355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » Krzysztof Boruń » Proxima » Текст книги (страница 14)
Proxima
  • Текст добавлен: 29 сентября 2016, 01:59

Текст книги "Proxima"


Автор книги: Krzysztof Boruń


Соавторы: Andrzej Trepka
сообщить о нарушении

Текущая страница: 14 (всего у книги 30 страниц)

Szybko jednak doszedł do przekonania, że ten ostatni argument można podważyć. A samogłów? – zastanowił się. Przed oczami wyobraźni stanęła mu ta ryba oceaniczna dwutonowej wagi, która wyglądała, jakby składała się jedynie z walcowatej głowy, jakby odciętej od korpusu mieczem.

Podobna konstrukcja zwierzęcia Jadowego wydawała się znacznie bardziej utrudniona: łeb olbrzyma na kurzych łapkach? Ponieważ Renę nie mógł zaprzeczyć niesamowitemu widokowi, jaki oglądał przez lornetkę, zapragnął zbadać go tym wnikliwiej.

Obraz był tak wyrazisty, jakby znajdował się o parę kroków. Stado liczyło kilkanaście okazów. Renę nastawił szkła na maksymalne powiększenie, przy którym pole widzenia zajęła jedna głowa. Wyglądało, że tworzy ona samoistną całość spoczywającą na zwartym niskim mchu. Trochę większa od ludzkiej, a zwłaszcza szersza, ukształtowana była całkiem inaczej. Para ogromnych oczu o szparkowatej źrenicy zajmowała tak znaczną część „twarzy”, iż wydawało się, że jedynym przeznaczeniem głowy jest użyczenie miejsca tym jaskrawozielonym ślepiom, które patrzyły jakoś przejmująco – ani drapieżnie, ani łagodnie. Nie była to głowa żadnego z zaobserwowanych dotąd zwierząt Temy. Czy mogła należeć do istoty obdarzonej inteligencją? Niesamowity wyraz oczu stanowił rażące zaprzeczenie tego obrazu Temida, jaki Renę zdążył wytworzyć w fantazji.

Oczy przedzielała jakaś narośl przypominająca trąbkę, w której można było dopatrywać się nosa tylko przez analogię umiejscowienia. Poniżej wysuwała się morda, z profilu wydłużona, przeważnie wpółotwarta, w której czeluściach gęstniało ciemnofioletowe ubarwienie. Nie miała ani warg, ani widocznych zębów. Zakończona była spiczastymi występami, prawdopodobnie z substancji rogowej.

Domniemany Temid… Widzę tu tylko monstrualnie rozrośniętą obudowę oczu – rozważał zoolog. – A gdzież dogodne miejsce dla odpowiednio wysklepionej mózgoczaszki? Zmieściłby się tam najwyżej mózg psa. I taka istota miałaby krzesać ogień?!

Renę przypomniał sobie, jak przekonywał córkę, że nawet u psychozoów mózg może się mieścić w dowolnej części ciała, byle był należycie chroniony. A teraz, na konkretnym przykładzie, sam nie chciał w to uwierzyć.

Chciał się bronić przed tym antropomorfizowaniem, lecz – z drugiej strony – u obserwowanych okazów nie widział innego miejsca na ten narząd, skoro stanowiły tylko głowę. I tak źle, i tak niedobrze.

Nasunął mu się jeszcze jeden obraz. Jeśli rzeczywiście był to łeb olbrzyma na kurzych łapkach, nawet przy takim przypłaszczonym kształcie głowy stosunek wagi mózgu do wagi ciała mógł być bez porównania korzystniejszy niż u ludzi. Jakie byłyby szansę człowieka w starciu z taką inteligencją? Oczywiście nie chodzi tylko o stosunek wagowy mózgu i ciała. Wiele zależy od pofałdowania kory, subtelnych szczegółów budowy mózgowia…

A odpowiednik rąk? – Renę zadawał sobie kolejne pytanie. – Gdzież wystarczająco sprawne kończyny uwolnione od funkcji podpierania ciała, przystosowane do wykonywania złożonych ruchów, zdolne do precyzyjnych czynności, do twórczości artystycznej, do celowej pracy w myśl zaleceń takiego arcymózgu?

Nagle skupisko śledzonych okazów poruszyło się jak na komendę. Przodem sunęła jedna głowa, prawdopodobnie przywódca grupy, a może tylko stada. Za nią reszta oddalała się bez zbytniego pośpiechu. Teraz Renę mógłby przez lornetkę zbadać pośrednio sprawę nóg, na podstawie ruchu głów i sposobu rozchylania się mchu. Powziął jednak inny zamiar.

– Dogonię was! – zawołał w podnieceniu. – Dogonię, odrętwię, ba! uprowadzę do bazy.

Ostatnie słowa utonęły w szumie wirolotu, który niby strzałę wzbił zoologa w powietrze.

ŚLADY NAD JEZIOREM

Od ostatniego periastronalnego położenia Temy okolicy tej jeszcze nie nawiedził śnieg. Był to suchy step, z rzadka porośnięty kępami roślin zarodnikowych o fiszbinowatych, twardych liściach, od spodu zaopatrzonych w cieniutki występ zbudowany głównie z krzemionki. Taki twór, tnący nie gorzej od stali, sprawiał, że blaszki liściowe nie mogły stać się pastwą żadnych roślinożer-ców. A ponieważ innej flory nie było tu prawie wcale, obszar ten omijały większe zwierzęta.

Astrid wybrała ten step do badań geofizycznych dokonywanych z łkara. Miał on szczególne walory i pod pewnym względem żaden opisany dotąd przez członków wyprawy skrawek planety nie mógł z nim współzawodniczyć.

Gdy stwierdzono jeszcze spektroskopowe, że atmosfera Temy składa się głównie z dwutlenku węgla, wśród uczonych powstał spór, czy pewne ilości tego gazu mogą okresowo zestalać się, przynajmniej w niektórych okolicach. Pomiary temperatury poszczególnych rejonów Temy, dokonywane o różnej porze długiej doby i krótkiego roku, prowadziły do wniosku, że proces ten nie powinien zachodzić na szerszą skalę.

W kilka miesięcy później obserwacje z łkara potwierdziły słuszność tych przewidywań. Okazało się, że tylko w czasie najdłuższej nocy w niektórych szczelinach i zagłębieniach terenu, zwłaszcza w bliskości biegunowych czap lodowych, pojawia się czasem biały puch, złożony z drobniutkich kryształków zestalonego dwutlenku węgla.

Astrid podejrzewała, iż w wyjątkowo sprzyjających warunkach zjawisko to mogłoby utrzymywać się jeszcze za dnia. Był to problem pasjonujący, gdyż dokładne zbadanie krążenia tego gazu pozwalało lepiej poznać właściwości przyrodniczego środowiska Temy, a więc i dziejów życia na tym globie. Dwutlenek węgla odgrywał tam niepoślednią rolę regulatora klimatu, w dużym stopniu akumulując nagromadzone ciepło promieniowania Proximy: wydatnie zwalniał jego uchodzenie w przestrzeń międzyplanetarną, zwłaszcza podczas nocy następującej po wyjątkowo mroźnym, najdłuższym dniu.

W polu widzenia robota Łazika leżał wyniosły łańcuch górski osłaniający step przed wichrami. Ponad masywem skalnym, z daleka trochę podobnym do pokruszonej ściany, przelatywały ogromne masy zimnego powietrza znad Południowej Czapy Biegunowej i wolno opadały w dolinę. Dlatego klimat był tu bardzo surowy.

Łazik pochylił się nad skalną płytą poprzerzynaną kilkoma szczelinami.

Jedna z nich, szeroka na dwa palce, była oszroniona, jak to bywa czasem na Ziemi z zewnętrznymi ścianami budynków, gdy nastaje odwilż.

Niespodziewanie odezwał się sygnał alarmowy. Unieruchomiwszy Łazika, Astrid zamknęła drzwi kabiny i pędem pobiegła do centrali radiotelewizyjnej.

Jednocześnie z nią zjawił się tam Szu. Stanęli milcząco przed lampką Renego, która paliła się ostrzegawczym karminowym światłem. Trwało to może sekundę, po czym dziewczyna przypadła do aparatu.

– Renę! Czy słyszysz mnie? Mówi Ast. Odezwij się! Renę, co się stało? Oboje powtarzali wezwania i nasłuchiwali, ale prócz szumów i trzasków, związanych z magnetycznymi zaburzeniami w atmosferze, do uszu ich nie dobiegł żaden dźwięk. Zaalarmowali więc Jedynkę i Dwójkę o przypuszczalnym wypadku zoologa oraz połączyli się z Allanem donosząc, że lampka Renego pali się od pięciu minut ostrzegawczym światłem. Botanik był wstrząśnięty wiadomością.

– Rozmawiałem z nim o wpół do trzeciej – wyjaśnił. – Miał się spotkać ze mną w samolocie.

Astrid i Szu szczególnie przeraziła wiadomość, że Renę przesłał Allanowi ostatni słowny meldunek z jakiejś zagadkowej Doliny Śmierci. Jednak ustaliwszy na mapie dokładne położenie tej doliny stwierdzili, że sygnał alarmowy zoologa nadany został trzydzieści dwa kilometry od tego miejsca. Dolina Śmierci, leżąca w innej części Kotliny Pięciokąta, nie mogła więc być przyczyną niebezpieczeństwa grożącego Renemu.

Szu pobiegł do obserwatorium zlustrować okolicę za pomocą pantoskopu. W miejscu wypadku Renego rozciągała się zwarta puszcza. Już po chwili zrozumiał, jak beznadziejne byłoby zdalne poszukiwanie człowieka w tym gąszczu przesłoniętym od góry listowiem.

Wrócił do centrali. Allan donosił, że leci z psem na pomoc, kierując się wskazaniami Astrid.

Nagle lampka Renego zamigotała i raptownie zgasła. Oznaczało to, że urządzenie radiowe w hełmie zoologa zostało zniszczone.

Allan wylądował na małej polance i uwolnił Smoka z szelek wirolotu. Wysoko w koronach drzew pogwizdywał wiatr. Na ziemi było spokojnie i nic nie nasuwało podejrzenia o zaczajonym niebezpieczeństwie. Cóż więc przytrafiło się Renemu, który rozporządzał wszelkimi środkami ochrony i obrony?

Najpierw należało zbadać najbliższą okolicę. Jedno było przecież pewne:

gdzieś tutaj znajdował się zoolog w chwili, gdy zgasła czerwona lampka.

Pies węsząc pobiegł ku pobliskim krzakom i dłuższą chwilę w nich buszował. Allan poszedł za nim; rozejrzał się i stanął jak wryty. Po chwili trzymał w dłoniach złożony wirolot Renego. Obok stał rozpięty plecak z częściowo wyładowaną zawartością. Dokładniejsze oględziny aparatu plecowego nie wykazały śladów zewnętrznych uszkodzeń. Wyglądało na to, że zoolog położył wirolot i plecak na ziemi bez pośpiechu – inaczej pozostałby przynajmniej drobny ślad uderzenia o grunt.

Polanę okalały wysokopienne drzewa. Allan spotkał je pierwszy raz – może najbardziej oryginalne ze wszystkich, jakie widział i jakie mógł sobie wyobrazić. Pień grubości człowieka rozszerzał się w nieckowato wygiętą ku dołowi narośl, z której zwisało aż do ziemi kilkanaście giętkich bieży zakończonych szafirowymi kielichami dwumetrowej wielkości.

Choć Allan wiedział, że teraz nie może rozpraszać uwagi na florystyczne niezwykłości, dokładnie przyjrzał się tym dziwolągom. Zaczął bowiem podejrzewać, iż właśnie tu należy szukać źródła zagrożenia. Niepokoiło go, że przypuszczalnie te ogromne kielichy nie stanowiły kwiatów. Niewątpliwe bowiem kwiaty, podobne do żółtych petunii, wyrastały wprost z pnia.

Było jasne, że szafirowe kielichy nie są tylko kapryśną ozdobą, lecz mają ściśle określone przeznaczenie. Choć na tym szokującym drzewie, patrząc z dołu, trudno było dojrzeć liście, Allan wątpił, aby osobliwy kielich pełnił rolę oddechowo-asymilującą. Przerażała go myśl, że może to być drzewo mięsożerne.

Porównanie z takimi roślinami na Ziemi bynajmniej nie rozpraszało obaw. Pułapką na owady, pająki i inne drobne bezkręgowce jest tam z reguły odpowiednio przebudowany liść, nieraz o wymyślnych kształtach głębokich dzbanków, pucharów z wieczkiem, torebek nakrywanych kapturem. Pod tym względem tutejsze kielichy wcale nie biły rekordów oryginalności. Przytłaczały natomiast ogromem. Właśnie to było najgroźniejsze: mogły pomieścić zdobycz rozmiarów człowieka.

Niemal wszystkie zagadkowe kielichy były otwarte. We wnętrzu każdego, na samym spodzie, znajdowała się kula wielkością i barwą przypominająca pomarańczę. Owoc? – zastanawiał się botanik. Wzrok jego prześlizgnął się w górę po pniu, prostym jak świeca, aż do nieckowatej narośli, z której niczym liany spływały zielone pędy zakończone właśnie kielichami. Zdumiał się spostrzegłszy, że takie same „pomarańcze” przyklejone były do gładkiej lśniącej kory, obok podobnie wyrastających kwiatów.

Jeszcze jedna analogia do drzew pomarańczowych: kwitną i owocują równocześnie – pomyślał Allan. – Jeśli te kule na pniu są rzeczywiście owocami…

Botanik zaczął od ustalenia roli kielichów. Dobywszy noża, odciął długi pęd z pobliskiego krzewu. Z gotową żerdzią podszedł do obiektu badań. Kielich drgnął i sprężył się już za pierwszym dotknięciem kuli przynęty. Potem całość, skrócona i spęczniała na kształt balonu, zamknęła się wokół obcego ciała, które podrażniało „pomarańczę”.

Czy Renę mógł zginąć w takiej zdradzieckiej roślinnej paszczy? Zielony bicz okazał się zbyt twardy dla zwykłego noża, więc botanik użył noża laserowego, który w okamgnieniu przepalił tę dziwną łodygę. Rozcięcie kielicha ujawniło, że wewnętrzne jego ścianki nie miały kolców lub innych urządzeń do przytrzymywania upolowanego zwierzęcia. Natomiast „pomarańcza” stanowiła zdrewniałą, silnie zmineralizowaną imitację soczystych owoców wyrastających z gładkiego pnia.

Trzeba było zbadać, czy kielich wydziela substancje trujące dla człowieka. Nim jednak zdążył przeprowadzić próbę, usłyszał dobiegające z oddali ujadanie psa. Czyżby Smok odnalazł Renego i teraz toczył bój o jego życie?

Nie było chwili do stracenia. Allan bez wahania pobiegł w kierunku głosu psa, którego szczekanie przeszło nagle w skomlenie. Z puszystej kępy wysokich ziół wypadł Smok. Próbował dobiec do botanika, lecz wkrótce przewrócił się i nie mógł powstać.

W prawym boku wyżła tkwił dziwny pocisk: asfaltowa kulka przekłuta długim kolcem. Wyciągnąwszy go bez trudności, Allan przyjrzał mu się uważnie. Znał roślinę, z której kolec pochodził, i jej silne działanie trujące. Sięgnął do torby po odpowiednią strzykawkę z antytoksycznym lekiem.

Za parę minut pies poczuł się lepiej. Nie mógł jednak jeszcze wstać o własnych siłach.

Allan przystąpił do oględzin zagadkowego pocisku. Na asfaltowej kulce dostrzegł odciski szerokich palców.

W pobliskich krzakach rozległ się lekki trzask, jakby ktoś ułamał gałąź. Smok drgnął, niespokojnie węsząc.

Szybko opuściwszy na twarz osłonę z przezroczystego tworzywa, Allan zaczął skradać się ku zaroślom. Usiłował dojrzeć coś przez niebieski gąszcz, lecz nic szczególnego nie zauważył. Tymczasem Smok, widać w obawie, aby go nie zostawił, z trudem stanął na nogach i podążył za swym panem. Z głębi puszczy do uszu botanika dobiegł jakby tętent. Usłyszał krótki, ostry gwizd. Potem wszystko ucichło.

Zrazu Smok podążył naprzód, lecz obwąchawszy niską kępę ziół w zaroślach, wtulił ogon pod siebie i wycofał się, cichutko skomląc. Allan odkrył w tym miejscu jakiś niewyraźny trop. Z nacisku stopy na miękki grunt wywnioskował, że nie rozpoznana istota – Temid czy zwierz? – musiała być bardzo ciężka.

Pies znów zniknął w krzakach, lecz na wezwanie wyskoczył z niebieskich gąszczy i przywarł do nóg Allana. W pysku miał jakiś niewielki biały okruch.

W pierwszej chwili botanik sądził, że ma przed sobą nowe niezwykłe znalezisko – wytwór istot rozumnych zamieszkujących Temę. Wystarczyło jednak wziąć przedmiot do ręki, aby spostrzec pomyłkę: odłamek był częścią podstawki izolacyjnej paralizatora hełmowego, używanego przez uczestników wyprawy. Z oględzin wynikało, że antena aparatu została strzaskana wyjątkowo twardym, ostro zakończonym narzędziem.

A więc napaść – pomyślał Allan. Był wstrząśnięty odkryciem.

Wnioski płynące z dotychczas stwierdzonych faktów nie nastrajały optymistycznie. Jeśli Renę nie zdołał w pierwszym momencie skutecznie odeprzeć ataku, można było wątpić, czy w ogóle był zdolny do podjęcia później walki o życie. Czyżby napastnicy mieli jakieś zabezpieczenie przed obezwładniającym działaniem aparatu hełmowego? A może właśnie doświadczywszy tego działania roztrzaskali hełm z odległości? Lecz skąd wiedzieli, iż to on jest przyczyną zaburzeń układu nerwowego?

Botanik uświadomił sobie, że jeśli pies przyniósł odłamek podstawki izolacyjnej hełmu, w tym samym miejscu mogły znajdować się dalsze dowody rzeczowe, na przykład ślady szarpaniny Renego z napastnikami. Może nawet on sam, ranny albo nieprzytomny, leży gdzieś w krzakach?

Wyżeł szybko zaprowadził Allana na miejsce, skąd przyniósł znalezisko. Dalsze odłamki izolatora leżały pod mięsożernym drzewem, tuż obok jednego ze zdradzieckich kielichów, który był jednak pusty. Pozostałe, szeroko otwarte, również nie wymagały zbadania. Sąsiednie drzewo miało wprawdzie aż dwie pułapki zaciśnięte, lecz znalazł w nich tylko małe zwierzęta, wielkości królika i salamandry.

Powoli, z wielką dokładnością Allan przeszukał najbliższe otoczenie. Nigdzie nie zauważył śladów krwi. Także nic nie wskazywało, aby toczyła się tu walka.

Botanik zachodził w głowę, jak Renę mógł poniechać obrony i biernie poddać się przemocy.

Wahanie, co dalej robić, trwało krótko. Przede wszystkim należało powiadomić o odkryciu wszystkich kolegów znajdujących się w obrębie Temy. Zaczął od Astrid i Szu na łkarze, jako rozporządzających najlepszymi środkami łączności oraz jedynym pantoskopem umieszczonym nad powierzchnią globu. Co prawda łkar tylko okresowo ogarniał swym zasięgiem Kotlinę Pięciokąta – wskutek bliskości Proximy i bardzo wydłużonej orbity Temy nie mógł być satelitą stacjonarnym – jednak w tej chwili teren ten wchodził w zasięg obserwacji pantoskopu.

Zaraz potem Allan połączył się z Hansem i Władem w Dwójce, jako mogącymi najszybciej przybyć osobiście z pomocą. Na ostatek zostawił delikatną i niełatwą misję kontaktu z Jedynką, gdzie przebywała Mary, Ingrid i Zoe.

Hans i Wład przylecieli do Kotliny Pięciokąta przed zapadnięciem nocy. Przywieźli wirolot oświetleniowy, gdyż okulary noktowizyjne mogły dawać fałszywy obraz w specyficznych termicznych warunkach oaz ciepła. Zabrano też dwa psy, aby z ich pomocą dokładniej przeczesać teren puszczy. Jeśli Renę nie żył, działanie preparatu przedłużającego okres śmierci klinicznej mogło ustać lada godzina.

Jak wynikało z tropu, którym Allana prowadził Smok, nieznane istoty mogły przetransportować Renego na brzeg jeziora. Poszukiwania rozpoczęto więc przede wszystkim od tego miejsca, w którym urywał się trop. Wkrótce też odkryto nad bagnistym brzegiem wyraźne ślady dwóch dużych tratw skleconych z nie ociosanych pni. Łatwo było stwierdzić, iż niezbyt dawno spuszczono je na wodę. Czyżby więc byli na właściwej drodze? Jeśli Renę został uprowadzony i przewieziony tratwą do siedzib Temidów, dalsze poszukiwania były bardzo utrudnione wobec mnogości wysepek i gęstych krzaków zarastających brzegi. Co gorsza, zbliżanie się najdłuższej nocy temiańskiej, trwającej ponad sześćdziesiąt godzin, bardzo ograniczało możliwości obserwacji z powietrza i z kosmosu.

– Na jakim szczeblu kulturowym są Temidzi? – zastanawiał się Wład. Allan rozłożył ręce w geście bezradności.

– Cóż o nich wiemy? Trochę sprzecznych spostrzeżeń i luźne domysły, to na razie wszystko.

– Jeśli są to istoty na poziomie pitekantropa, sprawa wygląda źle – stwierdził Hans. – Niestety, w takim przypadku mogli zabrać Renćgo przede wszystkim dlatego, aby go pożreć.

Allan milczał ponuro. Wład wysunął inną koncepcję.

– Czy istoty na niskim poziomie ^umysłowym nie oddałyby człowiekowi czci boskiej?

Hans sceptycznie pokręcił głową.

– Owszem: gdyby Renę pokonał je i podporządkował sobie. Powiedz, jaki zwycięzca uznał zwyciężonego za boga?

Wład zastanawiał się.

– W zasadzie masz rację: z pewnością nie uznałby zwyciężonego za boga w chwili zwycięstwa. Ale z czasem… Różnie bywało. Przecież Rzymianie chętnie włączali bóstwa ujarzmionych narodów do swego panteonu. I nie tylko oni. A są to przykłady z naszego, ludzkiego podwórka. O psychice Temidów nie wiemy nic. Czy kosmiczny jaskiniowiec, pokonawszy obcego boga, nie może uznać go za zdobycz zbyt cenną, aby ją zniszczyć? Jest to, rzecz jasna, czysta spekulacja, ale kto wie…

– Oby… – westchnął Hans. – Aż tymi Rzymianami to przykład nie najlepszy. Wątpię, aby rzymska mądrość polityczna cechowała jaskiniowców, nawet temiańskich…

Zapadał zmierzch. Hans i Wład przygotowywali wirolot, gdy niespodziewanie psy zaczęły gwałtownie ujadać w kierunku lasu. Również Smok, kręcący się koło Allana, wyraźnie węszył w tę stronę.

– Ustawcie lampę, a ja sprawdzę, co tam się dzieje – zadecydował Allan, biorąc Smoka na smycz. – Będziemy w kontakcie radiowym.

– Nie odchodź zbyt daleko – ostrzegł Hans. – Weź jeszcze jednego psa.

Botanik założył noktowizyjne okulary, nastawił reflektor latarki na emisję podczerwieni i prowadzony przez dwa psy doszedł do skraju lasu. Smok i jego towarzysz przestały ujadać, tylko węsząc ciągnęły w głąb puszczy. Po przebyciu kilkudziesięciu metrów pojawiła się przed nimi w świetle reflektora wąska ścieżka, która wkrótce zmieniła się w kręty tunel leśny. Psy wyraźnie coś czuły, zmuszając Allana do biegu.

Nagle tunel się skończył. Poprzez prześwity między pniami drzew botanik ujrzał ciemny zarys jakiejś budowli przypominającej wieżę. Psy przywarowały, Allan również stanął jak wryty.

Na przeciwległym skraju niewielkiej polanki, pod szaroniebieskim dachem olbrzyma puszczy o rozłożonych parasolowato, niezwykle długich konarach – stał na szerokim podwyższeniu monumentalny walec o szarej lśniącej powierzchni. W górnej, nieco zwężonej jego części ciemniały dwa owalne otwory, niby czarne oczodoły. Poniżej rysowało się rozległe pęknięcie.

Trzymając psy krótko na smyczach, Allan obszedł polanę, czujnie obserwując otoczenie. Tajemniczą wieżę-obelisk okalały ze wszystkich stron wygasłe ogniska. W popiele walały się zwęglone kości.

Tunel leśny, którym botanik przybył, nie był jedyną drogą wiodącą na polanę. Allan zauważył jeszcze cztery podobne ścieżki, przy czym jedna z nich budziła szczególne zainteresowanie wyżłów. Żadnych śladów Renego na polanie niestety nie odnalazł.

Dalszą pogoń za tajemniczymi mieszkańcami puszczy Hans i Wład uznali za ryzykowną. Wszyscy trzej zresztą uważali za niemal pewne, że trop prowadzący nad jezioro wskazuje właściwą drogę. Allan zrezygnował więc z dalszych poszukiwań w tej części lasu, zwłaszcza że z Jedynki przyleciała Ingrid i trzeba było wspólnie ustalić dalszy plan działania.

Ścieżka, którą wracał, doprowadziła go tym razem prawie na sam brzeg jeziora. Właśnie wychodził zza krzaków na otwartą przestrzeń, gdy wirolot oświetleniowy z szumem wzlatywał w górę. Nagle zrobiło się tak jasno, że musiał zmrużyć oczy odwykłe od blasku. Sterowana automatycznie latająca lampa zawisła na wysokości ośmiuset metrów, oświetlając cały obszar jeziora aż po przeciwległy brzeg i liczne, porosłe krzakami, skaliste wysepki.

W trakcie narady nadeszła z łkara wiadomość, która wzbudziła nowe nadzieje i wyznaczyła kierunek poszukiwań. Astrid donosiła, że z zapadnięciem zmroku coraz wyraźniej daje znać o sobie jakieś nikłe światełko na skraju Kotliny Pięciokąta. Chwilami rozdwaja się, czasami zupełnie przygasa. Obserwacje pantoskopowe wskazują, że są to dwa ogniska tuż obok siebie. Podając dokładnie ich położenie, geofizyczka podzieliła się ważną uwagą: parę dni temu odniosła wrażenie, iż właśnie w tym miejscu widzi dym. Niestety, wkrótce niebo zachmurzyło się, a potem Kotlina Pięciokąta znalazła się poza polem widzenia pantoskopu wobec przesunięcia się łkara na orbicie.

O odkryciu tajemniczej wieży Allan opowiedział Szu tylko bardzo skrótowo, każda bowiem chwila zwłoki mogła decydować o życiu Renego. Postanowiono, że Ingrid zostanie z psami na brzegu i będzie utrzymywać stałą łączność z łkarem oraz z Hansem, Allanem i Władem, którzy polecą zbadać zagadkowe ogniska. Zaraz też wzbili się oni w powietrze, tworząc trójkąt równoboczny. Na jego przednim wierzchołku znajdował się Allan, sto metrów za nim Hans i Wład. Nie zapalali reflektorów, bo blask podniebnej lampy wystarczał w zupełności. Stale włączone aparaty nadawczo-odbiorcze pozwalały im swobodnie rozmawiać.

Wiatr ustał. Ogromne jezioro, którego przeciwległy brzeg zaledwie się zarysowywał, leżało gładką taflą.

Krajobraz szybko się zmieniał. Skręcili w prawo nad szeroką rzekę tworzącą miejscami rozlewiska. Obniżyli pułap, by lepiej widzieć wodę i podmokłe łąki. Brzegi osłaniał miejscami kolczasty gąszcz odbijający się w toni.

– Teraz którędy? – spytał Hans spostrzegając, iż rzeka się rozwidla. – Decyduj, Al, bo znasz okolicę lepiej niż my. Znacznie zmniejszywszy prędkość, polecieli nad prawym korytem. Allan przez chwilę studiował podręczną mapę.

– Zawracamy – zadecydował wreszcie.

– Czy tamten nurt nie jest tylko dopływem? – spytał Wład.

– Bez znaczenia. Chodzi wyłącznie o utrzymanie właściwego kierunku. Po pięciu minutach Hans wysunął nowe wątpliwości.

– Znów jesteśmy bliżej jeziora. Lampę widać skośnie przed nami, a poza tym chyba zrobiło się jaśniej niż w rozwidleniu rzek.

– Początkowo znacznie zboczyliśmy z kursu – wyjaśnił Allan. – Niebawem lampa zostanie w tyle.

– A jednak źle lecimy – stwierdził Hans.

Byli u źródlisk rzeki, która hucząc tryskała spienioną falą spod skalnej płyty.

– Cofamy się? – zapytał Wład.

Botanik szybko porównał położenie lampy ze wskazaniami mapy i kompasu.

– Nie – zadecydował. – Do tajemniczego ogniska możemy stąd dolecieć w kilka minut. Jeśli nie znajdziemy tam Renego lub jakichś śladów, wrócimy wzdłuż głównego koryta.

Wzbili się nieco wyżej i zawiśli nieruchomo nad puszczą.

Rzeka, której dopływ tak ich omamił, ukazała się teraz znowu. Za rozwidleniem zataczała szeroki łuk. Skierowali się pod jej prąd, według wskazań Astrid o położeniu ogniska.

Wkrótce istotnie spostrzegli nikły błysk, jak płomyk smolnej szczapy. Na wszelki wypadek przygotowali broń.

Po wylądowaniu czekała ich niespodzianka: ognia, który na przemian to rozbłyskiwał, to znów krył się wstydliwie, nie zapalił piorun ani.wulkan, ani też świadome działanie istoty myślącej. Źródłem zapłonu były radioaktywne walce, podobne do tego, jaki Hans i Wład znaleźli w Dwójce. Z tą różnicą, że tam z głębokości kilkudziesięciu metrów wydobyli jedynie okruchy tego, co tu mogli podziwiać w całości, jako dzieło nieznanych konstruktorów.

Cztery takie urządzenia leżały na powierzchni. Jedno było częściowo zasypane i tylko wąska, świecąca ciemnowiśniową barwą pręga jego grzbietu widniała spod piasku. Gdy wiatr nanosił suche liście i gałęzie, rozpalały się ogniska. Płomień nie przerzucał się jednak poza walce, gdyż szybko gasł. Przy mniejszym niż na Ziemi procencie tlenu w atmosferze konieczna była wyższa temperatura zapłonu. Niemniej, z dala od ostatniego walca, w głębi puszczy, między kamieniami można było spotkać mniejsze i większe kopce popiołu. Wobec tego, że ani pędzony wiatrem żarzący się chrust, ani tym bardziej iskry nie mogły przenieść ognia, ogniska te musiały być rozpalane i podtrzymywane przez jakieś istoty inteligentne.

Drzewa strzelające konarami w górę, to znów przygarbione nad lekko zmarszczoną taflą jeziora, przypominały jakieś legendarne zwierzęta u wodopoju. Ingrid zniżała lot nad każdą wysepką, a niektóre oblatywała wokół, niemal sięgając stopami wierzchołków drzew. Towarzyszył jej Szu, który przybył z łkara wprost do Kotliny Pięciokąta.

Niespodziewanie poczuli gwałtowne smagnięcie wichru. Pod nimi toczyły się krótkie poprzerywane fale.

Spojrzeli na niebo. Chmury pędziły szybko i bardzo nisko, chwilami nawet zasłaniając zawieszoną nad jeziorem lampę. Za to na wschodzie, w przerwach między chmurami, dawał się już zauważyć słaby poblask.

Nie był to jeszcze świt, lecz jego zapowiedź. Ingrid pojęła bolesną prawdę, że od zaginięcia Renego minęło ponad sześćdziesiąt godzin. Życie jej męża stało pod wielkim znakiem zapytania. Pomyślała, czy położenie rannej Zoe, samotnej i bliskiej śmierci w skalistej pustyni Nokty, nie było lepsze niż Renego w tej chwili.

Zoe… Na wspomnienie córki Ingrid ogarnęło przygnębienie. Ona sama, zahartowana życiem, łatwiej zniosłaby cios. Ale jak śmierć Renego przyjęłaby

Zoe? Kochała ojca bardzo. Ingrid była przygotowana na wszystko – oprócz tego, by mogła powiedzieć córce, że jej ojciec nie żyje. Dobrze pamiętała ostrzeżenia Willa, by oszczędzała Zoe wszelkich gwałtownych wstrząsów psychicznych, bo mogą się okazać zgubne dla jej zdrowia.

Ingrid drgnęła. Gdzieś w dali, poza oświetloną taflą wody trzykrotnie błysnęło ostre światło. Wytężyła wzrok. Na linii horyzontu utrzymywał się nadal niezmącony mrok.

Grzmot nie nadszedł – to nie była błyskawica.

Przez chwilę zatrzymali się w locie, usiłując przebić wzrokiem nieprzeniknioną czerń. Na powierzchni jeziora pluskała woda, czasami wiatr porywał strzępy piany. To były jedyne bezpośrednio uchwytne oznaki ruchu w przyrodzie.

Jezioro kończyło się tylko pozornie. Gmatwanina drobnych niebieskich wysepek i pływających kęp zlewała się w fałszywy brzeg, do którego nie można było dobrnąć. W miarę przebywanej drogi brzeg ten rozrywał się na przesmyki, zatoki i większe połacie czystej wody.

Pobieżne choćby zbadanie tych wszystkich kęp wegetacji zajęłoby wiele dni. Niestety, Ingrid nie umiała już teraz zupełnie określić, z której strony pojawiły się błyskania. Polecieli w ich kierunku, lecz chyba już minęli tę wysepkę, jedną z wielu podobnych do siebie. Ingrid, wyczerpana nerwowo, była skłonna wierzyć, iż uległa złudzeniu.

Wiatr przycichł. Postrzępione rzadkie obłoki wolno wynurzały się spod widnokręgu. Noc wyraźnie bladła. Na wschodzie różowiały wysokie, jeszcze nieśmiałe pręgi zórz.

Byli nad brzegiem jeziora, – w pobliżu obelisku, gdy w powietrzu zapłonęła rakieta. Po niej druga. Trzecia nieomal otarła się o Ingrid, oświetlając z bliska jej twarz krwawą łuną.

Szu włączył radio wzywając Włada.

– Odpowiadam na sygnały – usłyszeli w słuchawkach głos fizyka. Kalina czekał na wzgórzu oddzielającym zarosły puszczą brzeg jeziora od takyrowej pustyni, zamienionej teraz na lądowisko i bazę ekip poszukiwawczych. Hansa i Allana nie było. Polecieli już z psami na drugą stronę jeziora.

– Ktoś sygnalizował reflektorem z przeciwległego brzegu, tam, gdzie są te trzy wysepki niedaleko ujścia rzeki – wyjaśnił Wład. – Przed chwilą znów powtórzyły się sygnały, więc odpowiedziałem rakietami. Halo, Hans! Halo., Al! Co tam u was?

– Lecimy nad wyspami! – usłyszeli głos Hansa. – Są tu jakieś groty. Ciemność i cisza. Nikogo tu… – urwał nagle.

W tej samej chwili w dali, po drugiej stronie jeziora, znów pojawiły się błyski – powtórzyły się trzykrotnie, w równych odstępach.

PRZYJACIEL CZY WRÓG?

Renę przetarł oczy i przeciągnął się leniwie w fotelu.

Przez okna samolotu, – służącego za bazę wyprawy do Kotliny Pięciokąta, widać było dalekie wzgórza.

Ingrid pochyliła się nad mężem i pocałowała go w czoło. – Czy Wład i Hans już polecieli? – zapytał zoolog.

– Tak, kochanie.

– Obiecali wrócić za dwie godziny – wtrącił Allan zajęty przyrządzaniem odżywczgo napoju.

– To dobrze! Byle tylko zdążyli. Obawiam się, czy jednak do tego czasu nie wybuchnie epidemia.

– Czy ona wszystkim grozi? – spytał Szu.

– Ludziom w żadnym wypadku.

– A więc komu?

– Sądzę, że będzie najlepiej, jeśli opowiem chronologicznie o wszystkim. Takiemu gadule jak ja sprawozdanie z tych kilkudziesięciu godzin posłuży za wyborne lekarstwo na zmęczenie. Nazwijcie mnie samochwałem, lecz w swoim własnym mniemaniu spisałem się na medal.

Sięgnął po kubek i – wypiwszy kilka łyków pomarańczowego napoju – rozpoczął:

– Nie będę opowiadał szczegółowo o tym, co przeżyłem. Krótko mówiąc, po rozstaniu się z Alem w pewnej chwili spostrzegłem po drugiej stronie rozległej, może kilometrowej polany gromadkę zwierząt. Przez lornetkę wyglądały jak samotne głowy bez tułowia.

Rozejrzał się po trójce obecnych, chcąc należycie ocenić wrażenie swoich słów.


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю