Текст книги "Proxima"
Автор книги: Krzysztof Boruń
Соавторы: Andrzej Trepka
Жанр:
Научная фантастика
сообщить о нарушении
Текущая страница: 12 (всего у книги 30 страниц)
Tymczasem Zoe ogarnęło zniecierpliwienie. Proxima świeciła jeszcze jasno i nawet w głębi puszczy dermowizor pozwalał zorientować się w najbliższym otoczeniu. Zoe przesuwała palcami po płaskorzeźbie ekranu, lecz nie dostrzegła Allana. Wnioskując, że ma przed sobą spory kawałek wolnej drogi, ostrożnie włączyła silnik. Wózek-fotel potoczył się naprzód, lecz niebawem zadrżał raptownie, zataczając w miejscu półkole. Niewidoma szybkim przesunięciem dźwigni zatrzymała pojazd.
– Co robisz? – dobiegł dziewczynę przerażony głos Allana. Po chwili botanik był przy niej.
– Szczęście, że ci się nic nie stało. Gdybyś skierowała fotel bardziej w prawo, mogłabyś pokaleczyć twarz o kolce krzewów. Może one są nawet trujące.
– Szukałam cię. Tak nagle zniknąłeś mi z ekranu.
– Spostrzegłem bardzo efektowny kwiat. Trochę przypomina storczyk. Pomyślałem, że będzie ci z nim do twarzy – dodał zmieszany, kładąc zdobycz na jej dłoni. – Chciałem ci zrobić niespodziankę, a w tej puszczy ładny kwiat jest rzadkością. Przeważają rośliny zarodnikowe lub wiatropylne o niepozornych bezwonnych kwiatach, takich jak u zbóż.
Zoe uniosła kwiat do twarzy.
– Bardzo ci dziękuję. Jaki duży! Z pewnością śliczny – cieszyła się. – Ale wcale nie pachnie – dodała ciszej.
Allan pochylił się nad kwiatem i nad Zoe. Ciepło policzków dziewczyny przeniknęło go przyjemnym dreszczem. Po chwili jednak cofnął się, nie chcąc, aby Zoe pomyślała, że próbuje wykorzystać jej ślepotę. Przypomniał sobie wzmiankę o zapachu i machinalnie rzucił:
– Nie pachnie. Tak, wcale nie pachnie. No cóż… Na Ziemi też bywa z tym rozmaicie. Najwonniejsze są kwiaty stref umiarkowanych, które zapachem zwabiają owady. To samo dotyczy rozmaitych agaw oraz kaktusów otwierających kielichy nocą i zapylanych przez nietoperze. Natomiast ornitogamiczne kwiaty tropików, których partnerami są kolibry i inni skrzydlaci śpiewacy, zazwyczaj nie pachną, bo ptakom wystarczą ich jaskrawe barwy.
– Barwy… – podchwyciła niewidoma.
Ułożyła kwiat na kolanach i intensywnie przebierała palcami po płytce ekranu. Tym razem nie była pewna oceny.
– Jaki kolor ma mój kwiat? Chyba czerwony…
Allan poczuł się zakłopotany. Płatki strzępiasto rozdarte w sześcioramienną gwiazdę płonęły jaskrawą czerwienią, która zdawała się spływać w seledynową czarę kielicha, nakrapianą różem i złotem. Jak miał wysłowić ten przepych barw, by nie sprawić przykrości ociemniałej?
Przeciągająca się cisza jeszcze gorzej podziałała na dziewczynę.
– Więc jaki jest kolor kwiatu? – zapytała niecierpliwie.
– Czerwony – odrzekł cicho.
Tymczasem pojaśniało i spoza wiotkiej draperii ostatnich krzewów zamajaczyły zabudowania bazy.
PIERWSZY KONKRETNY DOWÓD
Świst wichru i dudnienie ciężkich kropli deszczu po dachu stacji nie ustawały. W pospiesznie rozsuniętych drzwiach, łączących przedsionek z laboratorium, pojawiła się Mary zadyszana ucieczką przed nawałnicą.
– Ależ zawiewa – rzuciła od progu. – Istny huragan.
– Zwykłe zakłócenia periastralne – zauważył Renę. – Dojdzie do tego trochę bujania.
Na twarzy Zoe odbił się niepokój.
– Trzęsienie ziemi?
– Nic groźnego – odparła Mary. – Wstrząsy są tu wprawdzie częste, ale słabe. To dziwne zresztą. Z obliczeń wynika, że kiedy ten glob przybliża się do Proximy na pół miliona kilometrów, drgania sejsmiczne winny być w tym rejonie o wiele potężniejsze. Wtedy bowiem działają ogromne siły przypływowe. A jednak zarówno w okolicach „kopców”, jak w obrębie oaz ciepła nie widać poważniejszych zniszczeń.
– Czyżby ONI umieli w jakiś sposób zahamować te zjawiska? – zapytała Zoe.
– Może raczej wybierali dogodny teren – odparła Mary. – Nie przypisujmy im przesadnych, to znaczy nie sprawdzonych sukcesów, gdyż to podważa wiarygodność pewniejszych dowodów ich działań.
– Powiedzmy poszlak, które dopiero trzeba udowodnić – sceptycznie sprostował Renę.
– Ależ tatusiu! – zawołała Zoe z wymówką. – A mój pierścień? No i nie tylko…
– Twój pierścień, pierwszy w historii dowód istnienia kosmitów, wskazuje, że ktoś odwiedził niegdyś Noktę, glob zlodowaciały z kretesem nawet wówczas, gdy Proxima grzała znacznie mocniej. A paradoksy Temy są na razie tylko polem ciekawych spekulacji i sprzecznych hipotez. To samo dotyczy rozbitej planety X.
Tę wymianę poglądów przerwał dźwięczny sygnał i głos komputera z centrali łączności.
– Dwójka wzywa Jedynkę!
– Idź i zacznij rozmowę – Mary zwróciła się do zoologa. – My zaraz przyjdziemy.
Wstała, by przeprowadzić fotel Zoe przez wąskie drzwi do salonu wideofonii, lecz niewidoma dała znak ręką, że na razie zostanie.
– Zawołasz mnie dopiero wtedy, jeśli Wład mnie poprosi – rzuciła za wychodzącym ojcem.
– Rozkaz! – zażartował'Renę, aby choć trochę rozładować napięcie. Wiedział, że Zoe stara się nie okazywać, jak bardzo zależy jej na tej rozmowie, chociaż z pewnością ciężko przeżywa to, że Wład jeszcze się nie odezwał od jej przylotu na Temę.
W centrali łączności, po wymianie informacji dotyczących prac badawczych obu zespołów. Renę dość otwarcie dał Władowi do zrozumienia, że powinien zamienić z dziewczyną choć parę słów. Rozmowa od początku nie wypadła jednak po jego myśli.
Zoe ostatnio pilnie ćwiczyła rozpoznawanie ludzkich twarzy, lecz miała z tym kłopoty. Teraz podniecona, ale i pełna niepewności, wyobraziła sobie, że zamiast Włada widzi na ekranie Hansa i poczuła się zawiedziona. Potem, gdy już się okazało, że to Wład, aby pokryć zdenerwowanie, zaczęła go wypytywać, nad czym pracuje, ale robiła to dość agresywnie, co zrozumiał jako pretensje, że nie przyleciał do Jedynki.
Zaczął się tłumaczyć, co Zoe jeszcze bardziej rozdrażniło. Poruszyła wówczas sprawę sondowań przeprowadzanych przez Hansa i Włada w Dwójce i rozmowa zakończyła się ostrą sprzeczką.
– Co oni wyprawiają w tej Dwójce?! – dawała przed ojcem upust swemu żalowi i gniewowi na Włada po niefortunnym „spotkaniu w eterze”.
– Nadmiernie się przejmujesz – uspokajał ją Renę. – Po co demonizować zwyczajne, rutynowe metody badawcze?
– Zwyczajne?
– No, może nie tak bardzo zwyczajne. Tak czy inaczej, ty powinnaś się z nich cieszyć.
– Ja?!
– Przecież właśnie ty, orędowniczka kontaktu, chcesz za wszelką cenę wyjaśnić sprawy do końca: rozumni mieszkańcy Temy są albo ich nie ma. Jeśli są, poczujemy się tutaj niezapowiedzianymi gośćmi i odtąd nie zrobimy ani kroku bez zgody miejscowych suwerenów. Skoro nam się nie przedstawili – dokończył trochę kpiąco – szukamy na własną rękę śladów ich działań.
– Sondowaniami?
– Masz pretensje o sondowanie, a wiedz, że już teraz, w początkowej fazie wierceń, ich plon w Dwójce jest nadzwyczaj obiecujący. Może jeszcze za wcześnie na gratulacje dla Hansa i Włada…
– Nic o tym nie wiem.
– Oto są skutki, kiedy ktoś się boczy i nie bierze udziału w „życiu naukowym”.
– Powiedzcie wreszcie! Co to Za nowiny?
– Rzeczywiście, dużo nowości – podjęła Mary. – Nawet nie wiem, od czego zacząć.
– Szczególnie intrygujące są kłopoty ze stopniem geotermicznym – zauważył Renę.
– To znaczy: z pomiarem – sprecyzowała Mary. – Istotnie, zupełna szarada.
– Naprawdę?
– Hans wykrył nieznane bakterie w gorącym źródle na głębokości czterdziestu metrów. Okazało się, że najbardziej dogadza im woda o temperaturze 85 stopni zawierająca żelazo i wanad. Nie są chorobotwórcze, wyjątkowo odporne na promieniowanie jonizujące i znoszą bez szkody gotowanie, nawet przez dłuższy czas.
– Co one robią w takich warunkach?
– Nie znam ich roli w łańcuchach biocenotycznych. Zresztą w tak nietypowej niszy ekologicznej mogą również być zdane tylko na siebie. Ale nie o to chodzi. Ast poprosiła Włada o dokładniejsze zbadanie stopnia geotermicznego w obrębie Dwójki. Już po kilku odwiertach wybuchła sensacja, którą potwierdziły uzupełniające sondowania. Trudno to pojąć, lecz na terenie Dwójki o stopniu geotermicznym jako takim można mówić sensownie dopiero od głębokości stu metrów. Powyżej panuje zupełny chaos.
– To znaczy?
– Jak wiesz, stopniem geotermicznym nazywamy odległość w metrach, mierzoną pionowo w głąb planety, odpowiadającą wzrostowi temperatury skał o jeden stopień. Na Temie – podobnie zresztą jak na Ziemi– waha się on przeważnie w granicach od dwudziestu do stu metrów. Tymczasem w Dwójce podłoże jest tak ciepłe, jakby pełniło rolę kaloryferów. Mało tego! W kilku przypadkach wykres wykazywał raptowny krótkotrwały skok temperatury kilkadziesiąt metrów pod powierzchnią, a dalej równie gwałtowny jej spadek. Dopiero poniżej stu do stu kilkunastu metrów wszystkie te anomalie ustają i odtąd ciepłota skał podnosi się wraz z głębokością normalnie, bez żadnych sensacji.
– Jak duże były te skoki temperatury? – spytała Zoe.
– Zależnie od miejsca sondowania, to fantastyczne ostrze w obrazie wykresu podnosiło się do siedemdziesięciu, czasami stu stopni, a w jednym przypadku osiągnęło aż 346 °C.
– Zjawisko może mieć charakter wulkaniczny, i wtedy jest całkiem zrozumiałe – wtrącił Renę.
– Bardzo wątpliwe – odparła Mary. – Chyba nawet wykluczone. Dwójka spoczywa na starej płycie kontynentalnej. Jest to obszar wybitnie asejsmiczny.
– Jakie wnioski wyciągnięto z odkrycia? – zapaliła się Zoe.
– Hans i Wład są ostrożni. Sondy wyposażone w niezbędne urządzenia pomiarowe, wraz z czerpakami próbek skalnych, zbierają dane dla wyjaśnienia tej zagadki.
– Znowu drążenia, rozbijania… – powiedziała Zoe z niesmakiem.
Deszcz ustał. Słabnące porywy wiatru mieszały się od czasu do czasu z głuchym podziemnym dudnieniem albo leciutkimi wstrząsami, przypominając, że Tema przechodzi najbliżej Proximy. Był wieczór, kiedy Allan dziwnie podekscytowany wrócił z laboratorium.
– Wychodzę. Muszę uzupełnić wyniki dzisiejszych badań.
– Teraz? – zdziwiła się Mary. – Dziś noc zapadnie wyjątkowo szybko, jesteśmy w periastronie. Mógłbyś poczekać do rana.
– Ależ, mamo, przecież nie zabłądzę w puszczy. Wezmę silny reflektor, bo noktowizor mi nie wystarczy. Chodzi o naturalne barwy, a do tego potrzebne dobre światło.
– Życzę ci, aby TY-112 skręcił kark. Na całej planecie! – zawołał Renę za odchodzącym.
– Skłonny jestem uwierzyć w twoją dobrą wróżbę!
Młody botanik nieprzypadkowo podążył do lasu z takim pośpiechem. Analiza porostów, jakie zebrał, dawała dużo do myślenia. Wszystkie miały normalny kolor i zdrowy wygląd. Nadto ani jeden preparat mikroskopowy nie ujawniał zainfekowania „beczułek” zarazą, która jeszcze poprzedniego dnia rozprzestrzeniała się w takim tempie, że niszczycielski bakteriofag był wszechobecny w badanym materiale.
Allan pragnął teraz zdobyć próbki z jak najliczniejszych miejsc, by móc zawierzyć średniej statystycznej analiz. Chodziło nie tylko o porosty. Wczorajsze odkrycie dodatkowego zakażenia mchów napawało go najgorszymi przeczuciami przerzutu epidemii także na rośliny wyższe. Wprawdzie dzisiaj nigdzie w puszczy nie znalazł potwierdzenia tamtej obserwacji, a nawet porosty przyniesione do bazy wyglądały tak, jakby ozdrowiały bądź nigdy nie zetknęły się z TY-112, lecz dane te mogły stanowić szczególny zbieg okoliczności i nie chciał pochopnie wyciągać optymistycznych wniosków.
Umysł badacza nakazywał nie wierzyć, aby destrukcyjne zmiany w roślinach, sięgające w głąb komórek, mogły się cofnąć nawet przy najskuteczniejszych przeciwdziałaniach. A przecież nie zastosował środków zaradczych, bo ich nie wynalazł. Samoobrona flory, tak szybka i radykalna, też wydawała się wykluczona. Nie chciał jednak poprzestać na teoretyzowaniu, tym bardziej że była to wiedza biologiczna wysnuta ze znajomości innej biosfery. Na Temie pewne procesy mogły przebiegać odmiennie.
Jedynym niepodważalnym sprawdzianem byłoby dotarcie do miejsca, gdzie zerwał storczykowaty kwiat dla Zoe. Obficie rosnące tam chorobliwie pozieleniałe mchy mogły dać natychmiastową odpowiedź, czy stan ich pogorszył się czy też polepszył, przez porównanie wyników analizy wczorajszych i dzisiejszych próbek. Nie trafił tam jednak, mimo usilnych starań.
Allan wrócił w porze kolacji. Tak bardzo spieszył się do laboratorium, że nawet Mary, przestrzegająca zasady wspólnego spożywania posiłków, nie zatrzymywała go.
– Jak zgłodniejesz, przyjdź – powiedziała serdecznie.
– Dobrze, mamo. Ale nie odwołujcie mnie stamtąd. Kiedy ukończę analizy, wszystko opowiem.
Puściwszy w,ruch analizatory, botanik dość szybko uporał się ze swym zadaniem. Gdy wrócił, minę miał skupioną, lecz z oczu jego biła radość. Renę, Ingrid i Mary spostrzegli to od razu.
– Masz jakieś rewelacje? – zapytała Zoe.
– Mam. Kwarantanna skończona.
– Jak to?! – Renę i Mary wykrzyknęli równocześnie.
– TY-112 przestał zagrażać.
– A więc sama przyroda uporała się z tą zarazą – stwierdziła Mary z satysfakcją.
– Przewidziałaś, mamo, że tak będzie – odparł Allan z uznaniem. – Ciekawe… Bo mnie się to wydawało wykluczone.
– Czy ustaliłeś mechanizmy samego procesu? – spytała Ingrid.
– Jeszcze nie. Uruchomiłem wszelkie możliwe analizy komputerowe i czekam z niecierpliwością na wyniki.
– Można rzec: płonę z ciekawości – powiedział Renę z błyskiem w oczach. – Bo na Ziemi uznalibyśmy to za niemożliwe. Czyżby tak zwane wielkie prawa życia, uznawane za równie powszechne jak grawitacja i promieniotwórczość, okazały się tylko zaściankowymi regułami dla jednej planety?
– Czy rzeczywiście – zapytała Ingrid – teraz możemy poruszać się po całej Temie bez obawy zakażenia nowych obszarów?
– Myślę, że tak.
– Przyznam, że w roli „trędowatej” czułam się jak więźniarka. Nerwowo szukając na swym ekranie Allana, Zoe spytała chcąc się jeszcze upewnić:
– Powiedz, Al, czy teraz będę mogła odwiedzić Dwójkę?
– Bez przeszkód, jeśli nie zajdą jakieś niespodzianki. Na razie niebezpieczeństwo dla roślin wydaje się zażegnane.
– To bardzo pilne – podjęła Zoe, jak gdyby tłumacząc się. – Rozmowy z Władem na odległość peszą mnie i denerwują. Jakoś trudno nam dojść do ładu. A na miejscu zapoznam się lepiej z tym, co robią, i chyba przekonam Hansa, że trzeba zaprzestać sondowań. Jeśli to są jakieś urządzenia techniczne, nie powinniśmy ich uszkadzać. Nie znamy ich roli, zasięgu i powiązań z innymi, może ogólnoplanetarnymi instalacjami, o jakich dotąd nie wiemy. Zresztą, jak to wygląda? – zapalała się dziewczyna. – Z Ziemi przybyli barbarzyńcy?…
Allan szeroko otworzył oczy.
– Co masz na myśli, mówiąc o urządzeniach technicznych? Renę pospieszył z wyjaśnieniem:
– Nie chciałeś, aby cię niepokoić w laboratorium. W tym czasie rozmawialiśmy z Dwójką. Powstała nowa sytuacja, w której możecie forsować dla Temy nawet instrukcję czwartą – wydatne ograniczenie badań na globach zagospodarowanych przez kulturę istot rozumnych.
– Tatusiu, stajesz po naszej stronie, prawda? – miękko spytała Zoe.
– Jeśli się potwierdzi, iż Tema jest zagospodarowana, podstawowym naszym obowiązkiem jest porozumienie z gospodarzami. Już teraz uważam, że winniśmy się kierować instrukcją trzecią, nawet zanim zapadnie postanowienie rady. Dotąd były hipotezy, dziś są fakty.
– Ale konkretnie co? – zniecierpliwił się Allan.
– Wład i Hans wydobyli na powierzchnię jakiś walec, częściowo zniszczony przez sondę – wyjaśniła Zoe. – Ja z nimi nie rozmawiałam, ojciec ci opowie dokładniej.
– Ten walec był źródłem silnego promieniowania w zakresie podczerwieni. Spoczywał czterdzieści trzy metry pod powierzchnią. Hans podejrzewa, iż takie urządzenia są regularnie rozmieszczone w oazach ciepła i właśnie one tworzą tamtejszy mikroklimat. Wyjaśniałoby to miejscowe skoki temperatury skał, które nas zadziwiły.
– I to jest sztuczny wytwór? – chciał się upewnić Allan.
– Bez wątpienia. Walec ma regularny kształt małej beczki. Jest to rodzaj reaktora jądrowego o samoczynnej regulacji termostatycznej. Osłonę radioaktywnego ładunku, zatrzymującą znaczną część śmiercionośnego promieniowania, tworzy jakiś plastyk nie produkowany u nas.
– Mamy więc bezsporny dowód działań cywilizacji o poziomie zbliżonym do naszej! – entuzjazmował się Allan.
– Tak. Pierwszy konkretny dowód – potwierdził Renę – bo pierścień Zoe mógł być przedmiotem zostawionym albo zgubionym przez obcych astro-nautów. Teraz patrzę na to inaczej. Odkopany walec świadczy o trwałym zagospodarowaniu terenu. Już wolno snuć ostrożne przypuszczenia, że zarówno Tema, jak i planeta X były areną jednej i tej samej cywilizacji, która odwiedzała także inne planety, wśród nich Noktę. Być może, planeta X stanowiła księżyc Temy albo raczej tworzyły one – ze względu na porównywalność rozmiarów – glob podwójny i okrążały wspólny środek masy, jednocześnie obiegając Proximę. Kto wie, czy Tema nie zmieniła swej orbity właśnie po katastrofie planety X…
– Jaki jest wiek tego walca? – spytał Allan.
– Nie wiem.
– Szkoda – westchnęła Zoe. – Chciałabym, żeby ONI działali jeszcze teraz…
– Kto by nie chciał?! – potwierdził Renę. – Aha, zapomniałem ci powiedzieć. Odkrycia na północnej półkuli, dokonane z łkara, dają wiele do myślenia. Dotyczą podobnych oaz ciepła, przy czym najlepiej zachowana ma, jak się wydaje, kształt foremnego pięciokąta. Życie jest w niej bujniejsze niż wokół naszej bazy. Ast dostrzegła tam i sfilmowała jakieś istoty wzrostu niedźwiedzia, poruszające się w postawie niemal wyprostowanej.
– Czyżby ONI?
– Polecimy tam wkrótce. Może nawet już jutro – odparł zoolog.
Rysunek 8. Mapa Temy z trasą lotu Renego i Allana do Kotliny Pięciokąta
Oczy Renego przygasły. Jakże ją zabrać na tak egzotyczną wyprawę, może niebezpieczną, a w każdym razie uciążliwą?
Zoe zrozumiała milczenie ojca, więc zapytała krótko:
– Kto będzie ze mną?
– Lecę tylko z Alem. Zostaniesz z matką i Mary.
– Chciałabym odwiedzić Włada i Hansa – znienacka oznajmiła Zoe.
– Temu chyba nic nie przeszkodzi – odparł Renę. – Zaraz po powrocie mogę cię tam zabrać.
PRZYGODZIE NAPRZECIW
Samolot wznosił się coraz wyżej, raz po raz podrzucany gwałtownymi zrywami wiatru. Wszystkie trzy oazy ciepła, ścieśnione na obszarze wielkości Belgii, mieli poza sobą. Ostatnia siniała w dali jak ciemna płachta wśród bieli rozległych monotonnych płaszczyzn.
W dole, niby ogromna chusta, rozpościerała się śnieżna równina, aż hen ku wypiętrzonej lodowej ścianie. Spływała niedostrzegalnie w doliny długimi jęzorami lodowców, spękanych i brudnoszarych na ostrych krawędziach. Spoza wschodniego widnokręgu wyłaniała się olbrzymia wiśniowa tarcza Proximy, w dwóch piątych schowana jeszcze za linią horyzontu. Rosła szybko, zmieniając barwę.
Osiągnąwszy pułap dwudziestu pięciu kilometrów, samolot przeszedł do lotu poziomego, zwiększając szybkość.
Allan spojrzał w dół.
– Czemu tak szaro?
– Chmury – odparł zoolog. – Lecimy ponad piekielnym kłębowiskiem. Tam w dole chyba szaleje śnieżyca.
– Jaką prędkość teraz rozwijasz?
– Ponad cztery tysiące kilometrów na godzinę. Powinniśmy wznieść się jeszcze wyżej i zwiększyć prędkość, ale warto obejrzeć zespół wulkanów na wyżynie lodowcowej. Przed chwilą Ast donosiła z łkara, że warstwa chmur nie jest tam zbyt gruba. Zapiszę parę kryształów. Dziś prawdopodobnie wulkany pokażą się w pełni swej wybuchowej krasy.
Naraz daleko przed nirrii zabłysło sponad chmur światło – jakby drugie słońce, bardziej żółte, o postrzępionych konturach. Rychło przedzierzgnęło się w ognisty jęzor, później poczerniało i wreszcie zgasło w czarnoburym oparze.
– Który to wulkan? – spytał Allan. Renę uważnie przyjrzał się mapie.
– W zespole Giganta Chyba on sam, bo wybuch znamionuje niezwykłą siłę. Nie zapominaj, że chmury wznoszą się ponad sześć tysięcy metrów. To, co widzimy, stanowi tylko górną część słupa ognia i dymu.
– Czy zwolnisz prędkość lotu?
– Oczywiście. Ale dopiero za dziesięć minut. Nie możemy jednak podlecieć bliżej niż na osiemdziesiąt kilometrów. Niewiele mniejszy jest zasięg twardych odłamków wyrzucanych przez ten wulkan. Wynika to z obserwacji trzech ostatnich jego wybuchów.
– Opuścimy się poniżej chmur?
– Niewiele byśmy zobaczyli. Wyziewy gazów połączone z popiołem tworzą na dole nieprzeniknioną zasłonę. Całe widowisko lepiej ogarnąć z wysokości. Nasady krateru nie ujrzymy, nawet gdyby chmury ustąpiły.
Samolot zakołysał się.
Dopiero teraz usłyszeli basowy pomruk, a za nim serię dudniących grzmotów. Odtąd powtarzały się rytmicznie, ustając tylko czasami, i to na krótko.
Maszyna zmniejszyła prędkość i szerokim łukiem okrążała wulkan. Renę filmował zawzięcie. Allan również nie spuszczał oczu ze zjawiska, które urzekało powabem nieujarzmionej grozy.
Widoki zmieniały się jak w kalejdoskopie. Teraz już nie można było odróżnić chmur pośród wzburzonego kłębowiska dymów. Z tej burosinej kipieli wystrzeliwały jaskrawe płomienie.
Po drugiej stronie wulkanu Renę opuścił samolot poniżej chmur. Z wysokości dwóch tysięcy metrów Gigant nie odcinał się wcale od otaczających gór, a tylko ognisty jego szczyt raz po raz błyskał różową łuną spoza ciemnej zasłony. Głuche pohukiwania targały powietrzem.
Mijali potężny łańcuch górski. Ostre, miejscami całkiem prostopadłe urwiska wskazywały, że jest to młoda formacja geologiczna.
– Czy długo jeszcze będziemy lecieć tak nisko? – zapytał Allan
– Pół godziny. Minąwszy lodowiec, wzbijemy się w górę.
– To on się nadal rozciąga pod nami? – zapytał Allan trochę zdziwiony.
– Południowy Lodowiec Biegunowy rozpościera się dość jednolitym płaszczem do trzech kilometrów grubości na obszarze blisko stokrotnie większym niż Francja. W dwóch trzecich powierzchni stanowi lądolód, reszta jest grubo zamarzniętym oceanem sięgającym aż poza biegun.
– No, a te szczyty?
– To jeden z kilku masywów wypiętrzonych nad płaskowyż. W ich przełęczach powstają górskie lodowce, spływające w dół do ogólnej zlodowaciałej masy. Ot, chociażby, ten w prawo! Sam proces przebiega podobnie jak na Antarktydzie.
– A co to za mgła przed nami? Wygląda jak parujące jezioro. Zdaje się, że gejzery.
– Chyba tak. Warto je obejrzeć z bliska.
Z wysokości sześciuset metrów gołym okiem można było rozpoznać obszerną kotlinę wypełnioną białymi oparami.
Przyjrzawszy się grupie efektownych gejzerów, lecieli nad monotonną żółtawą równiną z rzadka urozmaiconą niewielkimi wzgórzami. Wzbiwszy samolot ponad kotłowaninę chmur. Renę spojrzał na mapę.
– Minęliśmy pustynię. Pod nami rozległa tundra, sięgająca pasem szerokości tysiąca kilometrów aż do brzegów Wschodniego Oceanu. Moglibyśmy przypatrzyć się gwałtownemu tajaniu śniegów w związku z silnym promieniowaniem Proximy, lecz nie warto tracić czasu. To samo dzieje się w okolicach, gdzie wylądujemy. Będzie to wieczór, ale nader gorący. Po południu nasza dzienna gwiazda osiągnie największe rozmiary.
Tema, krążąc bardzo blisko Proximy, obiegała ją po wydłużonej orbicie w ciągu niecałych trzech dni ziemskich. Za to czas obrotu planety wokół osi był bardzo długi, gdyż wynosił osiemnaście i pół doby. Dawało to niezwykły efekt wciąż zmieniającej się długości dnia i nocy, które mogły trwać od siedmiu do sześćdziesięciu godzin. Przemierzając niebo, tarcza Proximy rosła, to znów malała. Gdy dzień był krótki, średnica jej dochodziła do monstrualnych rozmiarów, pięćdziesiąt razy większych od średnicy tarczy Słońca oglądanej z Ziemi. Wiązało się to z niedużą odległością periastronu, czyli punktu przy-gwiezdnego orbity Temy, który zgodnie z prawami mechaniki nieba planeta mijała bardzo szybko.
W tej chwili wielka tarcza Proximy świeciła blisko zenitu i gwałtownie rosła, by za dwie godziny osiągnąć maksymalne rozmiary.
Potężny huk rozdarł powietrze. Drzemiący wyżeł Smok otworzył ślepia, spoglądając z niepokojem na Renego.
– Wulkan? – zapytał Allan. Renę zastanowił się.
– Chyba nie. Najbliższy leży prawie dwa tysiące kilometrów stąd. Tuż za równikiem, począwszy od wybrzeży oceanu, dymi ich kilka. A to prawdopodobnie burza.
– Nic dziwnego. Kiedy mają szaleć nawałnice, jak nie teraz, w perias-tronie. Ocean musi przypominać kocioł parujących wód.
– Niekoniecznie – odparł zoolog. – Pamiętaj, że w czasie gdy Tema najbardziej oddala się od Proximy, nawet na równiku są tęgie mrozy. Ten zimny okres trwa znacznie dłużej niż krótkotrwały, parogodzinny żar. Toteż oczekuj raczej gór lodowych niż lazurowego, tropikalnego morza. Zaraz się zresztą przekonasz.
– Czy sądzisz, że tam w dole szaleje burza na znacznych przestrzeniach?
– Najprawdopodobniej. Ale po co zgadywać mając przyrządy? Renę położył pod przezroczystą płytę burzometru mapę terenu rozciągającego się przed nim. Obejmowała prawie ćwierć miliona kilometrów kwadratowych.
Nacisnął guzik. Dwie głowy pochyliły się nad mapą.
– Bardzo jasne, niespokojnie rozbłyskane pola – wyjaśniał Renę – to strefy najsilniejszego naelektryzowania chmur. W tych okolicach dojrzały one do stanu wysokich chmur burzowych z rozłożystym „lodowym kowadłem” na szczycie. Nasilenie promieniowania płyty wskazuje, że są to burze tak potężne, jakich na Ziemi nie spotykamy nawet w tropikach. Zjawisko normalne w równikowych partiach Temy.
Allan zasępił się.
– Więc obniżyć lot możemy dopiero dalej, nad pustynią?
– Przede wszystkim wywołamy oberwanie chmury, aby deszcz nie utrudniał widoczności – odrzekł zoolog.
Allan spojrzał na mapę, gdzie położenie samolotu znaczyło się ostrą czarną strzałką.
– Chyba już czas. Czterysta kilometrów przed nami znajduje się Morze Niespokojne.
Renę naciśnięciem guzika połączył burzometr z wyrzutniami pocisków meteorologicznych. Jednocześnie rozpoczął silne hamowanie.
Kilka rakiet pomknęło ukośnie ku zwartej masie obłoków.
Po upływie minuty huk piorunów wzmógł się co najmniej dwudziestokrotnie. Jednocześnie pojaśniały wielkie przestrzenie chmur, a miejscami rozwarte okna odsłoniły ciemnosiną, prawie czarną powierzchnię planety.
– Pikujemy – oznajmił Renę.
Samolot runął w dół. Pole obłoków przybliżało się szybko. Naraz nieprzenikniona biel skryła cały obraz. Kiedy ustąpiła, w dole widniało szaro-niebieskie podszycie niskich krzewów, przeważnie płożących się po ziemi. Tu i ówdzie tworzyły odosobnione kępy pośród grząskich moczarów, gnące się do ziemi pod wściekłym naporem wichru.
Renę wyrównał lot na wysokości dwustu metrów.
– Chętnie przetrząsnąłbym tutejszą tundrę – zauważył. – Jej zwierzostan może kryć wiele niespodzianek.
Allana, jako botanika, pociągało skompletowanie zielnika z tych niegościnnych równin. Ale te marzenia musiał odłożyć. Trapił go zresztą znacznie ogólniejszy problem, który powinien skonsultować z Renem.
Zoolog spojrzał na mapę.
– Zaraz będzie morze.
Allan dostrzegł w pobliżu widnokręgu dziwną błyszczącą ścianę, która ostro łączyła niebo, powleczone gmatwaniną obłoków, z twardym gruntem planety.
– Co to? – wskazał ręką.
– Deszczowy wał – odparł spokojnie Renę. – Pociski meteo rozładowują burze. Przyrząd nastawiłem na odległość dwudziestu kilometrów, bo lecimy nisko.
Tuż przed nimi szalał żywioł wodny. Wygięta w olbrzymi łuk linia brzegowa miejscami cofała się raptownie, by opodal sięgnąć na setki metrów w głąb moczarów poszczerbionych wściekłym zębem sztormów. Niektóre fale zdawały się na krótko zastygać w bezruchu i dopiero po chwili cofały się ku pełnej toni, białe i jakby kanciaste.
Zjawisko oglądane z góry przedstawiało się nierealnie. Allan dopiero po chwili uprzytomnił sobie istotę tajemniczych ociężałych fal.
– Więc to są zwały lodu pędzone nurtem wód i uderzeniami sztormu? Chwycił lornetkę. Brzeg został już daleko za nimi. Lecieli nad bezkresną kipielą, w której woda, lód i bryzgająca biała piana bez ustanku tłukły o siebie, wyły przeciągle, przewalały się jak dzika niesamowita lawina, prąc wciąż naprzód, na południe.
Po dziesięciu minutach lotu nad falami Renę wyprowadził samolot świecą w górę. Niebo było prawie zupełnie pogodne. Proxima, która godzinę wcześniej przetoczyła się przez zenit i dość szybko opadła ku zachodowi, olbrzymiała nadal. Był to jeden z paradoksów Temy: czasami pod wieczór robiło się jaśniej niż w południe.
Pola burzowych chmur, skłębione nad szalejącym oceanem, dawno już zakrył horyzont. Mijali rozległą, pustynię, która z wysokości prawie trzydziestu kilometrów przypominała ciemną pocętkowaną derkę.
Renę przyjrzał się bacznie temu widokowi przez lornetkę.
– Wiesz, czym usiana jest pustynia? – zapytał AUana. Botanik nie dał się wywieść w pole.
– Pustynia? Niczym. A przynajmniej niczym takim, co by się. odznaczało z tej wysokości i w dość niekorzystnym oświetleniu. To niebo roi się od drobnych, jakby wełnistych obłoczków.
Pół godziny później samolot znów pikował.
– Ostatnie półtora tysiąca kilometrów przebędziemy już niskim lotem – zaproponował Renę. – Patrząc ze stratosfery, stracilibyśmy zbyt wiele malowniczych widoków. Na Temie teren oglądany z takich wysokości nie jest nawet mapą, a raczej czymś zamazanym i nieciekawym. Sprawia to atmosfera prawie dwukrotnie grubsza od ziemskiej i dodatkowo mniej przezroczysta wskutek obfitości dwutlenku węgla.
Allan uporczywie wpatrywał się w uciekającą do tyłu pustynię. Pędzone wiatrem zwały piasku układały się sypkim śródpowietrznym kobiercem. Gdzieniegdzie jakiś bardziej zadzierzysty wir porywał nieprzezroczysty kłąb i igrając z nim podnosił piaszczystą trąbę nad obłoki.
Nagle u nasady jednego z takich skręcających się lejów pociemniało coś, jakby gigantyczny łeb potwora plującego piaskową fontanną.
– To szczyt odporny na burze piaskowe i silne skoki temperatury– wyjaśnił Renę. – Jego wierzchołek z twardej skały jest płaski jak stół, a zbocza kanciaste i strome.
– Gdzie ty widzisz to wszystko?
– Dwukrotnie przelatywałem nad tą okolicą. Raz miałem doskonałą widoczność.
– I tak dokładnie zapamiętałeś tę górę? Renę uśmiechnął się.
– Nie chodzi właśnie o tę. Jest ich tu całe mnóstwo i są całkiem podobne do siebie. To jeden z typów ukształtowania rzeźby pustyni. Ale zdaje się, że już powinien być periastron. Jeśli chcesz przyglądać się, włącz ściemnienie szyb.
Ogromny, oślepiający krąg dziennej gwiazdy wisiał jeszcze wysoko nad widnokręgiem.
Rysunek 9. Orbita Temy
– Przed dwoma minutami Tema przeszła najbliżej Proximy – stwierdził Renę obrzuciwszy przyrządy przelotnym spojrzeniem. – Jesteśmy zaledwie czterysta tysięcy kilometrów od fotosfery naszego słoneczka. Większej tarczy dziś już nie zobaczymy.
Wyłączyli ściemnienie i znów wpatrywali się w dół. Nie pozostało ani śladu mdłej, jednostajnej kurzawy piasków, która przedtem zamazywała widok. Pod nimi rozłożył się bezkres garbów i pofałdowań dziwnie regularnych, jakby odmierzonych. Matowobiałe fale, wyższe od największych bałwanów oceanicznych, stały nieruchome, jak gdyby nagle stwardniały w kleszczach kosmicznego mrozu podczas straszliwej burzy.