355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » Krzysztof Boruń » Proxima » Текст книги (страница 15)
Proxima
  • Текст добавлен: 29 сентября 2016, 01:59

Текст книги "Proxima"


Автор книги: Krzysztof Boruń


Соавторы: Andrzej Trepka
сообщить о нарушении

Текущая страница: 15 (всего у книги 30 страниц)

– Czy poruszały się? – zapytał Szu.

– Tak. Nawet dosyć prędko. Gdy pospieszyły w kierunku lasu, puściłem się w powietrzną pogoń. Samotne głowy… Ten widok zamącił mi spokój. Gdy uciekły na dźwięk silnika, zbadałem miejsce ich popasu. Wtedy stwierdziłem, że głowy musiały tkwić na pokaźnym tułowiu.

– Jak to możliwe? – wtrąciła Ingrid.

– Zwyczajnie. Stado przebywało nie na przyziemnym mchu, jak mylnie sądziłem, lecz na łące zarośniętej czymś podobnym do szuwarów. Z tym, że pojedyncze źdźbła rosły rzadziej i były zakończone szerokimi, bardzo puszystymi miotełkami. Z perspektywy gładka powierzchnia tego łanu wyglądała jak krótko przystrzyżony trawnik.

– I to stado było…? – spytał Allan domyślnie.

– Hordą Temidów.

Ingrid poruszyła się niespokojnie.

– Pognałem w pościg nad wierzchołkami drzew – ciągnął Renę. – Raz po raz zdawało mi się, że w dole migają mi ich sylwetki. W wyobraźni już stworzyłem sobie obraz Temida: mały kadłub na bocianich nogach, giętka, łabędzia szyja i normalne, ludzkie ręce. Ale tego samego dnia przekonałem się, jak bardzo ten obraz odbiegał od rzeczywistości. Po kwadransie natrafiłem na sięgającą aż po horyzont krzewiastą partię puszczy. Spodziewając się, że splątany gąszcz jest znacznie wyższy od Temidów i zapewne kłujący, musiałem zmienić taktykę. Poleciałem ku tej części lasu, która zapewniała lepszą widoczność i gdzie można było swobodnie się poruszać. Liczyłem na przypadek. Jak łatwo jednak mylnie ocenić puszczę z lotu ptaka! W czasie pierwotnego pościgu niemal wyraźnie dostrzegałem rzadki las złożony z palmowatych drzew, dosyć niskich, które wprost z ziemi wystrzelały pióropuszem symetrycznie rozłożonych liści. Uderzył mnie zdumiewająco ciemny ich kolor. Po wylądowaniu okazało się, że drzewa te są wyższe od jodeł, a to, co widziałem z góry, stanowiło szczytowe ich piętro. Znacznie niżej, prosto z pnia zwisały ku ziemi jakby olbrzymie grube węże zakończone imponującymi, chyba trzymetrowymi kielichami.

Temidów nie spotkałem. Za to zebrałem nowe dane o odurzającym działaniu roślin – spojrzał na botanika. – Ale znów wyprzedzam wypadki. Otóż dla większej swobody ruchów zdjąłem i złożyłem wirolot, dzięki czemu mogliście go zabrać jako pamiątkę po ofierze ludojadów. No tak: kto sądził inaczej, bez wątpienia jest złym przyrodnikiem.

– Nie mów tak – zdenerwowała się Ingrid.

– Zrobiwszy kilkanaście kroków – ciągnął zoolog – zauważyłem małe kolczaste zwierzę podobne do molocha australijskiego, tylko o bardziej spłaszczonej paszczy. Tuż obok leżał okazały barwny owoc. Chciałem wykorzystać sposobność i obserwować z bliska zwierzątko nie odrętwione. W tym celu wyłączyłem paralizator.

– Co za idiotyczny pomysł! – przerwała Ingrid z wyrzutem.

– Może rzeczywiście idiotyczny, ale któż by się spodziewał, co nastąpi? Nic nie wskazywało, aby mogło mi coś zagrażać. Zbadałem okaz, który, niestety, był martwy. Z kolei zająłem się owocem. Na Ziemi określiłbym go jako dorodną pomarańczę. Byłem w kłopocie. Jaki związek istniał między nim a zagadkową śmiercią zwierzęcia? Czyżby bliskie położenie obydwu stanowiło przypadek? Nie dotykałem owocu mając prawo przypuszczać, że jest trujący. Wątpliwe było, aby wyrósł wprost z ziemi. Spojrzałem w górę, na drzewa, ale nie pamiętam, co zobaczyłem. Zrobiło mi się słabo; w oczach zawirowało drzewo, niebo, jakieś obrazy…

Renę zamyślił się.

– Musiała zawinić nie zbadana dotąd właściwość drzewa. Można je nazwać drzewem zamroczenia – dodał po chwili.

– Nie masz racji – Allan przecząco pokręcił głową.

– Dlaczego? Wszak na Ziemi istnieją rośliny, które mogą otruć człowieka stojącego blisko. Chociażby sumak trujący.

– Powiedz mi raczej, jak długo stałeś pod tym drzewem? Zoolog zastanowił się.

– Minutę. Może dłużej…

– A ja przebywałem obok tego właśnie egzemplarza chyba kwadrans, nie licząc innych bezpośrednich kontaktów z takimi samymi drzewami. Jednak to nie wszystko… Powiedz, zemdlałeś dziewięć minut po piętnastej?

Renę zdziwił się.

– Mniej więcej tak. Czy ty również?

– Ja wprawdzie nie zemdlałem – wyjaśnił botanik – lecz odczułem dziwne wrażenie ni to senności, ni to lęku. Dopiero po dłuższej chwili zrobiło mi się lepiej.

– Tego samego dnia wieczorem – wtrącił Szu – była wiadomość z Sel o podobnej reakcji u Ziny. Odczuła nagle bardzo wyraźne osłabienie. Pojawiły się też zakłócenia radiowe…

– Jeszcze coś sobie przypominam… – dorzucił zoolog. – Ale to raczej nie wnosi nic do całej sprawy.

– Może jednak – zainteresował się Allan.

– Tracąc przytomność miałem halucynację, że jakaś długa, niezgrabna czteropalczasta łapa rozchyla gałęzie nade mną, odsłaniając w niebie okno z błyszczącymi słońcami Tolimana. Ich blask kłuł mnie w oczy aż do bólu. Łapa była półprzeźroczysta, mętniejąca.

– Moje przebudzenie – podjął Renę po dłuższej chwili – miało wszelkie znamiona niezwykłości. Leżałem na brzegu jeziora i od czasu do czasu drobna fala zalewała mi twarz. Ta okoliczność musiała przyspieszyć otrzeźwienie. Otaczały mnie wielkie popielate istoty. Było ich trzy czy cztery, lecz niemal zupełnie zasłaniały krajobraz. Widziałem tylko cielska podobne do wolno poruszających się gór mięsa. Naraz ujrzałem tuż przy twarzy parę ogromnych zielonych oczu, rozdzielonych krótkim, lecz ruchliwym nosem przypominającym trąbkę. Znałem te oczy, chociaż nie od razu przypomniałem sobie skąd. Były to te same oczy, które oglądałem przez lornetkę: oczy „wędrujących głów”. Gdy usiłowałem powstać, wszczęło się zamieszanie. Widocznie stwory, mimo dużych rozmiarów, były dość tchórzliwe. I tak w rezultacie – zostałem sam. Obok mnie kołysała się na falach prostokątna tratwa, zbudowana z kilku drzew wykarczowanych w całości, które spleciono ich własnymi gałęziami i korzeniami. Gdzieniegdzie niebieszczały na nich świeże liście. Wszystko wskazywało, że Temidzi umyślnie przygotowali ten prymitywny wehikuł dla przewiezienia mnie do swej siedziby. Postanowiłem czekać. Wprawdzie zwyczaje moich porywaczy były mi obce, lecz mogłem przypuszczać, że Temidzi powrócą. Nie zrobiłem przecież jakiegokolwiek gwałtownego ruchu, który świadczyłby o zaczepnych zamiarach z mojej strony. Rzeczywiście, niebawem ujrzałem głowę wysuwającą się z zarośli. Kilku innych Temidów również śledziło mnie z brzegu, chyba nie bardzo wiedząc, jak się zachować. Za to ja miałem już gotowy plan. Dopiero teraz pomyślałem o paralizatorze. Przymknąłem powieki i czekałem. Po kilku minutach znów otoczyli mnie Temidzi. Palec trzymałem na guziczku, przygotowany, by za naciśnięciem zwalić z nóg choćby całą hordę. Wpadł mi bowiem do głowy pomysł: symulować śmierć i zdać się na los wydarzeń.

– Ryzykowne! – zauważył Szu.

– Nie wiedziałem wówczas, że aparat hełmowy został rozbity. Rozumiałem niebezpieczeństwo, lecz wydawało mi się niezbyt groźne pod warunkiem, że zachowam należytą przytomność umysłu. Temidzi są mniej ruchliwi od nas. Sądziłem, że w razie konieczności zdążę włączyć paralizator. Ciekawość przyrodnika, co tu dużo gadać… Wkrótce zresztą przeżyłem chwilę emocji. Podszedł do mnie Temid z prymitywnym narzędziem kamiennym, a może po prostu naturalnym odłamkiem skały. Już miałem nacisnąć guzik, ale coś mnie powstrzymało. Na szczęście narzędzie jeszcze nie miało być użyte przeciwko mnie.

– Żałuję, że pod szczytem zostawiłem cię samego – westchnął Allan.

– Może i lepiej. Temidów i tak poznasz, a przygoda potoczyłaby się inaczej. Może nawet z gorszym skutkiem, przynajmniej dla nich. Ale słuchaj dalej. Istotnie, przenieśli mnie na tratwę. Zapoznałem się z uściskiem ich rąk, jeśli tak nazwać kończyny o funkcjach analogicznych, lecz o innym wyglądzie i odmiennej budowie. Szyję oplotły mi nagie błoniaste palce. Zdałem sobie sprawę, że mogłyby udusić człowieka bez większego wysiłku. Ale na szczęście nie mieli tego zamiaru. Zresztą z pewnością nawet nie zdawali sobie sprawy, że mogą mnie w ten sposób pozbawić życia. Przecież oddychają zupełnie inaczej niż my.

– Nie bałeś się, że mogą cię zabić nawet nieświadomie?

– Bałem się. Ale ciągle liczyłem na paralizator. Dlatego postanowiłem wytrwać w roli zdobyczy jak najdłużej. Spojrzawszy spod zmrużonych powiek, dostrzegłem przed sobą taflę wodną. Temidzi znajdowali się z tyłu. Zacząłem ostrożnie ich obserwować. Tratwa poruszała się wolno, chyba z prędkością paru kilometrów na godzinę. Temidzi wiosłowali nogami, do połowy pogrążeni w wodzie. To, co wydawało mi się brzegiem, stanowi zgrupowanie wysepek. Płynęliśmy jakiś czas wąskimi przesmykami; podejrzewam, iż niektóre stanowią sztuczne kanały. Wreszcie przybiliśmy do brzegu wznoszącego się stromą skarpą. Lądowy transport, w czasie którego szorowałem ziemię butami, nie trwał długo. Nagle mimo zamkniętych powiek poczułem, że ogarnia mnie ciemność. Otworzyłem oczy i stwierdziłem, że jestem w dość obszernej jaskini oświetlonej czymś, co przypominało żarzące się kawałki węgla. Tylko kolor i blask był inny, typowy dla fosforescencji. Podłogę zaścielał chrust i wyschnięte liście.

I wtedy się zaczęło… – podjął zoolog bardziej dramatycznym tonem. – Uczułem mocne szarpnięcie za bluzę i z przerażeniem ujrzałem stalową płytę przypominającą szeroki tasak. Była wymierzona w moją pierś. Gwałtownie nacisnąłem guzik, chcąc sparaliżować napastnika. Niestety, aparat hełmowy nie działał. Uskoczyłem w bok, w ostatnim momencie unikając ciosu, – który mimo kombinezonu mógł być dla mnie fatalny. Zresztą moje gwałtowne ruchy przeraziły Temidów, którzy cofnęli się parę kroków, łypiąc niespokojnie zielonymi oczami. Teraz miałem już w ręku nóż laserowy. Na szczęście nie potrzebowałem go użyć. Temidzi nie ruszyli się z miejsca nawet wówczas, gdy zniknąłem w przejściu do następnej pieczary. Ostrożnie, gotowy odeprzeć każdy atak, zmierzałem ku ciemnemu otworowi w ścianie. Postanowiłem nawiązać z wami kontakt i dopiero wtedy spostrzegłem, że również nadajnik radiowy jest uszkodzony. Fatalna sytuacja! Chciałem zostać tam jak najdłużej, a musiałem szukać innej drogi powiadomienia was, że żyję. Nadto straciłem jedyny niezawodny środek obrony. Wiedziałem, że noża użyję tylko w ostateczności, gdyż zniweczyłoby to szansę przyjacielskiego porozumienia z gospodarzami.

Na razie badałem wnętrze jaskini – ciągnął opowieść. – Była dużą grotą krasową, nieco wysklepioną ku górze. Będąc wciąż w kręgu zimnego światła, postanowiłem stwierdzić naturę zagadkowych lamp. Okazały się wyschniętymi ciałami niewielkich rybowatych.

– To znaczy temiańskich ryb? – spytał Szu.

– Ryb jako takich, w rozumieniu taksonomicznym, nie spotkamy nigdzie poza Ziemią. A rybowatymi nazwałem gromadę zwierząt wodnych, które przypominają ryby opływowym kształtem i pęcherzem pławnym, zresztą biegnącym tuż nad kręgosłupem, wzdłuż grzbietu. Zamiast płetw mają kilkadziesiąt par odnóży, z każdego boku spiętych cienką, ale mocną błoną.

– Rozumiem – odparł Szu. – Mów, co było dalej.

– Temidzi na ogół nie budują legowisk, choć gromadzą w pieczarach suche liście i trawiaste źdźbła. Miejsca, w których zwykli układać się do snu, są na tej podściółce specjalnie wygniecione. Wywnioskowałem z resztek spożytych owoców, pędów, kłączy, wodnych skorupiaków i małych zwierząt lądowych, że moi niegościnni gospodarze są wszystkożerni. Niepokoiło mnie kilka owoców, takich jak ten, który leżał obok martwego zwierzaka w puszczy. Wprawdzie trującego działania „tęmiańskiej pomarańczy” nie zdążyłem ocenić, wolałem jednak zachować należytą ostrożność. Pasjonowały mnie narzędzia. Potwierdziłem w całej rozciągłości wniosek wyciągnięty jeszcze przy pogorzelisku, że kultura materialna Temidów to pomieszanie pierwotnego prymitywu ze śladami wysokiej techniki wytwórczej; brak jakichkolwiek powiązań między nimi. Al zapewne wam o tym wspominał.

Ingrid skinęła głową.

– Otóż z tego, co znalazłem, wytworem własnym Temidów były obłupane kamienie, drągi z okorowanych drzew i niektóre asfaltowe pociski z kolcem.

– Czemu tylko niektóre? – zdziwił się Szu. Renę sięgnął do torby leżącej obok fotela.

– Obejrzyjcie ten.

Ingrid ujęła w dłoń kawałek asfaltu przebitego nie drewnianym, lecz stalowym prętem, ostro ściętym na jednym końcu. Allan i Szu pochylili się nad znaleziskiem.

– Czy to nie służy raczej do przebijania już upolowanych zwierząt? Na przykład do wydostawania mózgu? – zastanawiał się Renę.

– Pamiętasz pancerz z okrągłym otworkiem znaleziony w popielisku? – wtrącił Allan. – Można zrobić analizę tej stali. Innym kolcem, naturalnego pochodzenia, ale za to zatrutym jadem, zaatakowano Smoka.

– Bez względu na wynik analizy zapewniam cię – podjął zoolog – że Temidzi przedziurawili pancerz podobnym stalowym narzędziem. To jeszcze nie wszystko. Odkryłem tam grubą płytę aluminiową w kształcie koła o średnicy osiemdziesiąciu dwóch centymetrów. Jestem pewien, że nie sporządzili jej znani nam dotychczas gospodarze planety.

– A czy inne, inteligentniejsze szczepy Temidów nie mogły opanować techniki wytapiania metali? – zapytał Allan. – Jeśli potrafią użytkować ogień… Czy masz potwierdzenie tej ich umiejętności?

– Tak – odparł Renę. – Lecz co to ma wspólnego z płytą? Od kultury pitekantropa do epoki brązu i żelaza upłynęło tysiące wieków. A przecież aluminium to nie brąz czy żelazo. Tu trzeba rozporządzać naszą techniką, co najmniej XIX-wieczną. Tymczasem Temidzi są na poziomie pitekantropa albo przewyższają go bardzo nieznacznie.

– Czy palą ogniska w grotach podziemnych? – spytał Szu.

– Chyba nie. Głównie tym różnią się od praczłowieka. Wprowadzenie ognia do pomieszczeń usłanych suchymi liśćmi jest wykluczone. Nie mówiąc już o tym, że przy ich systemie oddechowym produkty spalania w pomieszczeniach źle wietrzonych mogą być zabójcze. Może mają specjalne komory-kuchnie, ale ich nie widziałem. Natomiast poza pieczarami zauważyłem na wyspie kilka popielisk. Ale wracam do mych przygód w grocie. Temidzi, którzy widocznie ochłonęli z przestrachu, zaczęli się naradzać. Z przedsionka dobiegały dźwięki ich mowy. Jest to język gwizdów czy raczej świstów, bardzo przenikliwych i nieprzyjemnych dla ludzkiego ucha. Po chwili do izby, w której byłem, weszło pięciu Temidów uzbrojonych w kamienie i metalowe pręty. Podniosłem się przybierając postawę obronną, co wcale ich nie przeraziło. Widocznie spodziewali się tego albo nie rozumieli moich gestów. Sięgnąłem po laserowy nóż, lecz zdałem sobie sprawę, że nie zdobędę się na użycie broni. Jakże nie w porę Temidzi zepsuli mi aparat hełmowy! Moje położenie byłoby zupełnie inne. Szczęśliwie przypomniałem sobie, że mam na piersi reflektor. Był najwyższy czas, aby działać, bo jeden z przybyłych, rosły osobnik, większy od przeciętnego niedźwiedzia, zamierzył się na mnie kolcem. Niespodziewany blask tak go poraził, że ręka bezwładnie upuściła pocisk. Pomyślałem wówczas, iż podobne podniety wywołują podobne reakcje u wyższych form istot żywych, obojętne – na Ziemi czy na Temie albo gdziekolwiek indziej. O ile ich dźwięki były mi bardzo obce, o tyle to, co teraz kierowało zachowaniem Temidów, mogłem bez wątpienia określić jako strach. Gospodarze po prostu uciekli. Przez chwilę jeszcze słyszałem przyspieszone stąpania. Budowa Temidów uniemożliwia im rączy bieg. Kołysząc się jak kaczki na masywnych nogach, zawsze zgiętych, stawiają szerokie stopy raczej lekko. Jest to chód cichy i dość powolny, a według naszych wyobrażeń bardzo śmieszny. Oślepiając ich reflektorem niewątpliwie zyskałem przewagę, lecz siedzenie na miejscu w oczekiwaniu dalszych wypadków nie miało sensu. Nie gasząc reflektora wyszedłem z pomieszczenia i zdobycznym kolcem wydrapałem kółeczko w ścianie korytarza. Postanowiłem znakować w ten sposób trasę, by potem nie zabłądzić. Naturalna budowa grot okazała się jednak mniej zawiła, niż przypuszczałem. Środkiem biegł główny korytarz, od którego co pewien czas, wprawdzie w nieregularnych odstępach, prowadziły przejścia do bocznych komór i wnęk. Jedne były odsłonięte na całą szerokość ściany, inne miały tylko otwory wejściowe, pozornie tak wąskie, że wątpiłem, czy dorosły Temid przeciśnie się tamtędy.

Renę sięgnął po szklankę z sokiem pomarańczowym. Wypił kilka łyków i ciągnął dalej:

– Komory były puste, dopiero po przejściu kilkudziesięciu metrów dobiegł mnie szelest po przeciwnej stronie korytarza. Zgasiłem reflektor, pozostawiając tylko światło rozproszone. Szelest dochodził nie z pieczary, lecz dużej niszy starannie wyłożonej liśćmi i gałęziami. W jej części, wysłanej grubą warstwą mięciutkiego mchu, krzątały się żwawo trzy Temi-dzięta. Nie wyobrażajcie ich sobie jako drobnych istotek. Chyba nie starczyłoby mi siły, aby wziąć na plecy takie temidzie dziecko. Co prawda, nie były to noworodki, ale młodzież już wyrośnięta, odpowiadająca przypuszczalnie naszym ośmio– lub dziesięciolatkom. W ich dziecięcych pojęciach moja osoba nie skojarzyła się z chęcią pożarcia zdobyczy, ale z pragnieniem zabawy. Gdy tylko wszedłem, obstąpiły mnie kołem i gwiżdżąc zachęcająco, pociągnęły w głąb swego kącika. Panował tam nadspodziewany porządek. Na dużych płaskich kamieniach, jakie spoczywały w każdym z pięciu rogów tej izby, niby na stole biesiadnym ułożone były tamte owoce podobne do pomarańcz, o których mówiłem. Widocznie są jadalne, przynajmniej dla Temidów. Obok leżały białawe pędy zbliżone wyglądem do szparagów, tylko znacznie grubsze. Zabawki młodych Temidów stanowiły bądź łupiny owoców wielkości orzecha kokosowego, bądź chrust mniej lub bardziej pokrętnego kształtu. Do końca pobytu u nich nie spotkałem się z żadną zabawką, która mogła być dziełem twórców obelisku, pierścienia Zoe i „radioaktywnych kaloryferów” w oazach ciepła. Moja przyjaźń z Temidziętami szybko zresztą się umacniała. Włączyłem latarkę przestawioną na rozpraszanie światła, aby nie raziło wzroku. Wywołało to ogromnie zdziwienie i ciekawość. Z kolei przypomniałem sobie, że mam w torbie trochę czekolady wzmacniającej. Znając pokarmowe uwarunkowania tutejszej fauny byłem pewien, że nie otruję Temidziąt. Tabliczka, rozdzielona sprawiedliwie na trzy części, błyskawicznie zniknęła w szerokich ustach, a znaczące mlaśnięcia świadczyły o wysokiej ocenie smakołyku. Dalszą zabawę można nazwać temidzią szermierką. Używaliśmy do niej kości, długich jak ramię i dość grubych, ale kruchych wskutek znacznej porowatości. Raz udało mi się wytrącić przeciwnikowi kość z ręki, to znów złamałem swoją „szablę” od silnego zamachnięcia. W każdym razie mogłem przekonać się, że mimo mniejszej wagi, zręcznością górowałem zdecydowanie nad młodymi Temidami. Podniosło to mnie na duchu. Gdybym podjął walkę wręcz z dorosłym Temidem, moja szansa sukcesu nie byłaby aż tak mała, jak wcześniej sądziłem.

Wielka szkoda, iż nie miałem kamery – westchnął zoolog. – Widocznie zsunęła się, gdy wlekli mnie Temidzi. Chcąc utrwalić pierwsze wrażenia postanowiłem sportretować jedno z Temidziąt. Rysunek wszakże, a ściślej – sam papier, wywołał taki entuzjazm, że został podarty na strzępy. W czasie rysowania najwięcej kłopotu sprawiło mi uchwycenie profilu twarzy. Zamiast czoła szeroki, lejkowaty, mięsisty nos. Oczy Temida, głęboko osadzone w oczo-czaszce, z boku są prawie niewidoczne. Mówię: oczoczaszka – bo jak inaczej nazwać taką puszkę kostną, której przeznaczeniem jest właśnie ochrona oczu? Garb wysklepienia, mieszczącego mózg, poniżej podgardla, przypominał na rysunku bochen chleba. Ale to dobrze: tak właśnie wygląda. Tułów Temida jest podobny do walca; zwęża się dopiero przy końcu, gdzie przypomina krótki owadzi odwłok. Natomiast cztery kończyny wyrastają tuż obok siebie ze środka kadłuba. Także kształt kończyn, a zwłaszcza trójpalczastych dłoni i stóp, jaskrawo odbiega od ludzkich. Zorientowałem się też wówczas, gdzie mieszczą się organa ich mowy. Otóż źródłem dźwięków, owych przeraźliwych gwizdów, świstów i pisków – są dwa grzebienie pod szyją, z których tony wydobywa Temid w sposób mechaniczny, poruszając odpowiednio głową.' Jest to więc narząd dźwiękowy właściwy piewikom i świerszczom, a nie ptakom czy ludziom.

– Przedziwne…

– Temidzi mogą to samo powiedzieć o naszych narządach mowy. Inna sprawa, że ruchy głowy Temidów, a zwłaszcza Temidziąt są w czasie takiego koncertu bardzo dla nas śmieszne. Miałem sposobność dobrze im się przyjrzeć w czasie rysowania ich portretów. Nie było to zresztą zadanie łatwe. Temidzięsa ciekawił przede wszystkim sam papier i proces rysowania. Treści rysunku początkowo nie pojmowały chyba zupełnie. Gdy podałem malcom gotowe dzieło, w grocie zapanowała wrzawa pełna nieopisanej radości. Zaczęli wyszarpywać sobie wzajemnie kartkę, pocierać ją palcami, a nawet próbowali, czy jest smaczna. Oczywiście nie wyszła cało z tych zapędów.

Hałas nie pozostawał bez wpływu na bieg wydarzeń – opowiadał dalej Renę.' – U wejścia do groty spostrzegłem najpierw samą głowę ostrożnie myszkującą oczami, a wkrótce wtoczył się do wnętrza dorosły Temid. Wyobraziłem sobie, że jest to matka malców. Tak będę nazywał przybysza, choć dotąd nie jestem pewien, czy funkcji głównego opiekuna potomstwa nie sprawuje u Temidów samiec. To zresztą było wówczas bez znaczenia. Widok nieznanej istoty musiał przerazić matkę, bo przystanęła niepewnie, obrzucając mnie podejrzliwym spojrzeniem. Ale wahanie jej trwało bardzo krótko, zwyciężył lęk o dzieci. Zagwizdała długo, przeciągle. Odczułem intuicyjnie, że to odezwanie się do intruza, w jej mowie chyba oznaczające wyproszenie mnie stąd, było aktem bohaterskim. Przecież nie tylko odbiegałem wyglądem od wszelkich istot, jakie w życiu oglądała, lecz nadto miałem tajemniczy „narząd”:

latarkę. Mimo to była gotowa przyjąć walkę z domniemanym napastnikiem, czym zyskała moje serdeczne uznanie. Dobrze wiedziałem, że nie użyłbym broni przeciwko niej, lecz musiałem sobie zapewnić osobiste bezpieczeństwo. Matka obrzucała spojrzeniem na przemian to mnie, to parę kolców leżących w przeciwległym rogu, ale widocznie bała się, bym jej nie zaatakował od tyłu. Temidzi bowiem są mało zwrotni i mają dość ograniczone możliwości wykręcania szyi. Nagle zdecydowała się na najwyższy heroizm: na walkę zapaśniczą. Zapragnęła pogruchotać mi kości w uścisku ramion, jak to czynią goryle, gdy mają odciętą drogę odwrotu.

Zoolog urwał na chwilę, by nadać wagi swym słowom.

– Za pierwszym jej krokiem włączyłem reflektor nastawiony na pełną jasność. Przerażona strumieniem światła ostrzejszym od Proximy, cofnęła się w kąt. Jej postawa jednak świadczyła, że efekt zaskoczenia wcale nie rozwiązuje mojej sytuacji, a tylko opóźnia atak, może zaledwie o parę chwil. Wtedy niespodziewanie ujęli się za mną malcy. Obstąpili matkę wydając krótkie urywane gwizdy, których następstwo czasowe nasunęło mi porównanie z alfabetem Morse'a. Gdybym nie znał ich odezwań innego typu, byłbym nawet skłonny podejrzewać, iż mowa Temidów oparta jest na podobnej zasadzie. Matka była mocno podenerwowana i milczała zasłaniając oczy łapą. Czyniła to jednak w ten sposób, by móc nieprzerwanie patrzeć mi w twarz, a jej nos poruszał się czujnie węsząc. Tymczasem cała trójka, odwrócona od światła, najwidoczniej opowiadała jej o mnie. Odniosłem wrażenie, iż teraz napięcie dałoby się rozładować, ale mówiąc szczerze, nie wiedziałem, jak to uczynić. Na początek zgasiłem reflektor, włączając źródło światła rozproszonego. Oślepiający blask, jako wyzwanie do walki, ustąpił miejsca łagodnemu światłu, które nie rażąc wzroku przemieniało wieczysty półmrok grot w pogodny dzień. Matka uspokoiła się nieco. Poniechawszy prób wyproszenia mnie z.groty, postanowiła usunąć się wraz z dziećmi. Malcom wcale się to nie uśmiechało. Najśmielszy chwycił mnie łapką za bluzę i podając kość zapraszał do dalszej zabawy. Jednocześnie pozostali wręczyli matce z komicznymi minami kawałek kartki, który ta obejrzała z niewątpliwym podziwem. Gdy czujnie śledząc ruchy samicy fechtowałem się kością z małym Temidem, dobiegły mnie gwizdy tak przenikliwe, że o mało nie zatkałem uszu. Spojrzałem na samicę. Trochę rozprostowała podkurczone zazwyczaj nogi, co uczyniło ją znacznie wyższą od człowieka, i umilkła nieruchomo wpatrując się we mnie. Przerwałem zabawę ku jawnemu niezadowoleniu mego partnera i zacząłem pogwizdywać jakąś melodię. Matce nie tylko się nie spodobała, lecz prawdopodobnie mój występ wzbudził w niej gniew. Chociaż wątpię, aby taka melodia istniała w języku Temidów i oznaczała coś obraźliwego.

– Z czego wnioskujesz, że to był gniew? – zapytała Ingrid.

– Jeśli nawet nie gniew, to na pewno niepokój. Zagwizdała inaczej niż poprzednio, tonem bardzo wysokim, niemal jak przy pociąganiu szkłem po szkle. Wezwanie to nie było zresztą skierowane do mnie.

– Skąd wiesz?

– Wkrótce pojawili się dwaj Temidzi. Spoglądali od wejścia z lękiem i nieufnością, nie chcąc zbliżyć się do mnie. Wszystkie trzy Temidziątka podchodziły do nich objaśniając coś zapalczywie. Ucichły dopiero pod surowym napomnieniem matki. Teraz rozpoczęła się narada starszych. Niezmiernie żałowałem, że będąc jej świadkiem, nie mogę nawet marzyć o zrozumieniu czegokolwiek. Pilnie obserwując przybyszów nie spostrzegłem, jak i kiedy samica wyprowadziła małe. Dwaj przybysze wyszli również. Zostawszy sam, skrupulatnie przebadałem grotę, lecz moje poszukiwania wcale nie obfitowały w rewelacje. Po godzinie ogarnęła mnie senność. Niezwłocznie zażyłem pastylkę przeciwko zmęczeniu, bo zachowanie czujności było najważniejsze. Domyślając się, iż jestem śledzony, postanowiłem symulować sen, aby przyspieszyć rozwój wydarzeń. Latarkę umieściłem tak, abym mógł dokładnie widzieć, co się dzieje dokoła, sam pozostając w mroku wzmocnionym kontrastem z oświetleniem otoczenia. Korzyścią dodatkową było przypomnienie gospodarzom, że rozporządzam wysoką, niepojętą dla nich techniką. Już wkrótce rosły, barczysty Temid wtoczył się ostrożnie, lecz nie śmiał podejść do mnie. Pokręcił się w pobliżu wejścia, rzucił spojrzenie w moją stronę i wyszedł. Wówczas zauważyłem, iż na płaskim kamieniu, obok którego się zatrzymał, wyraźnie ciemniał jakiś przedmiot. Był to spory kawałek pieczonego mięsa, który wyglądem trochę przypominał zajęczy comber. Za nim leżały bladoróżowe jagody wielkości wiśni.

– Co zrobiłeś z tymi specjałami? – zaciekawił się Szu. Renę wyjął z torby duży liść zawierający w nienaruszonym stanie poczęstunek Temidów.

– Chciałeś stworzyć pozory, że nie gardzisz przyjęciem? – spytała Ingrid.

– Oczywiście zrobiłem to dyskretnie – odparł zoolog. – Pomyśleli, iż pożeram mięsiwo razem z kośćmi. Trofea kulinarne musimy zbadać pod względem chemicznym, czy są jadalne. To ważne zwłaszcza dla mnie, bo tam powracam. Chodzi o to, jak mam się zachować w razie zaproszenia do wspólnej biesiady.

– A może chcieli cię otruć? – zapytał Allan.

– Wykluczone. Przeczy temu dalszy rozwój wypadków. Renę milczał chwilę, zbierając myśli.

– Aby nie być dłużny, położyłem na tym samym kamieniu poczwórnie przełamaną tabliczkę czekolady. Potem przeraźliwie zagwizdałem – zapraszając gospodarzy do stołu, a w każdym razie zwracając ich uwagę. Lecz oni w dalszym ciągu przejawiali nieufność. Czekolada zniknęła dopiero wtedy, gdy przez kwadrans udawałem śpiącego. Po godzinie w otworze wejściowym ukazała się znów głowa Temida. Zerkał w stronę kamienia, jakby dziwiąc się, że nic smacznego tam nie leży. Nagle z głębi korytarza dosłyszałem gwałtowne gwizdy. Potężniały łącząc się w chóralny przenikliwy akord. Sprawdziłem laserowy nóż. Tymczasem Temid, który był w grocie, zniknął. Kiedy wrzawa zbliżała się, korciło mnie wyjść przygodzie naprzeciw. W przedsionku dostrzegłem dwóch Temidów, którzy zwabieni blaskiem latarki przyspieszyli kroku, by podejść do mnie. Z nożem w ręku gorączkowo rozważałem sytuację, gotów nawet uciec, byle uniknąć użycia pistoletu.

Renę urwał. Widać było, – że przejmuje się wspomnieniami nie mniej niż jego słuchacze.

– Wreszcie pozwoliłem im przybliżyć się. Jeden schwycił mnie za rękaw i z głośnym, coraz inaczej modulowanym gwizdem wskazywał gestem dłoni, że muszę koniecznie iść za nim. Zaryzykowałem, powtarzając sobie, że jeśli wpadnę w pułapkę, użyję broni. Prowadzili mnie do wyjścia. Byłem tym rozczarowany, ale wkrótce okazało się, że źle oceniłem ich intencje. Temidzi, znalazłszy się w niebezpieczeństwie, prosili o pomoc.

– O pomoc?

– Właśnie! Tuż przy wyjściu z groty zobaczyłem Temida miotającego się po ziemi z rozpaczliwym świstem. Dopiero po chwili spostrzegłem, że jego nogę szarpie jakiś opancerzony potwór wielkości wilka. Puściłem się biegiem, zapalając reflektor. Stłoczeni Temidzi bezradnie. wywijali kolczastymi pociskami, bojąc się zranić napadniętego. Niesamowitą orgią gwizdów bezskutecznie chcieli odstraszyć drapieżcę. Trzymałem w dłoni pistolet gotowy do strzału, lecz, aby nie poparzyć Temidów, mogłem go użyć tylko z bliska. Dopadłszy do miejsca boju, pochyliłem się nad drapieżnikiem i celując w przednią część pancerza, gdzie powinien być mózg, nacisnąłem wyzwalacz noża. Cielsko wygięło się i znieruchomiało po chwili.

Paszcza potwora tkwiła silnie w ciele ofiary, więc musiałem oddzielić głowę od tułowia, a potem rozkrajać szczęki. Inaczej nie uwolniłbym świszczącego z bólu Temida. Rana, bardzo głęboka, zadana była jedynymi dwoma zębami mięsożercy, służącymi do przytrzymywania zdobyczy i prawdopodobnie taszczenia jej żywcem. Kły zwarły się poza kością. Jeszcze po dokładnym zdezynfekowaniu obawiałem się, czy ślina bestii nie zwiera toksycznych substancji. Takich objawów jednak nie spostrzegłem, a zęby drapieżcy nie miały rowków ani kanałów jadowych. Ubytek krwi o zielonkawożółtej barwie nie był groźny dla życia pacjenta. Zastosowałem maść powodującą szybkie gojenie ran i założyłem bandaże. Temid trzymał się dzielnie w czasie całego zbiegu.

– No a jak zareagowali jego pobratymcy? – spytał Szu.

– Ten wypadek podniósł niezmiernie mój autorytet, choć nie rozproszył nieufności – odrzekł Renę z dumą. – Nie wątpię, że moje postępowanie określili mianem cudu w swoim świszczącym języku. Zaraz też rekonwalescent i kilkunastu innych Temidów poczłapało jednym z bocznych korytarzy, gestami wzywając mnie do towarzyszenia im – kontynuował opowieść. – W blasku latarki niebawem ukazała się duża, wysoko wysklepiona nisza. Szczególnie zaciekawiły mnie kości, płytki rogowe, rozmaite narośle i zęby zwierząt sterczące na długich kijach pod ścianami. Chętnie zapoznałbym się bliżej z tymi eksponatami, lecz nie sprzyjały temu względy taktyczne. Ta grota okazała się bowiem miejscem narad starszyzny, połączonych z jakimiś ceremoniałami kultowymi. Kiedy byliśmy już tam wszyscy, jeden z Temidów pociągnął mnie za rękaw i niemal przemocą posadził na dużym płaskim kamieniu pokrytym plamami. Miał on na szyi łańcuch z pięciokątnych ogniw misternie wykutych w jakimś jasnosrebrzystym stopie, w którym przeważają prawdopodobnie metale lekkie. Była to pewna anomalia w świecie Temidow, którzy chyba nie noszą żadnych okryć ani ozdób. Ale wróćmy do tematu. Otóż po chwili zobaczyłem Temida, który wlókł ubitego przeze mnie drapieżnika. Za nim postępowali dwaj inni, niosąc głowę i odciętą szczękę rabusia. Temid z łańcuchem, którego nazwę kapłanem hordy, szeroko rozłożył ręce i wskazał swoim pobratymcom wystające ze szczęk zębiska napastnika. Gdy powiódł wzrokiem po ścianach, wciąż wydając gwizdy, chyba domyśliłem się sensu tej przemowy. Pośród wielu czaszek i kości nie było ani jednego takiego zęba. Prawdopodobnie obwieszczał wagę mego zwycięstwa nad potworem. W tym momencie do mówcy podeszło z boku kilku Temidow, kołysząc się rytmicznie jakby w rytualnym tańcu. Jeden niósł w skupieniu płytę stanowiącą pięciokąt foremny o boku długości przedramienia. Uderzała niezwykle piękna barwa przedmiotu, niemal identyczna z płomieniem. Wiedziałem, że płyta jest tworzywem sztucznym. Gdy kapłan z gestami niemal zalęknionej czci wręczył mi ją wśród chóralnych gwizdów, przekonałem się o jej zdumiewającej lekkości. Nie ważyła nawet stu gramów, a jak się przekonałem delikatnie stuknąwszy palcem, nie była ani porowata, ani pusta wewnątrz.


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю