plecowego.

Uczuł niepohamowaną złość. Popędził w las, skąd dobiegało buczenie, lecz zrozumiawszy niedorzeczność swego postępowania, nacisnął guzik aparatu nadawczego i połączył się z zoologiem.

– Halo, Renę! Słyszysz mnie? Ląduj natychmiast. Wystraszysz bardzo interesujące okazy.

Podniecony wiadomością zoolog chciał jak najprędzej znaleźć się na ziemi. Właśnie przelatywał tuż nad koronami drzew, w pobliżu miejsca, gdzie znajdował się Allan, i pewnym ruchem nacisnął dźwignię, spadając w zwarty gąszcz listowia. Uczuł, jak gałęzie biją go po rękach i twarzy. Nie zdoławszy pochwycić żadnej z nich, całym ciężarem zwalił się na rozrośnięte elastyczne krzaki, które wydatnie zamortyzowały upadek.

Widząc, że zoolog jest zdrów i w dobrym humorze, Allan przystąpił do wyjaśnień. Gdy wyrażał zdanie, że z postawy prawie wyprostowanej i ogólnego pokroju, wynika, iż mogą to być te same istoty, które Astrid obserwowała z łkara – zoolog zawołał:

– Jednym słowem, Temidzi! Prowadź mnie do nich. Może zdradzą tajemnicę wytopu stali sposobem homo sapiens oraz pieczenia mięsa metodą pitekan-tropa.

Nim dotarli do skraju puszczy. Smok wybiegł im na spotkanie. Głowę miał zwieszoną, wydawał się zalękniony.

Polana była pusta. Daremnie Renę przeszukiwał przez lornetkę cały dostępny teren.

– Szkoda czasu – rzekł wreszcie Allan. – Te istoty były rozmiarów niedźwiedzia brunatnego albo nawet większe. Spostrzeglibyśmy je z łatwością. Ponadto zachowanie się psa świadczy, że zgubił trop.

Postanowili dotrzeć jeszcze do miejsca, w którym Allan zauważył tajemnicze stwory. Brnęli po kolana w zwartym łanie mchów.

– To tu – oświadczył botanik, gdy przeszli polanę. W wysokim elastycznym mchu trudno było zauważyć ślady stratowania. Allan puścił wyżła.

– Szukaj! – rozkazał Smokowi. – Tylko bez hałasu.

Pies szybko odnalazł miejsce postoju czy popasu nieznanych istot, w których Allan dopatrywał się gospodarzy Temy. Przyrodnicy jednak, mimo usilnych starań, nie odnaleźli odcisków kończyn. Tak samo po ich przejściu mchy sprężyście odginały się ku górze.

Pies prowadził wytrwale tropem, lecz specyfika puszczy nie wszędzie póz-, walała ludziom iść najkrótszym szlakiem. Grunt przechodził miejscami w grząskie moczary, tym bardziej zdradliwe, że z wierzchu zarośnięte jak niebieska łąka. Gdzieniegdzie wabiły oko żółte kępy kwiatów, z daleka podobnych do jaskrów.

– Czyżby twoi Temidzi utrzymywali się swobodnie na powierzchni takich trzęsawisk? – Renę niedowierzająco pokręcił głową.

– A łosie? – odparł Altan. – Może i te istoty mają kończyny zaopatrzone w podobne racice, dzięki czemu przebiegają moczary niedostępne dla człowieka.

Po obejściu trzech bagienek upartych badaczy czekała nowa trudność. Idąc puszczą, coraz częściej spotykali dziwaczne krzewy, przypominające olbrzymie kosze przylepione dnem do podłoża. Z szyjki korzeniowej wyrastał istny las: paręset witek grubości palca, zrośniętych u nasady. W niektórych takich nieckach gromadziła się woda. Przeważnie jednak kapelusz, jak Allan nazwał ten osobliwy miskowaty niby-pień, miał u dołu kilka szpar.

Dalsze posuwanie się było coraz trudniejsze. Koszowate krzewy rosły tuż obok siebie, wypierając niemal wszystkie rośliny oprócz niskich ziół.

Allan rozejrzał się za psem, a spostrzegłszy, że Smoka nie ma w pobliżu, zaczął go przyzywać. Dopiero po dłuższym nawoływaniu wyżeł zjawił się, zresztą z nieoczekiwanego kierunku. Jego psia mina zdradzała niezwykłe podniecenie, a ogon kołysał się nerwowo.

– On ICH widział – stwierdził Renę. W odpowiedzi Smok zaszczekał.

– Pójdę tam! – oświadczył Allan stanowczo. – Jakoś przecisnę się dołem, na czworakach.

– Nie wiem, czy podołasz – odparł Renę. – Podszycie kolczastych łodyg, tych niby-jeżyn temiańskich, których tu pełno, zagrodzi ci dostęp. A wreszcie, ^eśli te istoty są większe od ludzi, mówisz, że wzrostu niedźwiedzia, to jak mogą wędrować przez tę gęstwinę?

Allan zastanowił się. Nie chciał zaniechać pogoni, ale przyznał rację Renemu.

Zoolog zaproponował cofnięcie się i obejście gąszczu. Teraz szli na ślepo. Wyżeł raz gubił, to znów odnajdywał jakieś ślady, lecz trudno było wyczuć, czy dąży tropem tamtych dwunogów, czy wabią go coraz to inne zapachy.

Po długim marszu osiągnęli łagodne zbocze, porośnięte zielskiem i kępami krzewów. Gdzieniegdzie przysiadło samotne rozłożyste drzewo. To tu, to tam leżały płaskie głazy, niby wielkie płyty wyszarpnięte z jakiejś budowli.

Było dość ciepło. W górze przelatywały ze znaczną prędkością szarawe chmury. Tylko niekiedy Proxima przebijała matowo przez ich zasłonę.

Zbocze przeszło niebawem w szeroki, płaski taras skalny. Gdziekolwiek warstewka gleby nie uległa rozmyciu i rozwianiu, płożyły się rośliny o zdrewniałych łodygach grubych jak ręka, długości kilkudziesięciu metrów. Tu i ówdzie oplatały pojedyncze kamienie, skrywając je pod anemicznym błękitem szablastych liści. Gdzie indziej wiły się nagie, podobne do czarnych uśpionych węży.

Allan potknął się o taką naziemną lianę i upadł na oba kolana.

Rysunek 10. Przykład zmiany wielkości tarczy Proximy widzianej z powierzchni Temy (średnica pozorna: w periastronie – 26°, w apastronie – 4°)

– Smok, wracaj! – zawołał, kiedy pies zaczął biec naprzód z głośnym szczekaniem.

Obaj biolodzy zauważyli teraz spore zwierzę, które przed nimi zerwało się w górę.

– Co za pech! – wykrzyknął Allan. – Gdybyśmy podeszli dziesięć metrów bliżej, toby znalazło się w zasięgu paralizatora.

– Dopiero wtedy byłby prawdziwy pech – odparł Renę. – Leżałoby nieruchomo w odrętwieniu, szare jak skała, a my przeszlibyśmy ślepi o krok od niego.

– Zrobiłeś chociaż kilka zdjęć? – zagadnął po chwili.

– Owszem. Ale wolałbym złowić samo zwierzę. O, chyba usiadło tam. Renę uważnie patrzył przez lornetkę.

– Może to kamień? Ale spróbujmy podejść piechotą.

– Istotnie – potwierdził skwapliwie Allan. – Aparatów plecowych możemy tu używać tylko w ostateczności. Nie wolno mącić spokoju mieszkańcom tych ostępów.

Zoolog nie oponował. Mimo zmęczenia chciał unikać hałasu, jeszcze licząc na spotkanie z Temidami. Ruszyli wolno naprzód.

Roślinność stawała się rzadsza, w zagłębieniach nagich skal coraz częściej zalegały kałuże, miejscami nawet niewielkie bajorka.

– Niedawno spadł tu obfity deszcz – zauważył Renę.

Allan zastanowił się, ^

– Ale przecież idziemy zgodnie z kierunkiem ruchu chmur. Więc czemu o sto metrów za nami jest sucho?

Niby głos w dyskusji, krople zaszemrały po kamieniach. Obaj poczuli na twarzach zimny prysznic, który ustał za chwilę.

Zjawisko powtarzało się. Deszcz padał krótkimi falami, nie odpowiadającymi następstwu przelatywania obłoków. Nawet przy rozpogodzonym niebie krótkie ulewy bądź spryskiwały uczonych, bądź szumiały po pobliskich skałach.

U podnóża właściwego szczytu coraz częściej, w strugach deszczu pojawiały się śniegowe płatki. Raz nawet biała kurzawa na chwilę przesłoniła widoczność.

Przez lornetkę stwierdzili, że porywy wichru zdmuchują z najwyższego skalnego grzebienia kłęby białego puchu. Gdy wiatr przeganiał je na nizinę, topniały w dolnych, cieplejszych warstwach atmosfery.

Renę i Allan doszli do podnóża dość stromo wznoszących się skał. Z występu ponad nimi zerwały się ukośnie dwa zwierzaki o błoniastych skrzydłach. Chwilami niknęły w tumanach śniegu, to znów, mimo rosnącej odległości, rysowały się wyraziście na białym tle. Jeden z nich zniknął w dole tuż przed szczytem. Drugi, zapewne przerażony szczekaniem psa, wzbił się w górę, aż przewrócony na grzbiet przez wichurę, bezwolnie koziołkował wysoko pod chmurami.

– Czy decydujemy się na wspinaczkę? – zapytał Allan po chwili. – Koniecznie chciałbym zdobyć tego skrzydłaka, który przycupnął na skale. Dla Zoe – dodał jakby zawstydzony.

Renę uśmiechnął się.

– Idź. Spotkamy się przy stole biesiadnym z Temidami. Botanik szeroko otworzył oczy.

– No, na uczcie przymierza. Jeszcze nie pojmujesz?

– Przestań wreszcie żartować – obruszył się Allan.

Zoolog wskazał ręką kłąb dymu wydzielającego się zza skały w dolinie.

– Oto masz Temidów. Zasłonięci od wiatru, konsumują tego błoniastego lotnika, na którego polujesz z takim trudem. A mówiąc poważnie, trzeba zbadać naturę tego zjawiska.

Allan spojrzał Renemu w oczy.

– Któż by rozpalił ogień, jeśli nie ONI? Nie możesz iść sam. Mało ci tamtej przygody?

Zoolog klepnął go przyjaźnie po ramieniu.

– Porządny z ciebie chłopak. Warto jednak, abyśmy chwilowo się rozstali.

– Przecież mogę zrezygnować z mojego zwierzaka!

– Naszym celem jest zgromadzenie jak największego plonu odkryć – odparł Renę. – Nadto oddasz mi przysługę zabierając Smoka, który może wypłoszyć nawet najrozumniejszych gospodarzy planety.

WĘDRUJĄCE GŁOWY

Dopiero teraz, podczas wspinaczki po litej czarnej skale, zoolog przyjrzał się uważniej białym kłębom, które porywał wiatr. Ta jasna, chwilami półprzeźroczysta mgiełka wzbijająca się stale z tego samego miejsca, mogła nie być dymem.

Raczej przypomina parę – pomyślał Renę. – Trudno jednak przypuścić, aby z tamtej strony ktoś grzał wielki kocioł.

Zastanowiło go, dlaczego zbocze pozbawione było jakiejkolwiek roślinności, bodaj najprymitywniejszego mchu. Jednocześnie spostrzegł, że skała wykazuje ślady drążenia przez wodę. Szczeliny były wyraźnie mokre.

Gejzer – przebiegło uczonemu przez myśl. Należało jak najprędzej oddalić się, by nie trafić pod wrzący natrysk.

Okrążywszy skałę Renę mógł sprawdzić słuszność swego przewidywania. Po przeciwnej stronie w spore wgłębienie wtuliło się niespokojne jeziorko spowite obłokami pary. Chwilami docierał do jego uszu ledwo dosłyszalny podziemny pomruk, a w ślad za nim głośniejsze bulgotanie.

Gdybym znał cykl wybuchów… – pomyślał uczony. – Bez tego niebezpiecznie było podchodzić do gejzeru. Nawet teraz znajdował się za blisko. Woda musiała tu strzelać okazałymi fontannami, skoro przelatywała nad wierzchołkiem skały wydźwigniętym sześćdziesiąt metrów wyżej.

Nagle podziemny szum spotężniał, a bulgotanie ustało. Przeświadczony, że kapryśny żywioł czai się do gorącego skoku. Renę odbiegł niemal na odległość rzutu kamieniem. Tu znów pilnie wyczekiwał. Znudzony monotonią, nastawił kamerę, by utrwalić ukazanie się fontanny, i przymocował aparat do skalnego występu.

Obszar poniżej miał osobliwy wygląd. U stóp góry rozciągała się olbrzymia szara łysina pozbawiona widocznych oznak życia. Co dziwniejsze, nie była to ani skalna płyta, ani pole piargów, lecz gleba o wszelkich pozorach urodzajności.

Znalazłszy się na dole. Renę doznał dziwnego wrażenia. Każdy krok po podłożu równym jak stół sprawiał trudność niby zdobywanie stromej ściany. Naraz pojął, że brakuje mu tchu. Przy silniejszych podmuchach wiatru uczucie to ustępowało, lecz po chwili było jeszcze gorzej.

Czyżby uszkodzenie oksyhemu? – zatroskał się.

Aparat jednak działał. Za to maleńki analizator wskazywał zaledwie nikły ślad tlenu w atmosferze. Była ona prawie wyłącznie dwutlenkiem węgla.

Konstrukcja oksyhemu nie przewidywała tego wyskoku przyrody, gdyż dostosowano ją do rzeczywistego składu temiańskiej atmosfery. Toteż zoolog musiał wycofać się na skałę.

Nie groziło mu wprawdzie poważne niebezpieczeństwo, gdyż mógł użyć plecowego wirolotu, ale chciał za wszelką cenę uniknąć hałasu.

Szedł naprzód powoli, oddychając z wysiłkiem. Dopiero u stóp zbocza z trudem przebiegł pod górę kilka kroków i przystanął. Przewidywania jego okazały się słuszne: już na tej małej wysokości otaczało go zwykłe temiańskie powietrze. Gdy jednak, osłabiony, zapragnął usiąść, powtórnie uczuł lekką duszność.

Granica warstwy dwutlenku węgla nie była tu tak ostra jak w Psiej Grocie koło Neapolu. Tam ściele się on warstwą półmetrowej grubości i może udusić niewielkiego pieska, pozostając niewyczuwalny dla idącego człowieka.

Renę wspiął się jeszcze wyżej, by odpocząć w postawie półleżącej, z nogami opartymi o występ skalny podobny do ściętego pnia. Nagle wzbudził jego czujność odgłos bulgotania połączonego z ostrym szumem. Spojrzał za siebie, w górę, i gwałtownie zerwał się na nogi.

Z gorącego jeziorka wytrysnął słup wody. U nasady gładki jak wypolerowana kolumna, w górze rozszerzał się wachlarzowato, otoczony białym parującym kłębem, który przesłonił wypogodzone niebo.

Renę stał jak urzeczony. Był to najokazalszy wybuch gejzeru, jaki w życiu oglądał. Oczarowany widokiem, nawet nie pomyślał, aby zasłonić twarz. Tymczasem gigantyczna fontanna pod uderzeniem wiatru wygięła się łukowato i skręciła w ruchliwy wężowaty bicz. Jak grzmot wodospadu smagnęła o grunt martwej szarej polany.

Renego dosięgnął jedynie rzadki obłoczek gorącej mżawki. Po chwili wszystko ucichło. Tylko drogę spadku gotujących się wód znaczyła wstęga pary szybko wznoszącej się nad pułap dwutlenku węgla.

Postąpiłem jak Pliniusz Starszy pod Wezuwiuszem[22] – pomyślał, trochę ochłonąwszy z silnego wrażenia. – Z tą różnicą, że moje gapienie się na gejzer nie rokowało nauce szczególnego pożytku.

Dokonawszy zdjęć pasa kałuż wraz z białymi, wciąż jeszcze wyraźnymi obłoczkami pary. Renę połączył się z Allanem. Botanika zaniepokoiło określenie „Dolina Śmierci”.

– Głupstwo! – prześlizgnął się po tej sprawie. – Wyjaśnię ci, jak tylko się zobaczymy. Co u ciebie?

Botanik donosił, że zmierza ku zwierzęciu, które razem ścigali. Dopiero teraz udało-mu się je odrętwić. Po drodze odkrył ciekawą formację maleńkich, ledwo dostrzegalnych roślin kwiatowych. Wyróżnił już trzy gatunki, szuka dalszych.

– Czy potrzebujesz mojej pomocy? – zapytał. – Bo chciałbym zebrać tu jeszcze inne okazy górskiej flory.

– Nie śpiesz się – odparł Renę. – Porozum się ze mną po ukończeniu badań. Na wszelki wypadek, miejscem spotkania niech będzie samolot.

Zoolog wyłączył radiotelefon i rozejrzał się dokoła.

Tę intrygującą polanę muszę zbadać z lotu ptaka – pomyślał. – Odrętwiony skrzydłak nie ucieknie Alowi, Temidów jakoś nie widać – usprawiedliwiał się przed samym sobą.

Z pułapu trzystu metrów objął wzrokiem monotonną szarą plamę łysiejącą wśród bujnej wegetacji. Niemal cała Dolina Śmierci była płaska jak stół. Tylko w jednym miejscu, u południowo-wschodniego brzegu podnosiła się łagodnym kamienistym zboczem trochę wyżej niż czarna skała przy gejzerze. Przeciwległy stok opadał stromą ścianą. U jego stóp rosły nawet drzewa, choć właściwa puszcza rozpoczynała się dalej. Tę regularną fałdę skalną przecinała przez środek przełęcz bardzo wąska i tak symetryczna, że Renę zaczął wątpić, czy ona jest dziełem natury.

Dopiero za nią, po przeciwległej stronie zbocza zalegał – niby ziemisty ogon – szeroki pustynny pas. Właśnie przez tę skalną bramę wypływał z Doliny Śmierci dwutlenek węgla i rozpraszał się w atmosferze. Gaz ten przenikał ze szczelin i porów gruntu. Kształt jałowej łysiny w Kotlinie Pięciokąta uwarunkowany był niemal stałym kierunkiem wiatrów oraz rzeźbą terenu.

Posuwając się stepem z rzadka urozmaiconym kępami zarośli, a gdzieniegdzie piramidalną sylwetką granatowosinego drzewa, Renę spostrzegł w dali wędrujące stado jakichś zwierząt. Wydawały się rozmiarów zajęcy. Kiedy spojrzał na nie przez lornetkę, uczuł dreszcz niepokoju.

Co u licha? – pomyślał. – Czyżbym uległ zatruciu? Jakieś zwidy, chorobliwe złudzenia… Śni mi się na jawie defilada ściętych głów?!

Ogarnął go lęk: może zaalarmować Allana? Lecz rychło wzięła górę obawa przed ośmieszeniem się. Zbulwersowany, niemal zawstydzony rozejrzał się po stepie.

Pejzaż nie potwierdzał żadnych podejrzeń. Ciemnoniebieskie poszycie gruntu było podobne do spotykanego już poprzednio, krzewy i drzewa też nie zdradzały jakiejkolwiek niesamowitości. Po niebie płynęły wysokie chmury trochę wolniej niż przedtem, a lekki wietrzyk przyjemnie muskał twarz. Było dosyć ciepło i jasno, bo długi dzień nie miał się jeszcze ku końcowi.

Renę ponownie ujął lornetkę i skierował na daleką kępę drzew. Sieć gałązek rysowała się nader dokładnie. Na jednym z liści spoczywał niby-owad wielkości pszczoły.

Upewniony, że spostrzega normalną przyrodę Temy, a nie jakieś halucynacje, postanowił ze spokojem i zimną krwią zbadać szokujące wcześniejsze odkrycie, które tak nim wstrząsnęło. Przede wszystkim był ciekaw, czy i teraz ujrzy to samo.

Nic się nie zmieniło. Zoolog wyjął zza pasa kamerę i utrwalił w krysztale obraz. Żałował, że nie miał przy sobie zwykłego aparatu dającego natychmiast zdjęcie, mógłby bowiem w ten sposób sprawdzić swe spostrzeżenia. Nie ulegało jednak wątpliwości, że zjawisko jest realne. Czyżby ewolucja mogła ograniczyć cały organizm do samej głowy? A serce i inne narządy wewnętrzne też znalazły przytułek w tej uniwersalnej mózgoczaszce? – ironizował, polemizując sam z sobą.


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю