Текст книги "Proxima"
Автор книги: Krzysztof Boruń
Соавторы: Andrzej Trepka
Жанр:
Научная фантастика
сообщить о нарушении
Текущая страница: 17 (всего у книги 30 страниц)
Wynalazki, jakie im podsuwamy, wykorzystują szybko, rozpowszechniając w całej lokalnej społeczności. Tak stało się najpierw z wsuwaniem upolowanej zwierzyny do kielichów-pułapek mięsożernych drzew, a potem ze sporządzeniem wędek do łowienia w jeziorze rybowatych na haczyk z kości. Ciekawe, czy przetrwa u nich pamięć, że te osiągnięcia uzyskali z zewnątrz. Jeśli kiedyś zawitają tu kolejni goście z Ziemi, będą mieli pełną dokumentację faktów, na których oprą się legendy Temidów. My jesteśmy w odwrotnym położeniu: chcielibyśmy na podstawie ich mitów odtworzyć tę przeszłość, która je zrodziła.
Wielkie nadzieje, jakie początkowo z tym wiązałam, niestety okazały się przedwczesne. Po pierwszych sukcesach stanęłam właściwie w miejscu. Winne są przede wszystkim trudności, jakie mają Temidzi z lokalizacją wydarzeń w czasie. Wynika to z braku prostego, zrozumiałego dla wszystkich dorosłych osobników naturalnego miernika czasu. Długość dnia i nocy podlega zbyt zawiłym dla umysłu Temidów prawidłowościom, sezonowe zaś zmiany w przyrodzie, przypominające ziemskie pory roku, nie istnieją. Rok, to jest czas obiegu Temy wokół Proximy, trwa bowiem niespełna 70 godzin, doba zaś, czyli pełny obrót wokół osi – 18 dni i 11 godzin. Są to okresy zbyt krótkie, aby mierzyć nimi upływ własnego życia, a cóż dopiero mówić o biegu pokoleń.
Rozważamy możliwość nauczenia Temidów obserwacji ruchów Urpy i Primy, których czas obiegu można już porównywać z ziemskim i marsjańskim rokiem. W tej chwili Temidzi nie potrafią skupić uwagi na rzeczach, jakie działy się przed ich urodzeniem. To rzutuje w sposób przedziwny na ich „mity”, które w opracowaniach zamierzam brać w cudzysłów. Nie ma w nich bowiem ani osadzenia w czasie, ani jakiejkolwiek ciągłości, ani nawet rozwoju wydarzeń. Podczas gdy każde nasze opowiadanie można, choćby w sposób przybliżony, przenieść na film – dowolny „mit” Temidów jest w najlepszym razie fotografią. Są to jak gdyby stacjonarne obrazki, ubogie w szczegóły, z zamazanym tłem, bez półcieni i perspektywy. Nie ułatwiają domysłów, co było przedtem i co nastąpiło potem. Jest to zastanawiające zważywszy, że w swej treści wierzenia Temidów zdają się jak gdyby szyfrować rzeczywiste fakty. Czyżby to była tylko nasza chęć doszukania się w nich śladów ingerencji Te-mian?
Tema, 23 sierpnia 2536
Zastanawiamy się, czy pamięć Temidów jest jakościowo inna od ludzkiej. Chcąc to sprawdzić, badaliśmy indywidualny stosunek poszczególnych osobników do różnych członków naszej ekipy. Najpierw stanęła na przeszkodzie trudność, jaką sprawia im odróżnienie jednego człowieka od drugiego. Podobnie zresztą nam twarze tych istot wydają się wszystkie jednakowe.
Ponieważ nasze ubiory są dość zbliżone, mimo różnic kroju i szczegółów wykończenia dostosowanych do osobistych gustów, każdy uczestnik podjętego eksperymentu przystroił się dodatkowo w znak rozpoznawczy, przeważnie kolorową chustę przypiętą z przodu do bluzy. Moja jest różowa, Deana zielona, Renę przepasał się ukośnie złoto-niebieską szarfą niby wstęgą starodawnych ziemskich orderów.
Dopiero takich przebierańców Temidzi rozpoznają bez pomyłek. Z kolei trzeba było w jakiś sposób naznaczyć gospodarzy. Chcieliśmy zrobić to bez ich wiedzy, a w efekcie na tyle dyskretnie, by nie spostrzegli tego ich pobratymcy. Wzbraniając się użyć izotopów promieniotwórczych, nawet w dawkach uznawanych za nieszkodliwe, zamierzaliśmy oznakować ich farbą bezbarwną dla nas i dla nich, lecz dającą wyraźny rysunek na odpowiednio uczulonych ekranach. Pragnąc jednak.uniknąć pośrednictwa kolejnego przyrządu (prócz konwernomu) w kontaktach z Temidami, Al spróbował najpierw prostszego załatwienia sprawy: zaproponował im noszenie barwnych wyróżników, które dostaną od nas. Powiedział szczerze, jakiemu celowi posłużą. Gospodarze przystali z entuzjazmem, co nas ucieszyło, a Czin, Ingrid i Zoe skrzętnie odnotowały ich reakcję dla swoich wspólnych badań.
Kilkudziesięciu „naszych” Temidów paraduje teraz z zawiązanymi na szyi kolorowymi wstążkami z wymalowanymi swoimi imionami. Nadajemy im – zależnie od płci – męskie i żeńskie imiona używane na Ziemi, co uznali ^a splendor przyjęcia ich niejako do wielkiej ogólnoludzkiej rodziny.
Tema, l września 2536
Temidzi liczą na palcach. Przed naszym przybyciem nie wykraczali w tej sztuce poza sumę palców obu rąk. Ponieważ są trójpalczaści, szóstka jest dla nich odpowiednikiem naszej dziesiątki. Kiedy w dalszej przyszłości dojdą do działań rachunkowych, chyba stworzą matematykę szóstkową – a nie, jak my, dziesiętną. Będzie ona wygodniejsza, bo szóstka – prawie dwukrotnie mniejsza od dziesiątki, tak samo dzieli się przez dwie liczby – oprócz jedynki i siebie samej. Zważywszy, że korzystny dla nich byłby także system dwunastkowy, Czin uczy ich liczenia także na palcach nóg, co powoduje, że słowo „dużo” zaczynają coraz częściej odnosić do liczb powyżej dwunastu, a nie sześciu. Stara się też wyjść poza tę zaklętą dwunastkę, ale bez skutku.
Badałam wraz z Korą zakres dźwięków, na które reagują. Okazało się, że nie słyszą niższych tonów. Odbierają częstotliwości wysokie, aż po ultradźwięki do sześćdziesięciu tysięcy herców. Narząd słuchu tkwi w środku twarzy i przypomina trochę trąbę. Odznacza się dużą kierunkowością, co jednak nie przeszkadza odbierać dźwięków z wszystkich stron. Początkowo pochopnie uznaliśmy to „ucho” za nos.
Zakres rozróżniania barw przez oczy Temidów prawie nie różni się od ludzkiego. Rozdzielczość ich wzroku jest mniejsza. Obie gwiazdy Tolimana widzą pojedynczo, chociaż nie jako punkty, lecz nieco wydłużone plamki. Lepiej od – nas, to znaczy z większej odległości, dostrzegają poruszające się obiekty.
Temidzi obserwują niebo, a zwłaszcza trzy najjaśniejsze obiekty – Proximę, Tolimana A i Tolimana B. Jeśli zbliża się moment ich koniunkcji, przygotowują się do obrzędów rytualnych. Zaznacza się tu już pewien podział funkcji. Trafne przewidzenie koniunkcji nie jest oczywiście wynikiem obliczeń, lecz bezpośrednich, bieżących obserwacji i ekstrapolowania ruchu, chociaż w przyszłości tą drogą może rozwinąć się ich wiedza astronomiczna.
Myślę, że podobnie ma się rzecz z prognozą zbliżającego się rozbłysku Proximy, z tym, iż nie jest to obserwacja tej gwiazdy, lecz jakichś procesów we własnym ciele, poprzedzających to zjawisko. Można by to nazwać „naturalną prekognicją”. Fenomen fizjologiczny podobny do wyczuwania trzęsienia ziemi lub wybuchu wulkanu przez wiele gatunków naszych zwierząt i niektóre rośliny.
Tema, 6 września 2536
Znów wypłynęła sprawa pomocy Temidom. Nym wystąpił z zarzutami wobec… Temian. Twierdzi, że stworzenie Pięciokątów, jako zbyt idyllicznych siedlisk, utrudnia dalszą ewolucję Temidów ku „wyżynom rozumności”. Przypomina, że zapewne człowiek nie byłby już teraz tym, kim jest, gdyby nie dramat epoki lodowcowej.
Odniesienie to było jednak chybione – wskutek niedostatków informacji o tutejszym świecie. Zbyt słabo zdawaliśmy sobie sprawę i ze zmian klimatycznych, jakie tu zaszły, i z wrażliwości Temidów na zimno. Teraz wiemy, że poza obrębem oaz ciepła nie przetrwaliby nawet przez krótki czas.
Żarzące się „gwoździe” jako stałe źródło ognia też nie są udogodnieniem przesadzonym. Zarówno ochrona przed chłodem, jak możność pieczenia mięsa łagodzą tuziemcom trudne – mimo wszystko – warunki bytowania.
Inne użyczone im udogodnienia także nie wydają się nadmierne. Niezbyt różnorodna broń i narzędzia zachwyciły nas jakością tworzywa. Jednak pod względem działania są całkiem prymitywne. Temianie mogli przecież sporządzić na użytek swych pupilów o wiele skuteczniejsze wyroby. Jeśli dali im stalowe kolce bez rękojeści, aby ci oprawili je w asfaltowe kulki – to przecież nie ze skąpstwa ani z niedbałości. To samo dotyczy rozmaitych zatrzasków, oprawek do maczug, sprężyn stosowanych w pułapkach na zwierzynę.
Chyba wzbraniając się zastępować inwencję podopiecznych swoją własną, Temianie dali im tylko pewne części z materiałów bardzo trwałych (metali, plastyku), może czasami podsuwając sposoby wykorzystania ich. Dean przypuszcza, że jeszcze teraz Temidzi dostają podobną pomoc jako zrzuty z powietrza. Tym tłumaczy ich entuzjazm, kiedy widzą z daleka jakiś duży przedmiot latający, zanim potrafią go rozpoznać.
Otwarta pozostaje kwestia drapieżników. (Być może, także wygubienie pewnych bakterii chorobotwórczych; badania w toku).. Wokół stolicy Temidów jest tylko jeden gatunek żyjący w puszczy oraz na dwóch większych wyspach, który stanowi groźbę dla gospodarzy i zbiera daninę ofiar. To opancerzony kręgowiec rozmiarów małej foki, wyjątkowo odważny i krwiożerczy, uzbrojony w jedyne dwa ostre, wystające kły. Ponieważ nie spotkaliśmy jego czaszki wśród rytualnych zbiorów trofeów myśliwskich w kapłańskich grotach, widocznie Temidom nigdy nie udaje się go pokonać.
Znaleziska dowiodły, że przed zmianą orbity fauna dużych mięsożerców była tu dość urozmaicona. W obrębie dawnych temidzkich siedlisk pod Miastem Temian odkryliśmy szczątki pięciu takich gatunków, których przedstawiciele bez obaw o swoją skórę mogli polować na Temidów. Jeden, wagi słonia, podobny był raczej do krokodyla. Był to potwór o szczękach bezzębnych, zaopatrzony, w cztery rzędy kostnych wystąpień ostrych jak nóż. Istniały również formy jadowite, trybem życia przypominające węże.
W oazach ciepła brak skamielin któregokolwiek z tych rabusiów. W związku z tym, znów można by szermować porównaniami z własnego podwórka. Nasz dzielny przodek zdobywał stworzone przez przyrodę mieszkanie w walce z niedźwiedziem lub lwem jaskiniowym. Także doskonalił broń i metody współdziałania hordy w starciu ze straszliwym prześladowcą – tygrysem szablastym. Wielu poległo rozszarpanych przez bestie, lecz jakże wydatnie zmagania te popychały rozwój inteligencji, przyspieszając wzniesienie zrębów cywilizacji!
Oczywiście tak było. Ale po cóż oceny tamtych wydarzeń przenosić w kosmos, dopasowując do całkiem innej sytuacji? Budując oazy ciepła, Temianie prawdopodobnie tworzyli wszystko od zera. Łatwo to przyrównać do ogrodzonego rezerwatu na pustkowiu, gdzie się dopiero wprowadza pożądaną faunę i florę. Czy powołując w jakichś porównywalnych okolicznościach coś takiego jako trwały azyi dla pierwotnych ludzi – dalibyśmy im do towarzystwa wilki, krokodyle, żmije?…
Jeśli chodzi o rozwój inteligencji, mamy tu dwie strony medalu. Chyba przede wszystkim właśnie brakowi drapieżników trzeba przypisać poważny wzrost liczebności Temidów od początku istnienia Pięciokątów. A przecież zbyt mała populacja tak izolowanej społeczności byłaby dotkliwym hamulcem postępu. Pozostawienie jednego gatunku drapieżcy, przed którym gospodarze muszą stale się bronić – dobitnie świadczy, iż Temianie bynajmniej nie podchodzili bezkrytycznie do tych spraw. Wydaje się, że niczego nie puszczali na żywioł.
Tema, 15 października 2536
Chyba jednak zbyt pochopnie odmówiłam Temidom zdolności tworzenia mitów o zdarzeniach odległych w czasie. Co prawda, niemal wszyscy skupiają swe zainteresowania na sprawach bieżących, z trudem rozumieją, o co chodzi, gdy pytać ich o minione wydarzenia, nawet jeśli jest to przeszłość niezbyt odległa, a w języku ich nie ma wyraźnie zaznaczonej formy czasu przeszłego (ani przyszłego), okazuje się jednak, iż w tej regule są wyjątki. Szukając kontaktów z „obserwatorami nieba”, trafiłam na starucha kapłana (albo staruchę – bo to dwupłciowiec), na wpół już ślepego, lecz bardzo „rozmownego” i wyjątkowo dobrze zorientowanego w „mitologii”. Z tego, co od niego usłyszałam, wynika, że zna on szerszą, jakby pogłębioną wersję mitu o trzech braciach-bo-gach. Nie jest to, jak na razie, obraz na tyle zwarty i zrozumiały, aby można było pokusić się o wnioski. Próby rekonstrukcji mogłyby łatwo przerodzić się w konstruowanie „mitologii” przeze mnie. Napotkałam jednak szereg niewątpliwie nowych elementów godnych zastanowienia. Na przykład Te-mid ten używa słowa „rodzice rodziców”, i to nie w sensie „babka i dziadek”, lecz współplemieńców, którzy spotykali „boga-nieboga”. Być może chodzi tu o jakiś wyższy stopień „wtajemniczenia”? Muszę być jednak bardzo ostrożna z tłumaczeniem opowieści tego starca na język naszych pojęć.
Moje podejrzenie, że istnieje jakaś forma „wtajemniczenia”, nie jest zupełnie bezpodstawne. Udało mi się bowiem stwierdzić, że nie tylko mój „rozmówca” i jego brat rodzony, ale także rodzice byli „obserwatorami”. Muszę zaznaczyć, iż cała rodzina należy do dwupłciowców. W takim przypadku bracia rodzeni są to nie tylko dzieci tych samych rodziców, lecz i dzieci poczęte przez wzajemne zapłodnienie obu partnerów. Temid rodzi (a właściwie wyrasta mu na zewnątrz środkowej, najlepiej chronionej części tułowia) jedno dziecko, złączone z nim do chwili, gdy będzie już zdolne do nauki samodzielnego chodzenia i zjadania pokarmów, zdobywanych początkowo przez rodziców, a potem samodzielnie. Dzieci dwupłciowców są więc jak gdyby bliźniętami. U jednopłciowców rodzi tylko jeden osobnik (można go nazwać żeńskim), podobnie jak u ludzi. Małżeństwa dwupłciowców z jediiopłciowcami zdarzają się wcale nierzadko – w ich wyniku rodzi oczywiście tylko jeden z osobników, ale jak się okazało, są one z reguły płodniejsze. Rodzą się z nich osobniki jedno-i dwupłciowe. Rozkład procentowy tych trzech płci jest obecnie przedmiotem badań prowadzonych przez Renego we wszystkich czterech oazach ciepła.
Wracając do głównego tematu muszę stwierdzić, iż sprawa „obserwatorów nieba” była dla mnie o tyle intrygująca, że wskazywała na pewne zalążkowe formy rozwarstwienia w społeczeństwie Temidów, opartego na podziale funkcji i przekazywaniu jej potomkom. Mogłoby to z pewnością sprzyja'ć gromadzeniu wiedzy w jednej rodzinie i ewentualnemu jej strzeżeniu, a więc pierwocinom „wtajemniczenia”.
Od starego Temida dowiedziałam się, że również „rodzice rodziców rodziców” (co, jak się okazało, nie oznacza pradziadków, lecz przodków) zajmowali się tym samym i oni właśnie dostąpili zaszczytu spotykania się z „bo-giem-niebogiem”. Oczywiście nie mówił tego w czasie przeszłym (bo nie potrafił), lecz tak jakby działo się to obecnie, twierdząc jednocześnie, że „rodzice rodziców rodziców” nie żyją. Zaczęłam podejrzewać, iż być może wśród „obserwatorów” istnieje jakaś forma wiary w życie pozagrobowe, ale było to nieporozumienie lingwistyczne. Okazało się jednak nieporozumieniem twórczym.
Próbując wyjaśnić kwestię, gdzie zmarli przodkowie spotykają się z „bo-giem-niebogiem”, dowiedziałam się, że dzieje się to w jakiejś wielkiej „boskiej-nieboskiej grocie”. Pytałam też, czy ci przodkowie widzą nie tylko „boga-nieboga”, ale również trzech braci-bogów (zwłaszcza że byli również „obserwatorami nieba”). Temid wyjaśnił, że „Brat-niebrat” (Proxima) jest. ciężko chory, a „Bracia” (dwa słońca Tolimana) martwią się tym i chcą ratować świat (Temę) i wszystko, co w nim żyje. Ale świat też jest bardzo chory i dlatego Temidzi i wszystko, co żyje, czekają w wielkiej grocie, aż wyzdrowieje.
Rzeczywiście, na pierwszy rzut oka wygląda to na mit o życiu pozagrobowym. Stary Temid twierdzi jednak jednocześnie, że tej groty teraz nie ma. A więc chyba raczej mit ten odbija jakieś dawne wydarzenia, w których uczestniczyli Temidzi i Temianie (ci ostatni być może rzeczywiście przybyli z Tolimana?). Muszę to przedyskutować z Korą, Igorem i Szu.
Tema, 2 listopada 2536
Badania przeprowadzone przez Jaro chemotropem nie rozwiązały zagadki „schronów” w Mieście Temian. Wynika z nich tylko, że podziemia zostały bardzo czysto wysprzątane tuż przed kataklizmem. Być może oczekiwano posiłków wojennych. Rewelacyjnym odkryciem było jednak stwierdzenie, iż mieszkańcy Miasta Temian oddychali powietrzem o zawartości tlenu podobnej do powietrza ziemskiego. Jest to dowodem, że twórcy tych twierdz nie pochodzili z Temy. Być może przybyli w ogóle spoza Układu Proximy.
Tema, 9 grudnia 2536
W jednym z zawalonych korytarzy Miasta Temian Ast dokonała przedwczoraj odkrycia, które może mieć przełomowe znaczenie. Chodzi o nieźle zachowany szkielet istoty wzrostu gibbona, nawet trochę przypominającej pokrojem tę małpę człekokształtną. Osobnik odbiega budową od wszelkich poznanych wyższych przedstawicieli tutejszej fauny (ziemskiej także): posiada mocny ogon, opatrzony na końcu „palcami” chwytnymi, chociaż mógł on pełnić również rolę trzeciej nogi. Przednie kończyny bowiem trzeba uznać za czteropalczaste ręce. Renę przypuszcza, że osobnik ten poruszał się chodem trójnożnym w postawie wyprostowanej.
Niestety, szkielet jest bez głowy. Przypuszczamy, że właśnie tam mieścił się mózg, bo w tułowiu brak odpowiedniej kostnej obudowy, mogącej dobrze chronić ten fundamentalny narząd. Jaskrawo odbiega to od linii rozwojowej całej fauny temiańskiej. Czyżby to właśnie był okrutny przybysz z innych światów, reprezentant najeźdźców bezlitośnie mordujących Temidów?
Nokta, 5 stycznia 2537
Znów przybyłam wraz z Deanem na Noktę. Mary wysunęła hipotezę, że utratę tutejszej atmosfery wywołał wąski strumień fal elektromagnetycznych. Jeśli takie międzyplanetarne działo laserowe umieszczono na planecie X – co jest najprawdopodobniejsze – to musiało wyemitować olbrzymią energię, by odparować zestalone gazy, i to z odległości półtora miliarda kilometrów(?).
Nokta, 30 stycznia 2537
Igor ukończył prace na planetoidach. Wyniki badań, z pewnością skrupulatnych, ostudzają nasz zapał w ferowaniu wniosków – są bowiem sprzeczne. Z jednej strony okazuje się, że na planecie X istniało życie dość bogato zróżnicowane. Równocześnie jednak pobrane z przestrzeni kosmicznej powierzchniowe odłamki tego globu, w postaci meteorytów, świadczą, że nigdy nie otaczała go atmosfera. Jedno kłóci się z drugim.
Może prace na Urpie posuną naprzód te rozważania lub ostatecznie rozwiążą zagadkę. Badania te rozpoczną się w przyszłym miesiącu. Jaro, wrócił już z Temy i wspólnie z Ziną buduje Dżdżownicę – załogowy statek podziemny do podróżowania wewnątrz skalnego płaszcza planety. Pozwoli on wniknąć na kilkanaście kilometrów w głąb. Igor i Suzy przygotowują się do tej pasjonującej przygody.Wstępne sondaże przeprowadzone na Urpie dowiodły, że również tam istniało życie.
Wszystko zaczyna się gmatwać od nowa.
Część IV
Exodus
DŻDŻOWNICA
Urpa, 18 marca 2537
Daisy!
Już drugi tydzień mija od dnia, w którym wylądowałam na Urpie, Wciąż jeszcze nie mogę przyzwyczaić się do tego zamarłego świata i spotykanych tu na każdym kroku niezwykłych zjawisk przyrody. Ale tym razem nie będę Ci opisywała mych przygód na powierzchni i w głębinach morza ciekłego powietrza ani wypraw poprzez lodowe pustynie czy obszary wiecznej zmarzłosci. Teraz, w ostatnim dniu przed startem Dżdżownicy, chcę Ci napisać o odkryciu, które, jak nam się wydaje, może mieć niezwykle doniosłe znaczenie dla postępu prac badawczych na Urpie. Chodzi tu o zagadkę tzw. Ciemnej Plamy.
Otóż na zdjęciach rozkładu pola magnetycznego dokonanych przeze mnie z powietrza jeszcze w ubiegłym tygodniu Igor zauważył w miejscu odległym zaledwie o 35 kilometrów od naszej bazy bardzo charakterystyczną anomalię. Wskazywała ona na obecność dużych złóż rud magnetycznych. Zainteresowało go to jako geologa. W czasie, gdy ja kończyłam swe prace na Morzu Centralnym, a J aro i Zina przygotowywali Dżdżownicę do drogi, Igor tam poleciał, zabierając ze sobą kilka sond iglicowych i inne przyrządy.
Wrócił dopiero po pięciu godzinach, niezwykle podniecony. Okazało się, że w – miejscu tym widzi się już z samolotu ciemną plamę. Obejmuje ona obszar około jednego hektara i jak wykazały pierwsze badania, ciemny kolor lodu spowodowany jest domieszką jakiejś brunatnej metalicznej substancji. Miejsce to wykazywało bardzo poważną anomalię magnetyczną, choć badanie pyłów dowiodło, że jest to jakiś złożony stop, bynajmniej nie posiadający właściwości magnetycznych.
Igor zapuścił więc automatyczne sondy geologiczne. Ta, która nastawiona była tylko na dotarcie do poziomu gleby, powróciła przywożąc próbki lodu zanieczyszczone nie tylko pyłami metalicznymi, ale również– innego rodzaju substancją, której ilość rosła wraz z głębokością. Przeprowadzona w bazie analiza chemiczna tych pyłów ujawniła, ze są to drobne okruchy jakiejś masy plastycznej.
Na próżno jednak^czekaliśmy. do wieczora na powrót choćby jednej spośród sześciu innych, zapuszczonych głębiej sond. Żadna nie wróciła. Postanowiliśmy więc odroczyć wyprawę podziemną na kilka dni.
Rano Igor uruchomił w okolicach Ciemnej Plamy najpierw 12 sond, z których wróciły trzy, i to tylko wysiane na głębokość mniejszą niż 80 metrów. Wysłaliśmy wówczas jeszcze cztery sondy, nastawiając je na zatrzymanie się i powrót z chwilą, gdyby ostrza ich natrafiły na próżnię lub ciecz.
Wróciły wszystkie. Przywiozły próbki owej tajemniczej substancji plastycznej, tworzącej niezwykłej grubości skorupę. Zdaje się nie ulegać wątpliwości, że mniej więcej na. głębokości 85. metrów (ok. 15 metrów pod powierzchnią, gleby) istnieje skorupa (skała?) z plastyku, a pod nią puste przestrzenie, prawdopodobnie groty. Igor twierdzi, że plastyk mógł powstać w wyniku jakichś nie znanych nam jeszcze naturalnych procesów chemicznych, ale nie wyklucza również, że wytworzyły go jakieś rośliny czy zwierzęta. Może nawet jest on dziełem istot rozumnych.
Postanowiliśmy jednak wyruszyć w drogę podziemną. Badania Ciemnej Plamy z powierzchni lodowca zajęłyby zbyt wiele cennego czasu na konstruowanie specjalnych przyrządów lub budowę szybu. Znacznie prościej i szybciej będzie zbadać Ciemną Plamę niejako od spodu za pomocą naszego statku podziemnego.
Igor opracowuje przez cały dzisiejszy dzień nowy plan wyprawy, zmieniając trasę w ten sposób, aby objąć nią również i Ciemną Plamę. Kończę, bo i ja mam jeszcze sporo roboty przed startem.
Suzy
Lodowa pustynia tonęła w mroku. Tylko na wschodnim niebie, nad dalekimi wzgórzami, unosiła się bladoczerwona poświata zorzy polarnej. Na jej tle błyszczała – jako jutrzenka – promienna Tema, zbliżająca się w tych dniach do apastronu.[23]
Pierwsze, słabe jeszcze światła poranku mieszały się z blaskiem lamp zawieszonych nad baza.
W odległości kilkudziesięciu metrów od hali montażowej, po rozległym polu lodowym posuwał się wolno długi stwór, podobny do gigantycznej gąsienicy. Wydawał się szary w porównaniu z olśniewającą białością lodu. Tylko niektóre płyty segmentów, znikające kolejno w tylnej części statku, błyskały srebrzyście w blasku reflektorów.
Suzy wsunęła walizeczkę do stojących w bramie sań motorowych i piechotą ruszyła ku Dżdżownicy.
Dopiero teraz spostrzegła ciemną sylwetkę w skafandrze, która postępowała krok w krok za oddalającym się od hali statkiem.
– Jak tam, Jaro? Czy wszystko w porządku?
Jarosław Brabec zatrzymał się i skierował obiektyw kamery w stronę Suzy.
– Świetnie! Świetnie działa. Chodź tu, zobacz sama!
Suzy dopiero pierwszy raz widziała Dżdżownicę przy pracy na wolnym powietrzu. Dotychczas zapoznawała się z konstrukcją i zasadami pilotowania statku w hali montażowej. Ale choć nie był dla niej tajemnicą żaden szczegół złożonego mechanizmu, dopiero teraz mogła w pełni ocenić jego sprawne działanie.
Statek przypominał w tej chwili wielki, zaostrzony z obu stron ołówek o przekroju foremnego dwunastokąta. Ponad 80 % powierzchni Dżdżownicy pokrywało dwanaście pasów gąsienicowych, złożonych z wąskich płytek, niezwykle odpornych na działanie mechaniczne i chemiczne oraz wysoką temperaturę. Pasy te biegły przez całą długość statku. W ten sposób w czasie ruchu podziemnej machiny niemal cała jej powierzchnia pozostawała pozornie nieruchoma względem ośrodka otaczającego statek, podobnie jak stykająca się z ziemią powierzchnia gąsienic czołgu.
Suzy i Jaro przyglądali się przez chwilę znikającym we wnętrzu statku płytkom gąsienic, wymieniając przez radio uwagi i spostrzeżenia. Wkrótce jednak konstruktor przyśpieszył kroku, gdyż pragnął zapisać obraz Dżdżownicy od czoła, gdzie zainstalowane były potężne narzędzia kruszące i topiące skały.
Suzy wróciła do sań, a tymczasem Brabec, wyprzedziwszy posuwające się wolno cielsko machiny, nawiązał łączność z Kondratiewem.
– Halo! Igor! Możesz teraz zwiększyć szybkość? Czy mnie widzisz?
– Tak. Widzę cię. Suzy już jest?
– Od dziesięciu minut.
– A więc jadę na stanowisko. '
Czub Dżdżownicy lekko się wykrzywił i dotychczasowy „ołówek” począł się przeobrażać w wygięty rogal. Statek zmieniał kierunek nabierając prędkości. Po chwili, znów wyprostowany, sunął ku północy, podnosząc za sobą tumany lodowego pyłu.
Konstruktor filmował jeszcze kilka minut oddalający się statek, po czym zawrócił w kierunku zabudowań bazy.
Suzy i Zina czekały już na niego.
Sanie pomknęły.
Minęli niewielki pagórek i zaczęli zjeżdżać w głgb rozległej kotliny. Na jej dnie rysował się wyraźnie czarny kadłub Dżdżownicy. Dziób jej był już na kilka metrów pogrążony w lodzie, za rufą zaś wznosił się kopiec śniegu. Maszyna drążyła tunel w lodzie, przerzucając skruszony materiał poza siebie transporterem, rurą biegnącą wewnątrz jej metalowego cielska. Naraz z rury wylotowej wystrzeliła fontanna wody, rozrzucając na wszystkie strony lodowe okruchy. Śnieżny obłok wzbił się w górę. Widocznie Kondratiew włączył na próbę urządzenie topiące.
Statek szybko pogrążał się w lód.
– Siedem!… – zawołał Jaro nawiązując łączność radiową z Igorem. – Co ci się tak śpieszy?! Czyżbyś chciał nam zostawić Suzy?
– Może…
Dżdżownica zamarła w bezruchu.
Suzy, Jaro i Zina wyszli z sanek i podążyli ku rufie statku.
– Nie zapomnijcie przywieźć dla mnie zęba jakiegoś urpiańskiego mamuta – zaśmiała się Zina.
Ale Jaro nie miał już ochoty do żartów.
W dolnej części rufy podniosła się nieduża klapa włazu i w otworze zabłysnął hełm Kondratiewa. Brabec ujął geologa za ramiona, pomagając przyjacielowi wydostać się z otworu.
Po chwili Igor stanął na lodzie.
– No, już czas! – rzekł krótko.
Podszedł do Ziny, objął ją wpół i przycisnął mocno do siebie. W oczach córki zobaczył łzy.
– Powiedz mamie… – zaczął i urwał. – Zresztą… nic… Zobaczymy się za dwadzieścia dni.
Jaro kręcił się nerwowo, patrząc w ziemię. Również Suzy nie umiała ukryć wzruszenia. Przekładała z ręki do ręki walizęczkę, wreszcie podeszła do włazu i postawiła ją w otworze. Myśli jej były w tej chwili przy Władzie… Czy ujrzy go kiedykolwiek?… Wszak za chwilę rozpoczyna wraz z Igorem najniebezpieczniejszą fazę badań. Dotychczas, pomijając wypadki Zoe i Renego, wszystkie prace odbywały się w warunkach względnego bezpieczeństwa, przy stałej łączności z innymi członkami ekspedycji. Teraz mieli się opuścić głęboko pod ziemię, poza zasięg łączności radiowej i ultradźwiękowej, zdani wyłącznie na własne siły.
– Wsiadajmy! – przerwał milczenie Igor. Suzy uścisnęła Jaro i Zinę.
– Do zobaczenia za dwadzieścia dni w okolicy Ciemnej Plamy.
Na czworakach wpełzła do wnętrzna długiej i ciasnej rury prowadzącej w głąb statku. Po przebyciu kilku metrów, popychając przed sobą walizęczkę, dotarła do śluzy.
Tu musiała poczekać na Igora, który zjawił się po kilku minutach. Bez słowa przesunął dźwignię, zamykając klapę włazu i włączając urządzenia regulujące ciśnienie i skład powietrza.
W chwilę później, już bez kombinezonów i hełmów, ruszyli w głąb machiny, przeciskając się wśród niezliczonych urządzeń energetycznych, chemicznych i mechanicznych. Doszli wreszcie do pomieszczeń laboratoryjnych i mieszkalnych. Składały się one tylko z czterech wąskich kabin. Ściany, sufity i podłogi były tak zapełnione przyrządami i najniezbędniejszym sprzętem, że przypominały raczej zatłoczony magazyn niż wnętrze statku. Zresztą trudno mówić o swobodnym poruszaniu się w kabinach, których wysokość rzadko gdzie przekracza półtora metra. Na głowach trzeba tu było nosić elastyczne hełmy, chroniące czaszkę przed ciągłymi uderzeniami.
Jedyne przestronniejsze pomieszczenie, choć tak samo niskie, stanowił magazyn przeznaczony na próbki skał i skamieniałości, które spodziewano się znaleźć. Magazyn nie był jednak zupełnie pusty, bo umieszczono tam zapas kilkudziesięciu sond iglicowych do przesyłania meldunków w okresie, gdy głębokość osiągnięta przez Dżdżownicę uniemożliwi kontakt radiowy i ultradźwiękowy.
W miarę zbliżania się do przedniej części statku, pogrążonej już w lodzie, pomieszczenia przybierały położenie coraz bardziej ukośne. Schodzenie w dół po pochyłych podłogach ułatwiały specjalne przyssawki, wzmagające przyczepność butów, oraz liczne klamry i poręcze. Niemniej gimnastyczne wyczyny przy wchodzeniu do wnętrza statku dawały przedsmak trudów, jakie czekały Igora i Suzy. Wszak Dżdżownica znaczną część swej podziemnej drogi miała przebywać w takim właśnie położeniu, nierzadko posuwając się nawet zupełnie pionowo w dół lub w górę.
Kabina kierownicza przybrała już w tej chwili pozycję niemal „nurkującą”. Pięć ekranów, umieszczonych ukośnie w przedniej ścianie, świeciło nisko w dole. Tylko dwa obrotowe fotele z pulpitami kierowniczymi znajdowały się w normalnej pozycji, gdyż samoczynnie przybierały one położenie zgodne z kierunkiem ciążenia.
Igor, który niejednokrotnie kierował tego rodzaju statkami jeszcze na Ziemi, szybko usadowił się w fotelu. Po chwili i Suzy zajęła miejsce obok.
W niewielkim, jasnym prostokącie ekranu telewizora rysowały się wyraźnie sylwetki Jara i Ziny, zajętych montażem przywiezionej na saniach podręcznej stacji przesyłowej.
Wyżej, na dwóch dużych ekranach, pokrytych siatką współrzędnych, widoczne było położenie przestrzenne Dżdżownicy. Statek podziemny symbolizowała mała czerwona kreseczka w centrum ekranów. Na prawym ekranie, dającym obraz przekroju pionowego wzdłuż osi statku, koniec kreseczki wygięty był łukiem w dół. Nad nią rozciągał się czarny obszar symbolizujący atmosferę. Lewy ekran był jeszcze całkowicie ciemny, gdyż więcej niż połowa statku znajdowała się na powierzchni.
Suzy wskazała ręką na dolną część prawego ekranu. W pobliżu kreski oznaczonej liczbą 120, poniżej ciemnego pasa wyobrażającego lód, rozciągał się jaśniejszy obszar o wyraźnie warstwowej strukturze.
– To już skała?
– Ta cienka, szara warstwa to zamarznięta gleba. Niżej piasek i zlepieńce[24] – odrzekł Igor. – No, ruszamy!
Położył Jłoń na pulpicie kierowniczym i nacisnął guzik. Rozległ się przytłumiony szum i strzałki mierników zadrgały. Igor ujął pewnie gałkę dźwigni ruchu i przesunął ją o kilka centymetrów w dół. Wskazówka szybkościomierza zmieniła położenie z zera na 10 cm/s.