Текст книги "Proxima"
Автор книги: Krzysztof Boruń
Соавторы: Andrzej Trepka
Жанр:
Научная фантастика
сообщить о нарушении
Текущая страница: 10 (всего у книги 30 страниц)
– Śnią ci się Nibelungi! – przerwał jej ironicznie Nym. Zina postanowiła jednak zachować spokój.
– Skąd pewność, że nie ma tu nikogo? Rozumiem jeszcze, że do chwili znalezienia pierścienia mogło wydawać się to bardzo mało prawdopodobne. Chociaż już Tema zwiększała szansę… Przyznacie chyba wszyscy, że pierścień zmienił tu radykalnie sytuację.
– Tema, moim zdaniem, może służyć jako kontrargument – podjął Nym już bez złośliwości. – Jeśli istnieje cywilizacja w Układzie Proximy, to powinna znajdować się na Temie. Tylko tam są względnie sprzyjające warunki. Jeśli więc na żadnych zdjęciach powierzchni Temy nie znaleźliśmy niczego, co mogłoby świadczyć o działalności istot cywilizowanych…
– Widziałam na Nokcie błyski… I Dean też przecież widział! – wtrąciła Zoe. – Na Temie są „oazy ciepła”… Może tam?
– Oczywiście, niczego się nie zaniedba – podjął Krawczyk uspokajająco. – Ekipy Renego i Hansa na pewno dokładnie zbadają nie tylko „oazy ciepła”, ale i wszystkie inne anomalie Temy. Program prac zespołu Nyma na Nokcie przewiduje ponowną penetrację płaskowyżu w sektorze K-14 we wskazanych przez ciebie okolicach.
– A pierścień? Czy to nic nie znaczy?
– Nikt nie ma zamiaru umniejszać wagi twego odkrycia – zawahał się i spojrzał na Korę Heto, która skinęła głową potakująco. – Powiem więc… Miała to być niespodzianka, ale powiem teraz… Właśnie przed godziną podjęliśmy uchwałę, aby odnaleziony na Nokcie przez Zoe Karlson pierścień nazwać oficjalnie „Torus Karlsone”. Również szczelinę, w której wylądowałaś na powierzchni Nokty, nazwaliśmy „Szczeliną Zoe”.
– Torus Karlsone – powtórzyła niewidoma, jakby smakując brzmienie tej nazwy. Uśmiech pojawił się na jej twarzy.
– Już widzę napis na szybie gabloty w Muzeum Kosmosu w Sztokholmie – odezwała się Zina z ledwo wyczuwalną ironią. – „Torus Karlsone – przedmiot nieznanego pochodzenia i przeznaczenia, znaleziony na planecie Nokcie w Układzie Proximy przez uczestniczkę pierwszej wyprawy międzygwiezdnej – Zoe Karlson”.
Zoe przestała się uśmiechać.
– Masz rację, Zi… – przyznała cicho.
– Myślę, że na naszą działalność w Układzie Proximy trzeba spojrzeć z nieco innej strony – odezwał się milczący dotąd Allan. – Nawet jeśli nie spotkamy tu obcych istot inteligentnych ani nie odnajdziemy żadnych śladów zaginionej cywilizacji, wcale to nie znaczy, że możemy sobie poczynać tak, jakby te planety były naszą własnością. Nawet na planetach, gdzie nie ma i nie było nigdy życia…
– Bez przesady, Al – zastrzegł Nym. – Tak rozumując nigdy człowiek nie założyłby osad na Księżycu i Marsie.
– Tak czy inaczej, odkrycie Zoe nie może być zmarnowane – Dean wrócił do sprawy pierścienia. – Nazewnictwo niczego nie załatwia. A obawiam się, że prowadząc badania w ten sam sposób jak dotąd, nie stworzymy klimatu sprzyjającego kontaktom międzycywilizacyjnym.
– Nibelungi bowiem siedzą gdzieś pod powierzchnią wymarłych planet – zaśmiał się złośliwie Nym – i należy działać jak najostrożniej, a nawet lepiej nic nie robić, aby ich nie denerwować. Inaczej – zaczną się mścić!
– Dlaczego kpisz? – Zina uniosła głos, zaciskając dłonie na krawędzi stołu.
– Nie dziwię się Deanowi czy Daisy – Ciągnął Nym tym samym tonem. – Oni wychowali się w świecie złudzeń i mitów. Ale ty, Zi? Allan zerwał się z miejsca.
– Jesteś świnia, Nym! Wypominać Deanowi i Daisy ich pochodzenie, to gorzej niż nieuczciwe! Znasz przecież dobrze historię Celestii, byłeś sam świadkiem walki, jaką oni tam podjęli właśnie o prawdę! A teraz ty, tu… Powiem więcej: dlatego usiłujesz zlekceważyć sprawę pierścienia Zoe i stopujesz dalsze badania, że tobie się nie udało!
Krawczyk uderzył dłonią w stół.
– Dość! Al, nie tym tonem! Nie życzę sobie żadnych inwektyw ani insynuacji!
– Więc Nym może sobie pozwalać na nieuczciwe chwyty, bo jest szefem zespołu? I nie masz do niego pretensji?
– Mam pretensję! Właśnie jako kierownika zespołu, obowiązuje go szczególnie zachowanie taktu i rzeczowa argumentacja.
– Masz rację – skinął głową Nym. '– To, co powiedziałem, było głupie i prowokacyjne. Nie mam żalu do Ala, chociaż postawiony mi zarzut jest ciężki i krzywdzący, nie mówiąc już o doborze słów… Przecież powinienem był pamiętać o tym, co nam mówiła Zoja… To nie ich wina…
– Proponuję zamknąć dyskusję – przerwała mu pośpiesznie Kora Heto. – Myślę, że możemy przyjąć jako wniosek, zgodny z intencjami Deana, Zi i Zoe, zalecenie, aby każdy starał się działać tak, jak byśmy sobie życzyli, aby obcy przybysze zachowywali się na Ziemi. Zgoda?
Zina popatrzyła przenikliwie na sędziwą uczoną, potem zwróciła się do Zoi:
– Co mówiłaś im, mamo? Że jesteśmy… chorzy psychicznie? Czy tak?
– Nie, nie, to nie tak – zaprzeczyła pośpiesznie Zoja. – Prawda, że wykazujecie pewną nerwowość i… niezrównoważenie. Ale przecież trudno tu mówić o chorobie. Być może zresztą ma rację Wład, że należy kłaść to na karb młodości… Nie masz się czym niepokoić.
– Tak… Wiem – odpowiedziała Zina. Postanowiła, że musi napisać o wszystkim, co się tu wydarzyło, do ojca i Suzy. Musi się ich poradzić, co dalej czynić. Zrobi to zaraz po naradzie, jeszcze przed wysłaniem sprawozdania dla Ziemi.
O KROK OD KATASTROFY…
Skłębiony ocean ognia przybliżał się szybko. Do zagłady sondy pozostały jeszcze tylko cztery minuty. Już sięgały po nią wściekłe płomieniste macki rozpalonych gazów. Chwilami zdawało się, że któraś z nich dopadnie rakiety, spali swym ognistym tchnieniem, porwie w szalone skręty huraganu materii. Potem płomienie szybko ustępowały, cofając się bądź rozpraszając, ale z boku wyrastały nowe, wyższe, bardziej ruchliwe…
Korona Proximy była tak przezroczysta, że widziany z jej wnętrza obraz powierzchni gwiazdy nie ulegał jakimkolwiek zniekształceniom. Nawet chromosfera znikła w blaskach oślepiającej fotosfery.
Przypominające gigantyczne grzyby, to znów podobne do legendarnych smoków, olbrzymie wyskoki unosiły się wysoko ponad czerwonym tłem oszałamiającego pożaru. Oprócz tych, które zdawały się pływać w rozrzedzonej atmosferze czerwonego karła, inne wybuchały gwałtownie, jak pobudzone do życia potwory.
Wyskoki tryskały fontanną płomienia, przeradzając się w świecące, rozłożyste drzewa. Potem dźwigały w górę dziwaczne konstrukcje o spiętrzonych, spiralnych trzonach z dziesiątkami ruchliwych, rozczłonkowanych ramion, by wreszcie przekształcić się w rój czerwonych ptaków i rozwiać jak dym w powietrzu.
Obserwowano te wspaniałe zjawiska już od przeszło godziny. Powierzchnia Proximy dosłownie rosła teraz w oczach. Choć jasność obrazu była przyćmiona specjalnymi filtrami dla umożliwienia wizualnych obserwacji, jednak blask nieregularnych, dużych pól, zwanych pochodniami, zaczynał męczyć wzrok swą białością.
Po obu stronach równika układały się w nieregularną mozaikę zespoły plam. Oglądane z bliska zatraciły ciemną barwę, charakterystyczną podczas obserwacji dokonywanych z odległości milionów kilometrów, i wyróżniały się ciemną, wiśniową czerwienią, która kontrastowała z bardzo jasnymi obwódkami pochodni. Gdzieniegdzie strzelał ku górze biało świecący rozbłysk, a wielkie obłoki ognistych gazów kłębiły się i rozlewały na boki.[20]
Ziarnista struktura powierzchni gwiazdy stawała się z każdą sekundą wy-raźniejsza. Jasne granule, o rozmiarach dochodzących do tysięcy kilometrów, odcinały się ostro od ciemniejszego tła.
– Już po niej… – wyszeptał Dean patrząc na chronometr wmontowany w płytę pulpitu kierowniczego, nad którym pochylała się wysoka postać Krawczyka. Do końca obserwacji brakowało półtorej minuty.
Przed chwilą rakieta badawcza powinna była wejść w fotosferę gwiazdy.
A teraz na Sel docierały już tylko sygnały wysłane przez nią przed katastrofą.
Na środku ekranu rosła w tej chwili duża ciemna plama, otoczona nierównymi czerwonawymi obwódkami skłębionej materii. Opóźnienie sygnałów sprawiało, że na ekranie sonda była jeszcze w koronie wewnętrznej i dopiero lada moment powinna rozpocząć się warstwa chromosfery.
Naraz przez ekran przebiegła jakby mgła, przerywana z rzadka jaśniejszymi błyskami. Ustąpiła na chwilę, potem znów ':ię pojawiła, to gęstniejąc, to rzednąc, a nawet znikając raz po raz.
– Zaczyna się – mruknął Andrzej. – Pole magnetyczne? – zapytał Deana zajętego obserwacją wskaźników.
– Natężenie około 800 erstedów.
Na ekranie nie można było już niczego rozróżnić. Migotał on tylko różnobarwnymi błyskami, świadczącymi, że nadajnik telewizyjny rakiety jeszcze nie uległ zniszczeniu.
Odbiór meldunków innych przyrządów trwał nadal, gdyż ich nadajniki pracowały na wielu zakresach, i to przekazując tylko proste impulsy. Ale i tu z sekundy na sekundę powiększały się zakłócenia.
– 2900 stopni!
W tej samej chwili przez ekran przebiegł jeszcze jeden jasny błysk i rozpłynął się w jednostajnym, szarym tle. Rakieta-sonda przestała istnieć.
– No i już po wszystkim – rzekł z westchnieniem Andrzej. Podniósł się z fotela i podszedł do tablicy obsługiwanej przez Deana. Ekrany pamięciowe przyrządów utrwaliły ostatnie dane nadesłane przez rakietę-robota.
– 3400 °C? – zdziwił się. – Czyżby sonda wysyłała jeszcze sygnały po wniknięciu w głąb fotosfery? Trzeba będzie przeanalizować taśmy.
Zanim jednak zdążyli włączyć aparaturę, rozległ się sygnał i na ścianie pracowni ujrzeli twarz Nyma.
– An, chodź natychmiast do centrali! Robot uszkodzony!
Zina wyjęła kryształ z fotolektora i podeszła do pulpitu nadawczego. Jak to się mogło stać, że popełniła tak fatalną pomyłkę? Skąd środkowy fragment listu do ojca znalazł się na końcu pierwszej części sprawozdania nadanego na Ziemię? Widocznie zapomniała wymazać poprzedni zapis…
Ale co teraz zrobić? Właściwie powinna zawiadomić Andrzeja. Nie ulegało jednak wątpliwości, że treść nieszczęsnego fragmentu była aż nazbyt jednoznaczna, aby wywołać skandal. Lojalność nakazywała powiedzieć przewodniczącemu, co się stało, ale czy nie przyniosłoby to więcej szkody niż korzyści? Jeśli ukryje swą pomyłkę, koledzy dowiedzą się o tyni najwcześniej za osiem z górą lat i sprawa będzie całkowicie przebrzmiała… A teraz tylko zaogni jeszcze bardziej konflikt.
Czy jednak wolno jej udać, że o niczym nie wie, i nadać drugą część sprawozdania nie prostując pomyłki? A może przeprowadzić z Krawczykiem rozmowę w cztery oczy, prosząc o dyskrecję, jeśli, rzecz jasna, on uzna to za stosowne? Ale czy uzna?
Gdyby chociaż był na Sel ojciec… Na pewno poradziłby, co robić. Rozmowa drogą radiową była ryzykowna. Czy mogła jednak czekać na powrót Argo, zwlekając z nadaniem drugiej części sprawozdania?
Po dłuższym wahaniu postanowiła w końcu nadać sprawozdanie, a sprostowanie zredagować później w porozumieniu z Zoe i Allanem. Wsunęła do nadajnika kryształ i już miała przekazać rozkaz emisji, gdy ostry dźwięk sygnału ogłaszającego alarm pierwszego stopnia wypełnił wnętrze kabiny.
– Uwaga! Uwaga! – popłynął z głośnika głos automatu. – Wszyscy przebywający na Sel na stanowiskach poza statkiem-bazą powinni przerwać pracę i w ciągu piętnastu minut powrócić do Astrobolidu. Zinę Makarową wzywa się do centrali nawigacyjnej statku!
Niemal biegiem przebyła długi kryty chodnik, łączący statek-bazę z nowo wybudowaną centralą nawigacyjną.
Oprócz Nyma zastała tam już Andrzeja i Deana. Na ekranie pantoskopu rysowała się wyraźnie ciemna sylwetka rakiety badawczej, podobna do grotu starożytnej strzały.
– Co się stało?
– Robot I nie rozpoczął dotąd hamowania – wyjaśnił Nym. – ”Nie reaguje zupełnie na sygnały.
– Jaka odległość dzieli go od Urpy?
– Półtora miliona kilometrów. Ale znów zaczął zwiększać prędkość.
– Jak to?
– Dziś rano wysłaliśmy dwie sondy w celu przeprowadzenia badań atmosfery Proximy – tłumaczył Nym. – Pierwsza z nich. Robot I, okrążyła gwiazdę, przechodząc z prędkością ponad 400 km/s tuż przy fotosferze. Pobrawszy próbki miała ona wrócić do bazy. Druga sonda. Robot II, weszła przed chwilą w głąb fotosfery i ^ przekazawszy nam drogą radiową zebrane dane, uległa zagładzie we wnętrzu Proximy. Otóż wygląda na to, że urządzenia kierownicze Robota I uległy uszkodzeniu. Widocznie zbyt długo był w zasięgu wysokiej temperatury.
– I?
– Zamiast hamować, zwiększa jeszcze bardziej prędkość. Zgodnie z programem, po przejściu tuż obok Proximy, sonda zwróciła się wprost w kierunku Urpy, zwiększając prędkość do 1200 km/s. Wszystko odbyło się na pozór pomyślnie: Robot I, osiągnąwszy przewidzianą prędkość, wyłączył silnik. Po przebyciu większej części drogi powinien pół godziny temu obrócić się o 180° i rozpocząć hamowanie. Niestety, nie dokonał obrotu. A silnik rozpoczął pracę w przewidzianym terminie. Rozumiesz? Silnik rozpoczął pracę! Robot nie redukuje, lecz zwiększa prędkość!
– Trzeba wyłączyć antenę naprowadzającą!
– Już to zrobiliśmy, ale Robot I jest wyposażony w drugi automatyczny układ naprowadzania optycznego. Na wypadek zakłóceń radiowych. I tego właśnie układu nie potrafimy wyłączyć! Nie reaguje na żadne sygnały! Schemat aparatury masz tu, na ekranie transinfu! – Nym wskazał na blok zespołu komputerów.
Zina podeszła do ekranu.
– Jeśli nie uda ci się zmienić jego kierunku, to za pół godziny uderzy w powierzchnię Sel w pobliżu Astrobolidu – powiedział z nienaturalnym spokojem Krawczyk. – Statek stanowi znak orientacyjny dla układu naprowadzania. Przy prędkości 2400 km/s oznacza to prawdopodobnie całkowite zniszczenie bazy, nie mówiąc już o tym, że teren ulegnie skażeniu materiałem promieniotwórczym zniszczonego reaktora sondy. Jedynym wyjściem w tej sytuacji byłby odlot Astrobolidu i ukrycie się statku po drugiej stronie Sel. Start musi jednak nastąpić najpóźniej za dwadzieścia minut. Rozumiesz?
Zina nic nie odpowiedziała. Zmieniła kilkakrotnie schematy, prowadząc kodowy dialog z maszyną, wreszcie podeszła do pulpitu zdalnego sterowania i zaczęła manipulować przyciskami i pokrętłami.
Czas upływał. Minęło dziesięć minut, potem jeszcze trzy. Na czole Ziny pojawiły się krople potu, a ruchy palców były coraz bardziej nerwowe.
– Ile jeszcze minut? – zapytała cicho.
– Za siedem, najwyżej osiem musimy wystartować. Nym! Sprawdź, czy wszyscy są na statku! – rozkazał Krawczyk, zajęty ustalaniem programu lotu.
Na bocznym ekranie, obok stanowiska dowodzenia, pojawił się plan bazy. Rój punktów świetlnych skupiony był w niewielkim kole symbolizującym Astrobolid, dwa jednak widniały w prawym rogu ekranu, poruszając się wolno w kierunku statku. Nym dotknął palcami owych dwóch punktów i z głośnika popłynęły dwa słowa wypowiedziane przez automat:
– Allan… Wład…
Andrzej i Zina nie odrywali wzroku od ekranu.
– Nie zdążą… – jęknął astronom.
Nerwowy skurcz przebiegł przez twarz dziewczyny. Nagle zerwała się z taboretu i skoczyła ku drzwiom.
– Jest jeszcze jeden sposób! – zwołała i wybiegła na korytarz.
– Jaki? – Nym rzucił się za nią w pogoń. Dopadł ją już w windzie.
– Co chcesz zrobić?!
– Trzeba nadać spoza Sel sygnał prowadzący sondę!
– Łazik?
– Niestety, nie zdąży się zainstalować odpowiedniego nadajnika. Trzeba poświęcić Bolid. On może imitować sygnały stacji naprowadzającej.
– Ależ… zanim przygotujesz program…
Patrzył na dziewczynę z przerażeniem i podziwem. – Wiem, co chcesz zrobić!
– To jedyny sposób! Odlecę promem tuż przed zderzeniem!
Nagłym ruchem chwycił ją za ramiona i całą siłą wypchnął przez rozwarte drzwi windy na korytarz. Zanim zdążyła pojąć, co się stało, zatrzasnął drzwi i ruszył w dół.
Gdy po dwóch minutach dotarła do platformy startowej, wstępu na nią broniło już pole siłowe, a świecący jaskrawo Bolid zaczynał wznosić się w górę, wkrótce nabierając gwałtownie prędkości, i pomknął w czeluść nieba.
– Nym! Co ty wyprawiasz?! Spiesz się! – ponaglenia Ziny stawały się coraz bardziej rozpaczliwe.
– Muszę mieć pewność, że się uda! – odpowiedział fizyk z determinacją.
– Jeszcze tylko dwie i pół minuty!
– Wiem. Ale nie wolno mi popełnić błędu! Jest zresztą duża szansa uratowania Bolidu. Sonda jest bardzo precyzyjnie naprowadzana. Odchylenia maksymalne nie przekraczają 0,03 sekundy łuku. A reaguje z ośmiokrotnie większym opóźnieniem niż Bolid. Zdążę uskoczyć. Zaprogramowałem włączenie napędu na jedną tysięczną sekundy przed kolizją. Powinna nie trafić!
– Może się nie udać! – odezwał się Krawczyk. – Bolid ma mniejszć przyspieszenie. Musisz natychmiast opuścić statek. To rozkaz!
– Jeszcze tylko dwie minuty! Nie zdążysz uruchomić promu! – Zina była bliska płaczu.
– Katapultuję się w kapsule ratunkowej i dam maksymalne przyspieszenie!
– Spiesz się!
Nym spojrzał jeszcze raz na ekran. Niebieski punkcik oscylował nieznacznie wokół środka układu współrzędnych.
– Chyba się uda!
– Prędzej!
Nym przeniósł wzrok na grubą kolumnę w rogu kabiny.
– No, już! – ponaglił go Krawczyk.
Nym skoczył ku kolumnie i uderzył pięścią w jej powierzchnię. Kolumna rozwarła się błyskawicznie, odsłaniając wnętrze wypełnione przezroczystą, gąbczasto-galaretowatą masą. Wparł się plecami w tę masę, która wchłonęła go szybko i otoczyła szczelnie ciało, nie utrudniając jednak widzenia ani oddychania.
Pojemnik zamknął się samoczynnie i zapanowała ciemność. Prawie zupełnie nie odczuł chwilowego przyspieszenia. W ułamku sekundy mignęła mu przed oczami świecąca rubinowym blaskiem burta statku. Był już na zewnątrz, w otwartej przestrzeni kosmicznej.
Gdzieś pod nogami zapadała się szybko w otchłań błyskająca czerwono kula Bolidu.
Rozejrzał się po niebie. Ukośnie nad głową jaśniała Sel, niewiele większa od Księżyca widzianego z Ziemi. Przeciskając ręce przez gąbczastą masę, odnalazł dźwignie sterownicze. Włączył silnik kierując kapsułę w stronę Sel. W chwilę później usłyszał przytłumiony głos Ziny.
– Halo! Nym! Czy nas słyszysz?!
– Słyszę! A wy?! Bo ja mam wrażenie, jakbym mówił przez watę czy gąbkę!
– Słyszymy cię dobrze. Czy możesz jeszcze zwiększyć prędkość?
– Nie! A ile jeszcze czasu zostało?
– Dwadzieścia sekund – usłyszał głos Andrzeja.
Nym spojrzał w kierunku Bolidu. Widać było wyraźnie jego rubinową tarczę. Oznaczało to, że odległość nie jest jeszcze bynajmniej bezpieczna. Gdyby posłuchał Ziny, mógłby już znaleźć się co najmniej 100 km od miejsca katastrofy. Ale dlaczego zwlekał? Czy rzeczywiście chodziło mu tylko o sprawdzenie prawidłowości obliczeń? A może było w tym coś z niedorzecznej przekory, z chęci zaimponowania tej hardej i upartej dziewczynie wiedzą, odwagą, szybkością działania? Nie ulegało wątpliwości, że odczuł przyjemność, gdy tak żywiołowo wyrażała niepokój o niego. Ta myśl przytłumiła na chwilę wzbierającą w nim obawę przed grożącym realnie niebezpieczeństwem, lecz wróciła ona, przywołana głosem Andrzeja, który zaczął liczyć ostatnie sekundy.
– Pięć, cztery, trzy, dwa, jeden…
Nym wstrzymał oddech. Bolid powinien teraz zmienić barwę na jaskrawo-błękitną, bądź też… przeobrazić się w ognistą kulę eksplodującej plazmy.
Ale nie stało się nic. Sekundy płynęły, a rubinowa tarcza Bolidu błyskała rytmicznie, mknąc nadal w przestrzeń bezsilnikowym, inercyjnym lotem.
– Ań! Co się stało?
Odpowiedzi nie było. Nymowi przyszło do głowy w tym momencie straszliwe przypuszczenie, że już po opuszczeniu przez niego kabiny nawigacyjnej Bolidu sonda zmieniła kierunek i uderzyła w bazę na Sel. Może w czasie katapulto-wania uległa uszkodzeniu antena układu naprowadzania?
– Halo! Halo! Ań! Zi! Odezwijcie się! – zawołał rozpaczliwie. Był już pewny, że stało się coś okropnego.
– Halo! Nym! – rozległ się nagle głos Ziny. – Czy mnie słyszysz?! Dziewczyna była czymś najwyraźniej zaskoczona.
– Żyjecie! A myślałem już… – odetchnął Nym.
– Czy wiesz, co się stało?! Sonda zmieniła kierunek! Nie Bolid uskoczył, lecz ona zmieniła tor!… Przeszła w odległości blisko 300 kilometrów od Bolidu! I nadal zmienia kierunek…
– A fala prowadząca z Bolidu?
– Jest nadal emitowana, ale to już na sondę nie działa. Ań i Jaro przeprowadzają teraz obliczenia, czy starczy jej masy roboczej dla dokonania nawrotu po okręgu i ponownego zaatakowania bazy. Musisz natychmiast wrócić na Bolid i ruszyć za nią w pogoń. Mamy teraz dość czasu na dopędzenie jej i przechwycenie lub zniszczenie. O! Już Aa wraca! Nym! Chcesz z nim rozmawiać?
– Tak. Jak wypadły obliczenia?
– Za niecałą godzinę silnik przestanie działać! – usłyszał głos Andrzeja. – Mam też dla was obojga nie lada sensację…
– Sensację?!
– Torus Karlsone przepadł!
– Jak to przepadł? – głos Ziny nabrał agresywnego brzmienia.
– Otóż wówczas, gdy myśmy tu wojowali z Robotem I, Al namówił Włada na przeprowadzenie jakichś dodatkowych eksperymentów z pierścieniem. Poszli więc do kabiny zdalnego sterowania i ujrzeli tam holowizyjny obraz… pustego, stołu laboratoryjnego. Sprawdzili więc zapisy i okazało się, że zniknięcie pierścienia poprzedzone było zjawiskiem podobnym do tego, jakie na własne oczy widzieliście wy troje. Wład nie dowierzał jednak holo-wizji i pojechali Skarabeuszem do laboratorium.
– Dlatego nie zdążyli wrócić na czas?
– Byli tak wstrząśnięci odkryciem, że trochę się nie dziwię, iż nie zrozumieli wezwania. Pierścień rzeczywiście zniknął…
– Zniknął? – powtórzył Nym z niedowierzaniem. – Przecież nawet jeśli rzeczywiście przeszedł w stan gazowy, nie mógłby wydostać się z hermetycznie zamkniętej komory.
– Laboratorium zostało rozherm.etyzowane. Wład i Al znaleźli otwór w ścianie. Wygląda przy tym tak, jakby siła działała nie z zewnątrz laboratorium, lecz od wewnątrz.
Zapanowało milczenie.
– Wręcz nieprawdopodobne – wyszeptał Nym. – Gdybyś tego nie powiedział ty, An…
– A więc wierzycie teraz… – rozpoczęła Zina, lecz okrzyk Andrzeja nie pozwolił jej dokończyć.
– Patrz!!! Ekran!!!
– Czyżby silnik?! – zawołała Zina zdziwiona.
– Tak… Przestał pracować…
– Ale przecież to niemożliwe! Jak może nadal zmieniać kierunek?
– Rzeczywiście… To niemożliwe…
– Co się tam dzieje? – zaniepokoił się Nym.
– Wygląda tak, jakby sonda zmieniała kierunek lotu, chociaż zanikła emisja elektromagnetyczna towarzysząca pracy silnika.
– Patrz, Ań! Teraz jakby przestała zmieniać tor! Ale znów silnik działa!
– Leci niemal po prostej! O, tam… W kierunku Tolimana! Nym spojrzał za siebie, gdzie w konstelacji Herkulesa świeciły jasnym blaskiem dwa słońca Alfa Centauri…
Część III
Temidzi
ZZIELENIAŁE POROSTY
Statek wchodził w gęste warstwy atmosfery, gwałtownie wytracając prędkość. Wielką Kotlinę Południową jeszcze okrywał cień, lecz nad widnokręgiem pojawiły się pierwsze purpurowe smugi zwiastujące wschód Proximy. Warstwa obłoków w tym rejonie miała ograniczony zasięg i po kilku minutach na dnie mrocznego oceanu powietrza błysnęły światła Jedynki, położonej na skraju największej spośród trzech południowych oaz ciepła. Wkrótce Mary i Szu mogli rozróżnić cztery elipsoidalne pawilony oraz podobny do wieży budynek mieszkalny. Wraz z zespołem wytwórczym i lądowiskiem tworzyły zwarty kompleks bazy, oddalony zaledwie pięćset metrów od zarośli puszczy. Otwarta już kopuła kryjąca lądowisko przypominała z daleka kielich tulipana o rozchylonych płatkach. Statek zawisł nad nią na chwilę, oczekując sygnału przyjęcia. Potem wolno opadł i zniknął we wnętrzu kielicha.
Kopuła zwarła się nad pojazdem. Jej wnętrze wypełniła teraz żółtawa, niezbyt gęsta mgła. Brzęczek oznajmił wyrównanie ciśnienia i składu atmosfery.
– Możecie wysiadać – usłyszeli głos Allana. – Oddychajcie głęboko:
aerozol zawiera szczepionki niezbędne dla adaptacji ludzkiego ustroju do tutejszych mikroorganizmów.
Allan czekał w korytarzu wiodącym z lądowiska do pokoi mieszkalnych. Gdy weszli, podbiegł do matki i obejmując ją, powiedział serdecznie:
– Jak to dobrze, że jesteś. Bardzo mi ciebie brakowało. Spojrzała mu w oczy z uwagą.
– Masz jakieś kłopoty?
Nie odpowiedział. Podszedł do Szu i uścisnąwszy mu dłoń, zapytał bez wstępów:
– Będziesz badał te kopce?
– Oczywiście. Po to przyleciałem.
– Jesteś po naszej stronie?
Szu uśmiechnął się.
– Jestem po stronie prawdy.
– Ale czytałeś moje sprawozdanie – podjął Allan z uporem – i chyba zgadzasz się z wnioskami.
– Bardzo dobre sprawozdanie – powiedział Szu spokojnie i znów się uśmiechnął. – Między innymi dlatego tu jestem.
– Słowem, uznajesz, że na Temie obowiązuje nas instrukcja numer trzy.
– Mam nadzieję, że łatwo da się to wyjaśnić. Allan popatrzył na Szu z tłumionym gniewem.
– Nie rozumiem cię… Tu niewątpliwie chodzi o twory sztuczne.
– Pozwól, że uznam twoje określenie za nieprecyzyjne i mylące. Kopiec termitów, gniazdo os, tama bobrów – to twory sztuczne czy naturalne?
– Więc twierdzisz, jak Renę, że mogą to być konstrukcje społeczności zwierzęcych?
Szu zaprzeczył lekkim ruchem głowy.
– Dałem tylko przykłady, jak niejednoznaczne-jest określenie „sztuczne twory”.
– Ależ nie chodzi o terminologię! Szu nie dał za wygraną.
– Większość sporów dotyczących przepisów i praw ma źródło w nieporozumieniach terminologicznych.
– Al, zaprowadź nas do naszych kwater – zniecierpliwiła się Mary. – Jeszcze zdążycie podyskutować do woli.
– Przepraszam cię, mamo – zmitygował się Allan. – A ty chciej tylko mnie zrozumieć – zwrócił się do Szu. – Trzeba uczciwie i stanowczo rozstrzygnąć, czy na Temie wolno nam postępować zgodnie z instrukcją drugą, czy też obowiązuje instrukcja trzecia, dotycząca planet o śladach działań istot rozumnych. Porozmawiamy przy kolacji.
Allan odprowadził Mary i Szu do ich pokoi. Wracając włączył po drodze automat kuchenny i wstąpił do laboratorium, by sprawdzić przebieg eksperymentu. Potwierdziło się w całej rozciągłości, że chorobliwe pojaśnienie niebieskich porostów w okolicach bazy, aż do ich późniejszego zzielenienia, jest zjawiskiem bardziej złożonym i znacznie trudniejszym do wytłumaczenia, niż sugerował Renę. Nie było to bowiem zainfekowanie flory temiańskiej przez drobnoustroje przywleczone z Ziemi, lecz niespodziewana mutacja jednego z miejscowych bakteriofagów. Populacja mutantów – teraz już stanowiących całkiem nowy gatunek – rozprzestrzeniała się w zastraszającym tempie.
Botanik włączył monitor mikroskopu. W polu widzenia poruszały się wolno w kropli wody pękate, podobne do beczułek bakterie Rodes decretorius z grupy beztlenowców, z którymi załoga łkara przezornie zaznajomiła się przed wylądowaniem na Temie. Zabójcze ich działanie wobec ssaków stwierdzono badając laboratoryjne próbki pobrane przez automaty zwiadowcze. Skutki można było przyrównać do tężca, choć były znacznie ostrzejsze, bo wydzielane toksyny paraliżowały system nerwowy w parę godzin po wtargnięciu mikrobów do organizmu. Toteż natychmiast wyprodukowano Syntetyczne przeciwciała i przez wprowadzenie ich do krwi zabezpieczono ludzi oraz psy.
Bakterie te okazały się typowe nie tylko dla gleby i korzeni pewnych roślin, jak początkowo sądzono, ale dla wszelkich zespołów florystycznych. Miejscowe rośliny nie mogły obyć się bez tych drobnoustrojów, uzależnione od nich w całokształcie swojej przemiany materii. Pech sprawił, że właśnie one zostały frontalnie zaatakowane przez zmutowanego temiańskiego bakteriofaga, którego Allan skatalogował jako TY-112.
Botanik sięgnął do przycisku. Środek ekranu wypełniała żółtawa plama, szybko ogarniająca coraz dalsze skupiska bakterii. Kiedy przeszedł na „ultra”, zobaczył najpierw pojedynczą „beczułkę”, a potem tylko fragment komórki zainfekowanej przez bakteriofaga. W jej wnętrzu ukazały się przezroczyste kulki, widoczne po odpowiednim podbarwieniu preparatu. Wraz z tą inwazją kolejno zanikały poszczególne funkcje życiowe bakterii.
Gdyby chodziło o ratowanie jakichś ziemskich drobnoustrojów, skuteczna kontrakcja bioinżynieryjna nie nastręczałaby trudności. Technika kreacji genów już od kilku wieków była powszechnie stosowana w medycynie, ekologii i produkcji naturalnej żywności. Metody te nie dawały się jednak przekopiować na struktury genetyczne, ukształtowane w toku paru miliardów lat rozwoju temiańskiej biosfery. Poszukiwanie klucza do zrozumienia ogólnych mechanizmów tych struktur na razie nie dawało wyników. W tej sytuacji, nawet z pomocą multieksploratorów programujących i przeprowadzających tysiące doświadczeń jednocześnie, wysiłki zaradzenia niebezpieczeństwu opierały się na równie prymitywnej, jak czasochłonnej metodzie prób i błędów.
Młody biolog uświadamiał sobie, że jego starania są na razie bezowocne. Pochłonięty tą pracą zapomniał o powinnościach gospodarza i dopiero natarczywy sygnał interkomu zmusił go do zostawienia badań komputerom.
– Czekamy na ciebie z kolacją – usłyszał głos matki. – Chyba znajdziesz dla nas trochę czasu?
– Przepraszam. Zaraz będę. Czy Renę wrócił?
– Godzinę temu. Ma ciekawe zdjęcia.
– Już idę!
Mary i Szu z zainteresowaniem oglądali w jadalni hologramy przywiezione przez zoologa z całodziennego wypadu do puszczy.
– Jak tam twoje porosty? Czy wiesz, dlaczego zielenieją w naszej obecności? – Renę powitał Allana żartem. – To z gniewu, że…
Urwał pod zgorszonym wzrokiem młodego botanika.
– Co się stało, u licha?
– TY-112 – odparł Allan ponuro, lecz w tej samej chwili zdał sobie sprawę, że musi sprecyzować, o co chodzi. – No tak… – zmieszał się. – Przecież ja go tak nazwałem.
– Wnioskuję tylko, że chodzi o jakiegoś temiańskiego bakteriofaga – zauważył Renę, gdyż wynikało to z konwencji sposobu oznaczania miejscowych wirusów, w odróżnieniu od ziemskich.
– To zmutowany TE-112 – wyjaśnił – którego zdjęcia oglądaliśmy razem. Ten najmłodszy wytwór planety masowo infekuje i niszczy „beczułki”, grożąc doszczętnym ich wygubieniem.
Renę gwizdnął przeciągle.
– Więc nie miałem racji. Nie zakaziliśmy flory temiańskiej naszymi bakteriami.
– Mimo to trzeba zwęzić obszar badań, a może nawet przenieść się na łkara – stanowczo stwierdził Allan.
– Nie rozumiem dlaczego – wtrącił Szu, który z przejęciem przysłuchiwał się rozmowie biologów. – Skoro my nie zawiniliśmy…
– Wyjaśnię ci – odparł Allan spokojnie. – Zawiniliśmy, nie zawiniliśmy… To nie tak. Czy wiesz, dlaczego aż tak łatwo udało się uodpornić nas przeciwko „beczułkom”? Bo są produktem obcego świata; obcego życia. A właśnie, wbrew pozorom, odpowiednio zjadliwy rodzimy zarazek jest o wiele groźniejszy niż pochodzący z innej planety. Każda biosfera stanowi bowiem układ zamknięty, w którym wszystkie jednostki, od mikrostruktur typu wirusów, jeszcze nie będących organizmami, aż do osobników wielkości słonia czy dębu, są z sobą faktycznie spokrewnione. Pokrewieństwo to sięga poziomu molekularnego, od którego się zresztą wywodzi: budowy białek. Przy korzystnych bądź zgubnych wzajemnych relacjach, w pewnych okolicznościach dwa lub więcej różnych mikroelementów pasuje do siebie jak klucz do zamka. Dotyczy to w równym stopniu, na przykład, przenikania witamin albo trucizn. Co gorsza, nie poznamy z dnia na dzień całokształtu mechanizmów tutejszej biologii. Na Ziemi mocujemy się z tym problemem pięćset lat, a każde odkrycie odsłania nowe pole naszej niewiedzy.