Текст книги "Proxima"
Автор книги: Krzysztof Boruń
Соавторы: Andrzej Trepka
Жанр:
Научная фантастика
сообщить о нарушении
Текущая страница: 16 (всего у книги 30 страниц)
Renę przerwał opowieść i zamyślił się.
– A więc jeszcze jeden zaskakujący kontrast! – powiedział Allan. – Połączenie dwóch odległych epok rozwoju cywilizacyjnego… Musisz zobaczyć obelisk, o którym ci mówiłem. Wygląda na to, że jest to uszkodzona część jakiegoś ogromnego urządzenia, które służyło kiedyś nie bogom, lecz kosmicznym braciom Temidow. Albo może pomnik chwały techniki, pamiątka jakiegoś ważnego wydarzenia w dziejach Temy, postawiona w tym miejscu i zapomniana przez tych, którzy ją tu zostawili, a teraz ich potomkowie lub krewniacy biją przed ową machiną-pomnikiem pokłony i składają całopalne ofiary.
– Powiedziałeś „potomkowie”… – zdziwiła się Ingrid.
– Są trzy możliwości: albo te twory wysokiej techniki przywiezione zostały na Temę przez jakichś gości spoza Układu Proximy, albo istniała tu przed tysiącami lat wysoka cywilizacja istot pochodzenia temiańskiego, a więc najprawdopodobniej blisko spokrewnionych z Temidami. Istoty te wyginęły lub wyemigrowały, a Temidzi są ich dalekimi krewniakami. Myślę jednak, iż nie można wykluczyć, że z jakichś nieznanych powodów nastąpił tu regres cywilizacyjny, a może nawet biologiczny twórców tutejszej cywilizacji. I właśnie Temidzi są ich potomkami. Co sądzisz o tym. Renę?
Zoolog nie odpowiedział.
– Która godzina? – zapytał z niepokojem.
– Osiemnasta czterdzieści pięć – odpowiedziała Ingrid. – O co ci chodzi?
– Już powinni tu być.
– Hans i Wład? Nie denerwuj się. Zaraz przylecą.
– Powiedz wreszcie, dla kogo te szczepionki – wtrącił Allan.
– Właśnie! – podchwycił Szu. – Mówiłeś na początku o jakiejś epidemii.
– No więc słuchajcie! Właśnie dochodzę do tej sprawy. Muszę kończyć, bo skoro tylko wylądują, lecę do moich Temidow. Otóż zaszczyciwszy mnie tym sterylność ścian i podłóg. W tym celu przesłał na Sel opracowane przez siebie wskazania dla uniwerproduktorów wytwarzających narzędzia badawcze i po niespełna dwóch tygodniach przesyłka z centralnej bazy wylądowała na kosmo-dromie Jedynki. Tam już czekali na nią Wład i Ast, aby przewieźć aparaturę zwaną chemotropem do Miasta Temian.
Nie była to pora szczególnie sprzyjająca przelotom. Tema zbliżała się do periastronu i z godziny na godzinę warunki meteorologiczne oraz sejsmiczne pogarszały się fatalnie. Na dobitkę w tym samym czasie pojawiły się zakłócenia łączności radiowej na rzadko spotykaną skalę, które tuż przed startem samolotu doprowadziły do całkowitego zerwania łączności. Co gorsza, ostatni odebrany komunikat mówił o zbliżaniu się do Pustyni Czerwonych Piasków wielkiego tornada, które w ciągu godziny mogło również dosięgnąć Miasta Temian. W tej sytuacji Allan, pełniący samotnie dyżur w Jedynce, nie wyraził zgody na start Włada i Ast.
– Polecicie, jak tylko miniemy periastron. To znaczy za siedemdziesiąt parę minut. Nie macie się co spieszyć. W tym czasie poprawi się z pewnością także łączność. Zakłócenia nie trwają na ogół dłużej niż pięćdziesiąt minut. Powinniście być na miejscu jakieś trzy godziny przed zachodem Proximy.
– Boję się o nich – Ast spojrzała błagalnie na Włada. – Jeśli tornado przejdzie przez teren wykopalisk…
– Mogę polecieć sam. Już nieraz prowadziłem maszynę przy takiej pogodzie – powiedział nieco chełpliwie Kalina.
– Nie ma mowy. Jeśli polecimy, to razem. Można by spróbować zlikwidować lub zepchnąć wir na inny tor pociskami termicznymi. Powinny tu być w magazynie.
– Nie zdążycie dolecieć – stwierdził Allan. – Nie mówiąc już o tym, że nie mam prawa was wypuścić. Wiesz o tym dobrze, Ast.
– A jeśli im się coś stanie?
– Jeśli te nowo odkryte podziemia mają aż tak potężne stropy, to na pewno nic im nie grozi. Naprawdę, wierz mi, nie ma potrzeby ryzykować. Zjecie ze mną obiad i odlecicie.
– Nie będę nic jadła – Ast spojrzała na brata ze złością. – Nie potrzebuję twego obiadu.
– Ale z pewnością spróbujesz specjału Temidów. A nawet dam ci cały udziec dla Szu i Jaro – usiłował rozładować napięcie.
– Udziec? – zainteresował się Wład.
– Jest on ze zwierzęcia trochę większego od zająca, upolowanego przez mięsożerną roślinę. „Drzewo zamroczenia”, jak ją nazwał Ęene. Korzystają z tych żywych pułapek Temidzi, okradając mięsożercę. To, czym chcę was poczęstować, jest prezentem od Temidów, otrzymanym ^v nagrodę, że podsunęliśmy im prosty sposób pomnażania przysmaków. Nie wolno tego mięsa piec, smażyć czy gotować. Gdy zobaczycie Temidów zajadających z apetytem zdobycz na surowo, nie sądźcie, że zabrakło im ognia w pobliżu: oni czynią to ze smakoszostwa. Mięso już po kwadransie przebywania w zamkniętym kielichu niby-kwiatu mocno nasiąka wydzielanymi przezeń aromatami i ma smak jakby umiejętnie dobranych ostrych przypraw. Sporządziłem z niego befsztyki tatarskie i wraz z twym ojcem zjedliśmy je z apetytem. Rzeczywiście ogromnie podnosi to walory kulinarne potrawy. Natomiast przy pieczeniu lub gotowaniu olejki eteryczne ulatniają się i cały efekt znika.
– A mówiłeś o pomnażaniu przysmaków…
– Ternidzi porzucali upolowaną zwierzynę, jeśli nie mogli jej upiec. Dopiero my 'wskazaliśmy im drogę postępowania: cóż prostszego, jak wprowadzić zdobycz na krótki czas do mięsożernego kielicha? I tu zdobyliśmy niepodważalny dowód szybkiego obiegu informacji w tej społeczności. Otóż z tego podsuniętego im pomysłu już po tygodniu korzystali Temidzi w obrębie całej Kotliny Pięciokąta, zarówno na lądzie stałym, jak wyspach, nawet takich, do których dopiero późnię; dotarliśmy. Zdobyte informacje każdy Temid niezwłocznie przekazuje swoim ziomkom tak sprawnie, że tamci po gwizdanych objaśnieniach w mig pojmują, o co chodzi. Tą drogą pewne nasze porady i wyuczone umiejętności zostały przyswojone przez całą ich społeczność. Mówiąc o całej społeczności, mam na myśli jeden Pięciokąt. Temidzi zasiedlają cztery oazy ciepła, przedzielone mroźnymi obszarami, które stanowią dla nich nieprzekraczalną barierę. Są to więc odrębne populacje pozbawione jakichkolwiek kontaktów. Renę zamierza zbadać, czy z tej przyczyny nie powstały jakieś odmienności rasowe. Co prawda izolacja trwa dopiero około dwóch tysięcy lat, ale zmiany mogły już wystąpić, zwłaszcza przy szybkiej zmianie pokoleń. Ciekawe jest również, czy pewna odrębność warunków bytowania nie rzutuje na procentowy rozkład płci. Zwłaszcza liczbę dwupłciowców, która w Kotlinie Pięciokąta zdecydowanie dominuje nad liczbą osobników jedno-płciowych. No, ale chodźcie do kuchni spróbować specjału Temidów – Allan z zapraszającym gestem otworzył drzwi prowadzące z hangaru do laboratoryjnych i mieszkalnych pawilonów bazy.
Ast spojrzała z wahaniem na przygotowany do startu samolot, potem na kłębiące się nad lasem chmury burzowe, widoczne przez kopułę hali.
– Chodźmy więc! Szkoda czasu – przesądził Wład. – A swoją drogą to, co mówiłeś, jest bardzo ciekawe. Dwa tysiące lat to genetycznie chyba niewiele – wrócił do poruszonego przez Allana tematu – ale kulturowo, a także językowo, to musi być ogromny skok.
– Niekoniecznie. Język i zwyczaje praczłowieka zmieniały się bardzo wolno. Sporo zależy od wielkości populacji, tempa postępu cywilizacyjnego i zmiany warunków bytowania.
– To samo twierdzi Szu. Ale przecież mówiłeś, że Temidzi bardzo szybko przekazują sobie informacje.
– Tak. Lecz ich zdolności wynalazcze są, jak się wydaje, bardzo ograniczone. Przekazywanie informacji to jeszcze nie myślenie twórcze.
Przeszli korytarzem do obszernego pomieszczenia kuchennego i Allan wyjął z pojemnika oczyszczone już i poćwiartowane mięso jakiegoś' temiańskiego „potworka”.
– Niestety, prawdziwe befsztyki po tatarsku trzeba siekać własnoręcznie. Nasze automaty kuchenne zupełnie się do tego nie nadają, a Jaro nie będzie się przecież zajmował takimi głupstwami.
– Może ci pomóc? – Ast odebrała mu nóż widząc, że niezbyt wprawnie zabiera się do siekania mięsa. – Zrób lepiej coś do picia.
– Niczego nie dokładaj – zastrzegł Allan. – Chodzi o oryginalny zapach. Na mój gust, ta woń jest zachwycająca.
– Rzeczywiście, bardzo przyjemna.
– A w ogóle społeczność Temidów to pasjonujący problem – podjął Allan przerwany wątek. – Co krok niespodzianki. Daisy ostatnio oszalała na punkcie ich wierzeń religijnych. Wcale się zresztą jej nie dziwię…
– Czy istotnie można już na ten temat powiedzieć coś konkretnego?
– Zakopaliście się w swoich czerwonych piaskach i widać niewiele wiecie, co się dzieje w innych zespołach.
– A ty coś o nas wiesz? Siedzisz tu, zakopany w „beczułkach” – odcięła się Ast. – Dlaczego do nas nie przylecisz? Chyba warto?
– Byłem.
– Raz. I to na parę godzin.
– Wiesz przecież, że poczułem się fatalnie. Chętnie bym przyleciał, ale boję się nawrotu alergii. Bo to, zdaniem Kory, musiała być alergia. Uczulenie na te wasze czerwone piaski. Bo w Trójce przez tydzień siedziałem i nic mi nie było. Ale przyrzekam: jak tylko Will znajdzie jakiś środek zapobiegawczy, to zaraz przylecę.
– Trzymamy cię za słowo – zaznaczył Wład. – Ale wracając do tematu… Wspomniałeś o wierzeniach Temidów. I jakichś odkryciach Daisy.
– Chodzi o prace zespołu kontaktów słownych. Czin, Ingrid i Zoe rozwiązały już właściwie problem przekładu mowy Temidów na nasz język i odwrotnie. Translacja z pomocą konwernomów wyszła już ze stadium eksperymentalnego. Pomagała im zresztą Kora jako psychofizjolog, a ostatnio do zespołu weszła Daisy, z tym, iż zajmuje się ona przede wszystkim obyczajowością i wierzeniami Temidów. Pasjonuje się tym również Zoe, próbując odnaleźć w mitach ślady kontaktów Temian z Temidami.
– Zdaje się, że miały jakieś większe kłopoty z przekładem. Jest to jednak mowa zupełnie inna niż nasza.
– Na szczęście nie było tak źle, jak wydawało się na początku badań. Co prawda, literami ich alfabetu nie są czyste tony, lecz złożone struktury dźwiękowe, a zależność tej struktury od treści wyrazów i zdań sprawia, że owych liter można doliczyć się co najmniej kilku tysięcy. Ale nam przecież chodzi o semantyczną stronę przekładu, a nie formalne zasady konstruowania języka. Translatory konwernomu zakodowały więc w swej pamięci całe słowa i zdania, ich zaś identyfikacja ze słowami i zdaniami naszej mowy dokonywana była drogą czysto praktycznych prób dogadywania się z Temidami. W sumie ponad tysiąc godzin eksperymentów, w których szczególnie pomocna, zwłaszcza w pierwszej fazie badań, była mowa gestów.
– Ale czy rzeczywiście ich i nasz świat pojęć można jakoś utożsamiać? – wtrąciła się do rozmowy Ast. – Przecież nie tylko dzieli nas przepaść wiedzy i poziomu umysłowego, ale przede wszystkim zupełnie inna droga rozwoju. Czy w ogóle można tu szukać jakichkolwiek odpowiedników pojęciowych, nie licząc oczywiście prostych, elementarnych czynności? Wspomniałeś o wierzeniach i mitach. Słyszałam od Nyma, że Daisy doszła już do Trójcy Świętej… Przecież to po prostu tworzenie analogii na siłę, przenoszenie w obcy świat naszych własnych pojęć i wierzeń religijnych.
– Nym to złośliwa bestia. Coś musiał usłyszeć, lecz nie zrozumiał, o co chodzi. No, ale siadajcie i jedzcie, bo „tatarski po temidzku” gotowy. Dziękuję ci, Ast – skłonił się przed siostrą.
– Więc co z tą mitologią? – ponaglił go Wład. – Jest w niej Trójca czy nie ma?
– Jest – Allan przełknął z ukontentowaniem odrobinę pachnącego mięsa. – Ale nie taka, jak myślicie. Daisy na razie nie spieszy się z wnioskami i niechętnie mówi o tym, do czego już doszła. Są to zresztą dopiero początki i z pewnością niełatwe, zważywszy trudności pokrywające się w pewnej mierze z tym, co mówiłaś, Ast. Ale Kora zna sprawę i wcale nie uważa, aby Daisy szła drogą prowadzącą na manowce. A to, co mówią Temidzi, w nieudolnym jeszcze przekładzie na nasz, ludzki język, brzmi w skrócie następująco: światem rządzą trzej bogowie…
– Stop! – przerwała Ast. – Czy u Temidów istnieje pojęcie świata i rządzenia?
– Rozumiem, o co ci chodzi, i masz tu trochę racji. To moja wina: zbyt swobodnie używam pojęć zdefiniowanych w naszym świecie. Temidzi' nie mają władców i nie zn'ają pojęcia „rządzić”. Autorytet przywódcy hordy ma czysto użytkową postać. Kłopoty z władzą to jeszcze dla nich daleka przyszłość. Pojęcie świata jest już bardziej adekwatne do naszego: świat to Temidzi, zwierzęta, rośliny, jezioro, skały. Z wyjątkiem nieba: Proximy, gwiazd i planet. Ciekawe, że podobnie jak w naszych starożytnych mitach niebo jest domeną bogów. A bogowie to istoty, które urodziły świat i mogą go zabić. Rodzenie, śmierć, a także problemy pokrewieństwa są dobrze „przekonsultowane” z Te-midami i nie ma tu żadnych nieporozumień.
– Powiedzmy…
– Dwaj bogowie to „Bracia”. Trzeciego nazywają: „Niebrat-brat”. Nie bardzo wiadomo jeszcze, o co tu chodzi. „Niebrat-brat” jest dobry, ale słaby i chory. Dwaj pozostali bracia są silni i zdrowi, jeden jest dobry, drugi zły. A teraz niespodzianka, otwierająca pole do spekulacji: bóg „Niebrat-brat” ma to samo brzmienie w jeżyku gwizdów jak Proxima. Bogowie „Bracia” – indentyczne z dwoma słońcami Tolimana – gwiazdami A i B. Można oczywiście powiedzieć, że to trójca najjaśniejszych obiektów na niebie, że Temidzi uwielbiają trójkę, bo są trójpalczaści i występują u nich trzy rodzaje płci. Ale może być też inna przyczyna. Ściślej: inne źródło informacji tworzącej podstawę mitu…
– Temianie?
– Właśnie. Posłuchajcie jeszcze, jak Temidzi określają istotę pająkowatą na rysunku pod obeliskiem, a także naszego Łazika. Jest to „bóg-niebóg”, dobry, jeden-dużo. „Dużo” oznacza u nich „więcej niż sześć palców” i może być to równie dobrze „siedem” jak „tyle ile małych i dużych bogów”, to znaczy gwiazd na niebie. Łazik byłby więc chyba kolejnym wcieleniem Temianina. Zresztą zdaje się to potwierdzać fakt, że wszystkie przedmioty i narzędzia, będące tworem wysokiej techniki, opatrują przymiotnikiem podobnym brzmieniowo do ich wyrazu „bóg-niebóg”.
– Może klucz do tych zagadek znajduje się właśnie w Mieście Temian? – zapytała na wpół twierdząco Ast.
– Nie wiem. Dla mnie oni pozostają mgłą. Torus Karlsone,' oazy ciepła, obelisk, zasypane budowle… Zgoda! To są konkretne dowody. Ale tak naprawdę?… Wszystko tonie we mgle. Do mnie, jako biologa, przemawiają ingerencje w przyrodę żywą, jakich ktoś dokonał tu ongiś, a zwłaszcza – jakich dokonuje na naszych oczach! Nazwałem swoistym „cudem” to, że flora i fauna nie poniosła na Temie istotnych uszczerbków w obliczu kataklizmu, który kompletnie przeinaczył jej klimat, zniszczył dawne biotopy i stworzył nowe, całkiem odmienne. „Cudem” w cudzysłowie, bo przecież nie wierzę w irracjonalne podłoże czynników, które ocaliły biosferę. Takim czynnikiem mógł być tylko Rozum. Stwierdziliśmy z Renę, że na dawnej Temie przeważał zielony kolor listowia. Teraz wiemy ponadto, że niebieska barwa liści dzisiejszej flory wiąże się z tym, iż współżyje ona z „beczułkami” – formą drobnoustrojów obecnych w glebie na powierzchni całej planety. Udało mi się stwierdzić, 'e tym bakteriom zawdzięczają mrozoodporność rośliny, które przez całe ery geologiczne żyły w ciepłym klimacie. I oto okazało się, że „beczułki” powstały dwa tysiące lat temu, równocześnie ze zmianą orbity Temy! Mało tego: nie są blisko spokrewnione z żadnymi tutejszymi mikroorganizmami – co przecież musiałoby zachodzić, gdyby tak niedawno powstały drogą specjalizacji, czyli przemiany jednych gatunków w inne.
– Może jednak sama przyroda…
– Nikt nie nabierze mnie na to, iż te szokujące zbiegi okoliczności dokonały się normalnie, pod naporem mechanizmów ewolucji. Można wszakże odparować, że również to należy do historii, bo stało się dwa tysiące lat temu. Ale nie sposób.powiedzieć tego o „cudzie”, który wydarzył się już po naszym przybyciu na Temę.
Pamiętam ten wieczór – podjął po chwili. – Było to tu, w Jedynce. Podobnie jak dziś, Tema podchodziła do periastronu. Świst wichury, plusk deszczu i lekkie wstrząsy podziemne… Wróciłem z Ingrid z obchodu puszczy i zająłem się badaniem zakażonych porostów. I wtedy okazało się, że zaraza ustąpiła. Infekujący „beczułki” bakteriofag TY-112 przestał istnieć. Już sam ten fakt byłby trudny do zrozumienia. Zagadka sięgała jednak znacznie głębiej. TY-112 nie przepadł bez śladu; lecz uległ mutacji, która od razu przekształciła go w nowy gatunek o podobnej budowie, ale całkiem odmiennych właściwościach. Nie tylko był on nieszkodliwy dla zdrowych „beczułek”, lecz – z kolei – uzdrawiał chore, już skazane na zniszczenie, wskutek postępujących procesów rozpadu wywołanych zarażeniem. Mało tego! Wsparte jego działaniem „beczułki” cofały destrukcyjne zmiany, jakie zaszły w porostach, a także w mchach. I jeszcze nie koniec na tym. Własnym oczom nie wierząc, stwierdziłem z osłupieniem, że nie była to mutacja jednostkowa, jak zawsze się dzieje: uległy jej równocześnie wszystkie TY-112! Jakiekolwiek próbki badałem, z rozmaitych miejsc, dotyczące odrębnych gatunków porostów i mchów – wszędzie rozgościł się nowy bakteriofag i spełniał swoją dobroczynną misję. Oznaczyłem go jako TS-112, a potocznie nazywam sanatoriu-sem, czyli uzdrowicielem.
– Tak byłeś pewny? – Ast spojrzała na brata z dezaprobatą.
– Nie byłem pewny. W czasie naszej wyprawy do Kotliny Pięciokąta powiedziałem Renemu o odkryciu. Oświadczył, że to bzdura, że musiałem coś sknocić, że widać warunki w laboratorium były niedostatecznie sterylne, że mogła przypadkowo wydarzyć się jakaś mutacja, którą rozwlokłem, zakażając jedne kolonie od drugich. Zresztą po zastanowieniu uwierzyłem, że tak rewelacyjny wynik powstał tylko z mego niedopatrzenia: kłócił się przecież z podstawowymi prawami biologii, z rachunkiem prawdopodobieństwa, a nawet ze zdrowym rozsądkiem. Ale mimo usilnych starań nie umiałem wykryć błędu w swych badaniach, o powtórzenie ich prosiłem najpierw Renćgo, a później moją mamę. W świetle oczywistych faktów, wyzbywszy się niedowierzań, przyznali mi rację. Dlatego teraz tu siedzę i nie ruszę się stąd, póki nie wyjaśnię sprawy do końca. Zdaje mi się, że wpadłem na trop mechanizmu, który uwarunkował zbiorową mutację bakteriofagów TY-112. I powiem wam: tak czy inaczej, ten „cud” ustąpienia zarazy jest dziełem tych samych biokonstruktorów, którzy dwa tysiące lat temu stworzyli „beczułki”. Zadziałali oni w skali planety takim czynnikiem, który precyzyjnie wywołał w każdym poszczególnym TY-112 tę samą mutację, z góry przez nich zaprogramowaną.
– Rzeczywiście to dziwne – powiedział w zamyśleniu Wład. Ast spojrzała na zegarek.
– No cóż… Mam nadzieję, że jesteś na właściwym tropie. Ale chyba Proxima minęła już periastron… Możemy lecieć.
Z pułapu kilkunastu kilometrów dało się odróżnić mgliste zarysy pustyni i oceanu. Powierzchnia planety przypominała mapę oglądaną przez zakopcone szkło. Wład latał tu jednak wiele razy w różnych warunkach pogodowych i orientował się dobrze w położeniu wykopalisk.
Nie mieli żadnych wiadomości ani od Szu i Jaro, ani z Jedynki, Dwójki czy Kotliny Pięciokąta. Łączność radiowa była nadal bardzo zła, choć już od pół godziny zakłócenia powinny się skończyć. Mimo rozpaczliwych wysiłków Ast niczego nie mogła wyłowić z powodzi świstów, trzasków i szumów.
Nad Miastem Temian szalała jeszcze wichura, gdy przechodzili do lądowania.
Nad odkrywkami wznosiły się tumany piasku, lecz wydmy były już coraz lepiej widoczne, co wskazywało, że wiatr zaczął słabnąć. Tornado przesunęło się daleko poza teren odkryć.
Z lotu ptaka stanowisko archeologiczne nie przedstawiało się zbyt okazale. Ciemne, prawie czarne fragmenty murów, połamane i nadtopione w żarze bloki jakiegoś żółtawego tworzywa, sterczące tu i ówdzie z bezkresu piasków słupy kamienne, niewyraźne zarysy jakichś prostokątów, teraz cieniowane jeszcze przewalającą się kurzawą, wszystko to poprzedzielane usypiskami gruzu, piasku i ziemi wydobytej przez koparki i „odkurzacze” – daleko odbiegało od wyobrażeń wielkiej urbanistyki i architektury.
Szkody nie były tak rozległe, jak się Ast i Wład spodziewali. Pawilon laboratoryjny i magazyn robotów stały nietknięte. Tylko samolot transportowy, pełniący rolę mieszkania-bazy, przesunął się o kilkadziesiąt metrów, a jego złożone skrzydła tkwiły głęboko w świeżo usypanej wydmie. Nowym elementem w krajobrazie był duży ciemny obszar w odległości półtora kilometra od wschodniego krańca ruin i wykopów. Widocznie trąba powietrzna zmiotła wierzchnią warstwę piasku, odsłaniając pod spodem coś, co przy spojrzeniu z góry wyglądało jak nieregularna brunatnoczarna plama niewiadomej konsystencji.
Szumy i trzaski ustały raptownie.
– Halo, Ast i Wład! – usłyszeli głos Allana. – Co się z wami dzieje? Czy mnie słyszycie?
– Halo, Al! Z nami wszystko w porządku. Co z Szu i Jaro – nie wiem. Nie było do tej chwili łączności. Za chwilę lądujemy!
Usiedli tuż obok samolotu-bazy i Ast pierwsza wyskoczyła z maszyny. Brnąc poprzez zwały piasku, dotarła do zasypanych schodków. W uchylonych drzwiach czekał Brabec. Oczy miał zaczerwienione od piasku i pyłu. Był blady, ale spokojny.
– Przywieźliście? – zapytał bez wstępów, wciągając Ast do wnętrza samolotu.
– Gdzie Szu?! – zawołała Ast, jakby nie słyszała pytania.
– W Mieście.
– Sam?
–, Nie. Z duchami Temian – zażartował. – No więc jak? Przywieźliście chemotrop?
– Jest, jest! Nie zginął – potwierdził od progu Wład. – Ale zawiewa – otrząsał się z piasku.
– No więc, co z Szu? – ponowiła pytanie Ast.
– Zasypany. Ale się nie denerwuj. Nic mu nie grozi.
– I nie wysłałeś koparki?
– Czekam, aż się trochę uspokoi. Muszę zresztą najpierw sprawdzić. Może trzeba ściągnąć ze dwie maszyny… – sięgnął po leżący na stoliku radiotelefon.
– Dlaczego nie zostałeś z nim na dole?
– Bo tak właśnie bezpieczniej. Wygrzebywać się ręcznie od spodu wcale niełatwo. Czekałem zresztą na was, Liczyłem się z tym, że będziecie lądować w czasie burzy i mogą być kłopoty. A teraz pomożecie mi w kopaniu.
– W którym sektorze pozostał Szu?
– B-11. Nie martw się. Są tam bardzo solidne stropy, o ogromnej wytrzymałości, przypominające dawne ziemskie schrony przeciwatomowe. Szu jest zdrów i cały. I bardzo stęskniony za tobą… A może chcesz z nim porozmawiać? Właśnie tuż przed waszym lądowaniem nawiązałem z nim ponownie łączność, jak tylko się skończyły te piekielne zakłócenia. Bardzo się o ciebie niepokoił… Prawda, Szu? – powiedział do aparatu.
– Jesteś podły! – wyrwała mu z ręki radiotelefon. – Szu! Co ty wyprawiasz?
– Czekam i słucham – w głosie Szu wyczuła rozbawienie.
– Obaj jesteście podli! Nie wiesz, jak się niepokoiłam!
– Właśnie wiem. Sterczę tu zresztą przy aparacie od dwóch godzin.
– Mogliśmy być tu już godzinę temu. Chciałam zaraz lecieć, tylko Al nam nie pozwolił.
– I miał rację. Jeszcze tylko was tu przed godziną brakowało!
– Tak baliśmy się o was… I ten brak łączności. Tym razem zakłócenia trwały wyjątkowo długo. Objęły całą Temę…
– Również Sel i łkara – wtrącił Jaro.
– Jak daleko przeszedł lej? – spytał Szu. – Ty, Jaro, przynajmniej mogłeś coś widzieć.
– Południowo-wschodnim skrajem Miasta. Najpierw dostrzegłem obłok ogarniający niebo, a dopiero, gdy trąba przybliżyła się, rozróżniłem jej trzon na kształt rozpędzonego drzewa z koroną w chmurach. Lej ten porywał piasek, a nawet spore głazy, unosząc je na zawrotną wysokość. Według moich obliczeń, jego szybkość przekraczała czterysta kilometrów na godzinę. Zresztą mam wiele zapisów holowizyjnych, łącznie z dźwiękiem. Potworny świst! Zaraz, jak trąba się oddaliła, zrobiło się ciemno. Wręcz nieprzenikniona powłoka pyłów. Burza piaskowa uspokoiła się na krótko, potem uderzył wicher i rozpoczął się kolejny taniec piasku, już znacznie słabszy.
– Niczego nie widziałem – powiedział z żalem Szu. – Pamiętam tylko potworny ryk i świst piasku zdzieranego znad stropu. Uczułem gwałtowny podmuch, który omal nie zwalił mnie z nóg. Potem wtargnął do sali obłok kurzu i usłyszałem szelest piasku sypiącego się przez zatarasowany otwór wejściowy. Musiałem zejść niżej. Łączności dalej nie było. Nie wiedziałem, co się dzieje. Bałem się, czy nie próbowaliście lądować. Lco z Jaro… Czy bardzo zasypało odkrywki? – zmienił temat. – Co widziałaś, Ast?
– Z tego, co mogliśmy dojrzeć przy lądowaniu, wynika, że będzie trochę kopania.
– Zdaje się, że tornado pozostawiło ci też prezent – dorzucił Wład.
– Co chcesz przez to powiedzieć?
– Czy prowadziłeś wstępne badania na pustyni w odległości półtora kilometra na wschód od sektora K-6?
– Zdjęcia grawimetryczne nie ujawniły żadnych śladów budowli. Tam chyba niczego nie ma.
– Może masz i rację. Ale trąba powietrzna odsłoniła jakiś czarny obszar;
– Prostokątny?
– Nie. Raczej owalny.
– Duży teren? Wład zastanowił się.
– Czy ja wiem… Hektar, może więcej.
– Trzeba będzie sprawdzić, co to takiego. No, Jaro! Zdaje się, że już się uspokoiło i możesz zacząć mnie odkopywać.
Usunięcie piasku zawalającego wejście do podziemi zajęło robotom ponad godzinę. Przeznaczone do prac archeologicznych „odkurzacze” i koparki działały bez zbytniego pośpiechu, a za to dokładnie i z wyczuciem. Zaraz po uwolnieniu Szu wyruszył w teren Skarabeuszem, aby zbadać, jaki jest stan wykopalisk po przejściu tornada. Towarzyszyli mu Wład i Ast. Do zachodu Proximy brakowało bowiem zaledwie czterdziestu minut. Jaro pozostał w podziemiach Miasta, gdzie przewiózł już swojego chemotropa, aby niezwłocznie wypróbować jego działanie.
Szkody spowodowane przez tornado i szalejącą wichurę nie były na szczęście poważne. Zasypanie kilku odkrywek, zawalenie rozsypującego się sklepienia budowli, nazwanej przez Ast „Łaźnią”, zaginięcie robota-koparki i kilku drobniejszych narzędzi, zerwanie trzech lin kotwiczących samolot-bazę – i to wszystko.
W powrotnej drodze zatrzymano się na pustyni w miejscu wskazanym przez Włada. Oczom trojga naukowców ukazało się rozległe wgłębienie, którego dno wypełniała zbita ciemna masa przypominająca torf”. Było oczywiste, że właśnie tędy przetoczył się lej trąby powietrznej, zdzierając warstwę piasku, która pokrywała tę formację.
Wład uderzył obcasem w podłoże. Kruszyło się. Po chwili podał Szu sporą bryłę brunatnoczarnej substancji. Odrywała się od podłoża kawałkami rozmaitej wielkości, a miejscami ulegała zupełnemu rozpyleniu, przypominając popiół.
Milczenie przerwała Ast.
– Co to jest właściwie?
– Jeszcze nie wiem – odparł Szu. – Ta formacja wydaje się pochodzenia organicznego – dodał po krótkim namyśle.
Usiadł na piasku i wyjąwszy z kieszeni lupę z uwagą przyjrzał się bryle. Ast i Wład stojąc czekali na werdykt archeologa. Trwało to dość długo. Wreszcie Szu wstał, przez chwilę patrzył na pogrążone już w cieniu dno czarnej niecki, potem powiedział:
– To cmentarzysko jakichś wyższych zwierząt. Wład, wyprowadź kombajn odkrywkowy!
Proxima chowała już swą wielką tarczę za wydmami, gdy robot rozpoczynał pracę, sterowany instrukcją przekazaną przez archeologa. Im głębiej kopał, tym częściej natrafiał na kości, przeważnie spróchniałe i rozsypujące się za każdym silniejszym naciśnięciem ręki ludzkiej.
W jaki sposób mogła powstać ta zbiorowa mogiła nieprzeliczonych, kiedyś przecież żywych istnień? Z tego, co można było już teraz stwierdzić, wynikało, że tworzyła się bardzo krótko. Czyżby natrafiono na ślad żywiołowej katastrofy?
Nie mogła to być ani powódź, ani wybuch wulkanu. Raz po raz natrafiali na ślady wysokiej temperatury, nie 'wywołanej jednak ani środkami chemicznymi, ani bronią nuklearną. Wszystkie lepiej zachowane kości wykazywały zmiany charakterystyczne dla działania czynników termicznych o wielkiej energii. Wstępna analiza określiła wiek znaleziska na trzy tysiące lat.
Wraz z zapadnięciem nocy zapalono reflektory. Szu i Ast wrócili do pojazdu, aby zawiadomić Brabca o odkryciu i przygotować coś do zjedzenia. Wład pozostał obok robota, wstępnie segregując wydobywane przez niego szczątki. Nie ulegało wątpliwości, że zanim kombajn dotrze do dna cmentarzyska, upłynie wiele godzin.
Nagle Wład krzyknął. Ast i Szu wyskoczyli ze Skarabeusza i podbiegli do Kaliny, pełni obaw, że uległ jakiemuś wypadkowi.
Stał przy kombajnie w jasnym świetle reflektora, nieruchomy i jakby przybladły. W ręku trzymał fragment puszki mózgowej, której pochodzenie było aż nadto czytelne. Obok na podręcznym stoliku długie ramię robota kładło ostrożnie jeszcze jedną, lepiej zachowaną czaszkę…
Szu i Ast podeszli do wykopu. Nie mogło być wątpliwości, że odsłonięty dół wypełniają szczątki setek, a może tysięcy Temidów.
Głuche milczenie zgodnie potwierdziło wstrząsającą tragedię, jaka rozegrała się wśród tych lotnych piasków dawno temu, a teraz tak żywo obchodziła ludzi.
Kontynuowane w następnych dniach badania pozwalały stwierdzić z całą pewnością, że masowy grób zawierał zwłoki co najmniej dwóch tysięcy Temidów, a gwałtowna śmierć, jaką ponieśli na tym miejscu, nie była dziełem ślepych sił przyrody. Przypuszczalnie oprawcy, rozporządzający wysoką techniką, zagnali lub przywieźli ich tu, na pustynię, i zgładzili za pomocą potężnych emiterów energii elektromagnetycznej.
Czyżby czerwone piaski ukrywały przez trzydzieści wieków jeszcze jedno oblicze Temian?
FAKTY… HIPOTEZY… ZAGADKI…
(Zapiski Daisy Brown)
Tema, 17 sierpnia 2536
Przyjaźń z Temidami weszła w zupełnie nowy etap, od kiedy słownik gestów zastąpiliśmy bezpośrednią rozmową tłumaczoną przez konwernom. Jeśli chodzi o pojęcia potoczne, osiągnęliśmy perfekcję wykluczającą nieporozumienia.
Udało nam się do tej pory znacznie rozszerzyć tematyczny zakres dialogów, a zwłaszcza – co było najtrudniejsze – włączyć doń upływ czasu. Teraz możemy już nie tylko objaśnić sobie wzajemnie, co każdy z nas robił przed chwilą, bądź o brzasku, bądź minionego wieczoru, nie tylko umówić się, określając godzinę, miejsce i cel spotkania, lecz także wymienić uwagi o własnym nastroju, lubieniu czy nielubieniu kogoś albo czegoś, o czyimś wyglądzie i charakterze, w organiczonym stopniu snuć przewidywania takich a takich wydarzeń w społeczeństwie albo w przyrodzie, nawet wyrażać subiektywny pogląd na jakiś abstrakcyjny problem, byle nie nazbyt zawiły.
Informacje o Ziemi i ludzkiej kulturze są dla Temidów raczej niezrozumiałe. Nic dziwnego, skoro nie potrafią odpowiedzieć na żadne bezpośrednie pytania, zarówno o swej własnej przeszłości, jak też zmianach w przyrodzie ojczystego globu. Chyba nie ogarniają pochodu historii jako takiej. Nie mają jeszcze za sobą tego rodzaju milowych słupów postępu, jak krzesanie ognia, wynalezienie koła i krążka garncarskiego, hodowla zwierząt bądź uprawa roślin.
Tkwiąc na szczeblu pierwotnych łowców i zbieraczy, tuziemcy rozporządzają niezbędną im wiedzą o otaczającym świecie i sposobach wykorzystania go do własnych potrzeb. Tej praktycznej wiedzy uczą swoje dzieci. Mimo to raczej nie zdają sobie sprawy, że umiejętności, jakie posiadają, zdobywały kolejne pokolenia ich przodków. Siebie i własne siedlisko widzą bardzo statycznie. Zmienna jest dla nich pogoda, z pozoru nieregularne następstwa dni i nocy, biologiczne procesy wzrostu i rozwoju, samopoczucie, zdrowie i choroby. Mają mocną świadomość, że są śmiertelni. Nie uzyskaliśmy dowodów ich wiary w życie pozagrobowe.