Текст книги "Proxima"
Автор книги: Krzysztof Boruń
Соавторы: Andrzej Trepka
Жанр:
Научная фантастика
сообщить о нарушении
Текущая страница: 25 (всего у книги 30 страниц)
Jedynie Ast, która nie odstępowała ani na chwilę archeologa, broniła stanowiska Szu, zresztą zupełnie słusznego z punktu widzenia jego zadań.
Ostatecznie ekipę podzielono na dwie grupy: Szu i Ast pozostali w dotychczasowej bazie, reszta zaś, pod przewodnictwem Renego, ruszyła w dół.
Już pierwszego dnia przebyto dalszych 18 pięter. Posuwano się głównie schodami i korytarzami, rzadko zbaczając z wytyczonego szlaku, by zwiedzić pobieżnie jakąś ciekawszą salę, przeważnie zarosła krzewami i chwastem. Na razie o zabłądzeniu nie było mowy, gdyż miasto podziemne budowano według dość przejrzystego schematu geometrycznego, który powtarzał się co sześć pięter. Schemat ten, bardzo ułatwiający orientację w podziemiach, odkryty został przez Igora i w ogólnych zarysach przekazany kolegom schodzącym w głąb podziemi.
Na początku drugiego dnia wędrówki lampki bezpieczeństwa zasygnalizowały znaczne natężenie promieniowania. Rosło ono dość gwałtownie. Założono więc skafandry, nie chcąc zbytnio oddalać się od szlaku wyznaczonego sygnałami z Dżdżownicy.
Wład ruszył pierwszy, a dopiero w większej odległości za nim reszta zespołu.
Szedł wolno, rozglądając się z uwagą na wszystkie strony. Korytarz biegł pochyło ku jakiemuś ciemnemu pomieszczeniu. Była to okrągła, zupełnie pusta salka. W środku podłogi widniała owalna płyta, z której wyrastał cienki pręt, sięgający aż do sufitu. Paląca się czerwono w hełmie lampka sygnalizowała dalszy wzrost natężenia niebezpiecznych promieni.
Kalina uczynił jeszcze jeden krok naprzód i zatrzymał się.
Płyta drgnęła i uniosła się wolno w górę.
Wład odczuł jakby gwałtowny podmuch wiatru. Z głębi otworu biło fioletowe światło. Kalina zbliżył się nieco do włazu, ale lampka w hełmie przybrała jaskrawożółtą barwę. Cofnął się więc pośpiesznie. W ułamku sekundy ujrzał w dole pęk przewodów czy prętów, wystających z żółtawej cieczy.
Wyszedłszy na korytarz obejrzał się. Płyta wolno opadała. Widocznie urządzenie działało automatycznie, z chwilą gdy ktoś wchodził do salki.
Wład uderzył silnie w podłogę obcasem metalowego buta. W tej samej chwili ujrzał, jak wokół niego wykwitły jasne płomyki i błyskawicznie popełzły ku salce.
Jakaś potężna siła rzuciła nim o ziemię. Ogłuszający huk wstrząsnął powietrzem. Ściany korytarza zawirowały przed oczami.
Potem już nie czuł nic…
Gdy otworzył oczy, ujrzał pochyloną nad sobą zapłakaną twarz Suzy. Znajdował się w przenośnym pawilonie.
– Suzy… – wyszeptał z wysiłkiem.
Spróbował unieść głowę, lecz przeszył go ostry ból w krzyżu.
– Suzy… – powtórzył. Znów próbował się poruszyć.
– Spokojnie, Wład,spokojnie – usłyszał obok siebie głos Zoi. Teraz dopiero spostrzegł, że leży na pneumatycznym materacu bez skafandra, a lekarka przygotowuje się do jakiegoś zabiegu.
Suzy klęczała tuż przy Władzie, wpatrując się z niepokojem w jego twarz.
– Trzeba zdjąć bluzę – rzuciła półgłosem Zoja. – No i ułożyć go plecami do góry.
Teraz zbliżył się Renę i wraz z Suzy wykonał pośpiesznie polecenie lekarki. Mimo że usiłowali jak najdelikatniej poruszać chorego, z ust Włada wyrwał się jęk. Zdawało mu się, że ma pogruchotany kręgosłup.
Poczuł dotknięcie chłodnego metalu w okolicach krzyża.
– Jeszcze trochę musisz pocierpieć – mówiła Zoja nachylając się nad nim. – Masz szczęście. Nic groźnego – po prostu lekka kontuzja.
Ostry, sięgający jakby szpiku ból przeszedł ciało fizyka. Z trudem opanował się, aby nie krzyknąć. Potem poczuł jeszcze dwa dotknięcia, ale już niemal bezbolesne.
– Teraz musisz poleżeć parę' minut spokojnie – powiedziała Zoja wstając. Przyjemne ciepło zdawało się rozlewać po mięśniach Włada.
– Suzy? – wyszeptał, jakby chciał się upewnić, czy dziewczyna nie wyszła.
– Słucham cię – dobiegł go zmieniony, jakby wahający się jej głos,
– Jak ja się cieszę… Milczała.
– Już wiesz?… – zapytał nieśmiało, odwracając ostrożnie głowę i szukając oczu Suzy.
– Wiem…
– Mówiłem Suzy, jak sprawy stoją – odezwał się z kąta Renę. Włada ogarnęła jeszcze większa radość. Jakże w tej chwili był wdzięczny Renemu.
– Nie gniewasz się już, Suzy?
– Ależ, Wład…
– Ja tylko… – rozpoczął i urwał. Oczy jego spotkały się ze wzrokiem'zoologa, smutnym i zamyślonym. Poczuł się głupio. Uprzytomnił sobie, że przecież Renę jest ojcem Zoe…
– No, Wład, opowiadaj – przerwał milczenie Petiot. – Chcielibyśmy usłyszeć wreszcie, jak.to było z tym wybuchem.
– Sam nie wiem. Eksplozja nastąpiła tak nagle…
– Miałeś szczęście – odezwał się znów Renę – mogło się skończyć fatalnie. Gdyby nie skafander, nie wiem, czybyś wyszedł żywy. Coś ty tam właściwie robił?
– Gdy doszedłem do jakiejś małej salki – przypominał sobie Kalina – otworzyła się nieduża klapa w podłodze. Sądzę, że automatycznie. Poniżej znajdował się z pewnością zbiornik gazu.
– Zbiornik gazu?
Wład zastanawiał się przez moment.
– Były tam jakieś urządzenia pogrążone w przezroczystej cieczy. Chyba uszkodzone. Dość duże natężenie promieniowania. Nad powierzchnią cieczy gaz pod ciśnieniem. Gdy otwierała się klapa, wyraźnie poczułem podmuch.
– I zaraz potem nastąpiła eksplozja?
– Nie. Cofnąłem się i wyszedłem na korytarz. Chciałem jednak sprawdzić, jak daleko sięga zbiornik, i tupnąłem nogą. Chyba w ten sposób spowodowałem wybuch tego gazu…
– Może te urządzenia były zalane wodą? – dorzucił Renć. Kalina gwałtownie uniósł głowę.
– To jasne! – zawołał. – Że też o tym nie pomyślałem. Usiadł zapominając zupełnie, że jeszcze przed chwilą taki ruch byłby dla niego torturą.
– Przecież to był gaz piorunujący! – wykrzyknął. – Urządzenia jądrowe zalane wodą… Promieniowanie alfa, beta i gamma.rozkładają wodę na tlen i wodór. Jeśli wybuch nastąpiłby w chwili, gdy zaglądałem do otworu…
– Nie mów tak, Wład – odezwała się cicho Suzy.
– Ależ Suzy, jestem zdrów i cały!
Rozpierała go radość. Usiłował zerwać się z ziemi, ale Zoja położyła mu rękę na ramieniu:
– Spokojnie. Musisz jeszcze odpocząć.
Usiadła przy Kalinie i zaczęła uważnie badać jego mięśnie i kości.
– Zdaje się, że większych obrażeń nie ma – powiedziała po kilku minutach, wstając.
Wład pochwycił Suzy za rękę:
– Usiądź tu przy mnie. Tak się cieszę.
Nie opierała.się. On objął ją ramieniem i przytulając do siebie, zapytał:
– Powiedz, jak to się stało? Skąd znalazłaś się tak nagle między nami?
– Niepokoiliśmy się trochę z Igorem, czy nie zabłądzicie w tym labiryncie. Co prawda podaliśmy wam schemat układu centralnych korytarzy, ale przecież nie mieliśmy pewności, czy na górnych piętrach nie następują jakieś znaczne zmiany. Chciałam to sprawdzić. Ruszyłam więc w górę naprzeciw was. Dżdżownica stoi obecnie na sto ósmym piętrze. Przed dwiema godzinami, gdy dotarłam do sto czterdziestego piętra, usłyszałam huk. Miałam prawo podejrzewać, że chodzi tu o.was, i mogłam spodziewać się najgorszego. Nie wiem sama, kiedy przebyłam te osiem pięter. Odnalezienie miejsca wybuchu nie było trudne, gdyż głównym korytarzem walił już gęsty dym, a miernik promieniowania wskazywał znaczny wzrost radioaktywności. Po paru minutach usłyszałam przez radio głos Renego. Odbiór był co prawda utrudniony jonizacją powietrza, ale mogłam zrozumieć, iż Renę woła do kogoś, że odnalazł ciebie i że… że ty nie żyjesz. Przetarła ręką czoło.
– To była straszna chwila – dorzuciła jeszcze i umilkła.
– Należy przypuszczać, że główna siła uderzenia gazów skoncentrowała się na niższym piętrze – wtrąciła Zina. – Widocznie ściany tej centrali energetycznej były cienkie, a podłoga w owej salce, o której wspomniałeś, wytrzymała eksplozję. Gdyby było inaczej…
Zoja spojrzała na zegarek, po czym ujęła rękę Włada.
– No, zdaje się, że już. wszystko dobrze – powiedziała klepnąwszy go po ramieniu. – Spróbuj wstać i przejść się.
Spełnił ochoczo polecenie. Nie odczuwał poważniejszych dolegliwości, tylko mięśnie były obolałe i przy chodzeniu dokuczało mu nieco lewe kolano.
– Pójdę zobaczyć, może dym już się rozszedł – Zina sięgnęła po hełm. – Trzeba zresztą sprawdzić, czy jeszcze gdzieś nie ma ognia.
– Rzuciłem cztery igmety – odrzekł Renę. – Powinno chyba wystarczyć, aby pożar wygasł.
– I ja tak myślę, ale trzeba sprawdzić.
Zina nasunęła hełm na głowę i wpełzła do miękkiego, przezroczystego worka, zastępującego w pawilonie przedsionek-śluzę.
Zjawiła się z powrotem po kilkunastu minutach oświadczając, że można już ruszyć w dalszą drogę. Złożono więc pawilon i załadowano do plecaka. Ze względu na niebezpieczeństwo promieniowania i jakichś trujących spalin, wszyscy pięcioro ubrali się w kombinezony ochronne.
Obawy okazały się zupełnie uzasadnione, gdy po przebyciu 150 metrów podeszli do miejsca katastrofy. Nisko ścielące się żółte gazy i ostrzegawcze światełka sygnalizowały niebezpieczeństwo.
Gdy zeszli schodami na niższe piętro, sytuacja skomplikowała się jeszcze bardziej. Główny korytarz, którym powinni byli przedostać się niżej, aby dotrzeć do Dżdżownicy, zalała na dużej powierzchni jakaś gęsta, oleista ciecz. Przejście przez tę przeszkodę było niepodobieństwem, gdyż ciecz wysyłała promieniowanie o stężeniu zabójczym nawet dla ludzi w skafandrach. Widocznie napłynęła ona ze zniszczonych eksplozją urządzeń energetycznych.
Pozostawało więc zboczyć z głównego salaku i okrążyć zniszczone pomieszczenia. Ślady eksplozji zaznaczały się tu jaskrawo. Wiele bocznych drzwi wyłamał podmuch gazu, podłogi pokrywał pył i drobne odłamki jakichś urządzeń. Przeważnie były to szczątki cienkich, różnokolorowych rureczek.
Minąwszy wreszcie obszerną halę z na wpół zwęglonymi pniami drzew, osiągnęli wąski boczny korytarz.
W przeciwieństwie do innych pomieszczeń nie był on oświetlony, tylko w głębi majaczył niebieskawosiny blask.
Nauczeni przygodą Włada, posuwali się teraz jak najostrożniej, w dużych odstępach jedno od drugiego. Renę, który szedł pierwszy, zatrzymał się w pobliżu światła. Postąpił krok naprzód i naraz cofnął się gwałtownie.
Przez chwilę trwał nieruchomo, patrząc w kierunku, skąd wydobywało się światło, potem zwrócił twarz do towarzyszy, dając, im jakieś znaki.
– Tam… ktoś stoi – usłyszeli pod hełmami jego szept.
Korytarz kończył się ślepym zaułkiem. Panowała tu wszędzie ciemność, tylko naprzeciw, w końcu zaułka, widniał nieregularny, szary otwór o poszarpanych brzegach. Już na pierwszy rzut oka można było zauważyć, że korytarz był uprzednio zamknięty bardzo cienką ścianą, którą wypchnął podmuch wywołany eksplozją.
Co innego jednak przykuwało uwagę wszystkich. W odległości nie większej niż 4 metry, niemal na wprost otworu, stała, a właściwie jakby czaiła się ciemna postać.
Była ona raczej podobna do ogromnej sowy niż do człowieka, ale patrząc na nią odczuwało się podświadomie, że nie jest to bynajmniej zwykłe zwierzę. Renę włączył kamerę holowizyjną i postąpił ostrożnie krok naprzód, lecz tajemnicza istota trwała dalej bez ruchu, odcinając się czarną plamą od widocznej za nią jaśniejszej ściany.
– Czy on… jest żywy? – spytała Zoja. Wszyscy myśleli w tej chwili o tym samym. Renę podszedł już do otworu w ścianie. Uniósł wolno latarkę. Snop białego światła ogarnął znienacka niezwykłą postać.
– To rzeźba! – zaśmiał się zoolog i jednym skokiem przesadził otwór. Po chwili wszyscy pięcioro otoczyli kołem duży, czarny posąg. Teraz z bliska, w świetle jarzącym się pod sufitem, można było stwierdzić, że składał się on z dwóch brył: większej, przypominającej tułów, i mniejszej, wyobrażającej przypuszczalnie głowę, o dużej, spłaszczonej czaszce. Dwa szerokie wgłębienia przy pewnej dozie wyobraźni mogły ujść za oczy tej dziwnej istoty.
– Wydaje mi się – rzekł po chwili Renę – że Urpianie uwielbiają kubizm. Nie wierzę, aby jakiekolwiek porządne zwierzę, a co dopiero istota rozumna, mogło mieć tak źle ociosaną głowę.
– Czy istotnie ten posąg wyobraża Uipianina? – zapytała z wahaniem Suzy. – Nie widać nawet śladu rąk.
– Te wyżłobienia można na upartego uznać za zarys skrzydeł – Wład wskazał na regularne rysy biegnące po powierzchni tułowia posągu.
– Może to jakiś latający potwór? – dorzuciła Zina. – Czy to nie wygląda na dziób?
Dotknęła palcem wypukłości w dolnej części głowy posągu, poniżej oczu.
– Urpiańskie zwierzaki latające nie mają dziobów – sprostowała Suzy – przynajmniej te, które spotkaliśmy.
– Ale ten może mieć dziób – upierała się Zina. – Przecież takiego dużego nie spotkaliście.
– Czy jednak nie jest to Urpianin? Spójrzcie na głowę: kilka razy większa od naszej – odezwała się Zoja.
– To jeszcze nie jest żaden dowód – zaprotestowała Suzy. – Gdyby przyjąć, że rozmiary posągu odpowiadają wielkości modelu, to raczej należałoby wykluczyć możliwość, że to Urpianin. Z wymiarów przejść i sprzętów można wnioskować, że wzrost tych istot nie może przekraczać 120 centymetrów, a ten posąg ma ponad dwa metry. Jeśli zaś założyć, że posąg jest nadnaturalnej wielkości, wówczas równie dobrze może on wyobrażać małego ptaszka.
Renę, Wład i Suzy oddalili się nieco, penetrując pomieszczenie. Był to jakby odcinek wąskiego korytarza, który – w przeciwieństwie do innych ulic urpiań-skiego miasta – nie biegł prosto, lecz zataczał regularny łuk, opadając wolno w dół, a z przeciwnej strony wznosząc się łagodnie w górę.
Przeszli kilkanaście kroków, gdy naraz zza zakrętu wyłonił się drugi czarny posąg, podobny do pierwszego.
– Ten jest trochę inny – zdziwiła się Zina. – Jakby siedział na trójnogu. Wyraźnie widzę trzy nogi stołka.
– A może to jego własne nogi – zażartował Renę.
– Takich nóg nie może mieć żadna żywa istota. Wyglądają zupełnie jak klocki.
– Jest i trzecia rzeźba – przerwał im głos Suzy, która wraz z Władem zeszła niżej.
Zoja, Zina i Renę przyśpieszyli kroku. Zoolog nie zatrzymał się jednak przy Suzy i Władzie, lecz począł schodzić jeszcze niżej, utrwalając w krystalicznej pamięci kamery obraz wnętrza korytarza. Twarz jego była w tej chwili skupiona i poważna.
– Chodźmy dalej!
Niezwykły korytarz skręcał nieustannie w prawo, opadając coraz niżej. Nie ulegało wątpliwości, że jest on czymś w rodzaju kręconych schodów. Brak bocznych drzwi nasuwał porównanie z wieżą średniowiecznego zamczyska.
Czarne posągi były rozstawione na wysokich ławach, w równych odstępach, pod jedną, to znów pod drugą ścianą korytarza. Każdy nieco inny, choć wszystkie wyobrażały te same istoty, podobne do ziemskich sów. Ściany tej „klatki schodowej” pokryte były na całej powierzchni wypolerowanymi kulkami wielkości orzechów włoskich.
– Z czego mogą być te kulki? – zwrócił się zoolog do idącej obok niego Ziny. Wzruszyła ramionami.
– Trzeba by przeprowadzić analizę. Zewnętrznie przypominają platynę.
– Może wydobyć jedną? – zaproponował niepewnie Wład. '
– Po co niszczyć. Sporo okruchów leży wyżej, w tym miejscu gdzie eksplozja rozbiła ścianę. Możemy zebrać kulek pod dostatkiem.
– Idę! – Kalina szybko zawrócił.
– Pójdę z tobą – powiedziała Suzy. – Zbierzemy trochę tych kulek i zaraz wrócimy – zwróciła się do Renego.
– Idźcie! My tu zaczekamy.
Renę wspiął się na ławę między posągami. Przeciwległa ściana, o większej krzywiźnie niż ta, pod którą stał obecnie, nie sięgała sufitu, oddzielona od
320
niego ciemną szparą. Zoolog poświecił latarką, ale snop światła nie napotkał przeszkody.
– Co o tym myślisz? – zwrócił się do Ziny, wskazując w górę.
– Chcesz, abym tam zajrzała? – zapytała domyślnie.
– Właśnie.
– Jeśli potraficie podnieść mnie tak wysoko. Ta ściana ma chyba ze trzy metry – Staniesz na głowie posągu.
– Racja! – Zina podeszła do czarnej statui. Renę oparł się o posąg rękami, a Zoja pomogła córce wspiąć się w górę. Po kilku sekundach jej hełm zniknął niemal cały w szczelinie.
Przez chwilę panowała cisza, przerywana tylko przyspieszonym oddechem Ziny.
– Co widzisz? – nie wytrzymał zoolog.
– To wprost fantastyczne – oznajmiła Zina. – Jakby jakaś głęboka okrągła studnia. Bez własnego oświetlenia. Światło przedostaje się tylko z korytarza.
– Mówisz, studnia?
– Oczywiście nie dosłownie. Korytarz, którym schodzimy, biegnie spiralą w jej ścianach.
– Czy widzisz dno?
– Chyba tak. Ale nie jestem pewna. To bardzo głęboki szyb. Najciekawsze, że i tu, niemal na brzegu, również stoją posągi. Nawet nieco większe.
– Czy ściany też są pokryte kulkami?
– Tak. Ale bardzo rzadko.
– Ciekawe…
Zza zakrętu wyłoniły się sylwetki Włada i Suzy. Oboje szli wolno, z pochylonymi głowami, jakby szukając czegoś na ziemi.
– Przyjrzyjcie się dobrze posadzce – powiedziała tajemniczo Suzy.
– Jakby mozaika – zauważyła Zoja.
– Tak to wygląda – skinął głową Renę. – Tylko bardzo zagmatwana, aż nieprzyjemna dla oka.
– Czy nie widzicie pięciokątów? O, tu! – Wład wskazał ręką. Istotnie, przy uważnym przyjrzeniu się posadzce można było zauważyć duże, foremne pięciokąty, otoczone ciemniejszą mozaiką. Cała powierzchnia pokryta była drobniutkimi plamkami czy ziarenkami, białymi, szarymi, czarnymi i brunatnymi. Łączyły się one w większe i mniejsze grupy, linie i jakby rysunki. Za każdym poruszeniem głowy plamy te zmieniały kształt, zdawały się migotać, oddalać, to znów zbliżać, a nawet chwilami znikały zupełnie, roztapiając się w czerni lub błyszczącej bieli.
– Pomóż mi zejść. Muszę to zobaczyć – powiedziała Zina.
– Co ty tam robisz? – zdziwiła się Suzy. Dopiero teraz ją spostrzegła. Zina w krótkich słowach wyjaśniła cel swojej wspinaczki i opowiedziała o odkryciach.
– Ten spiralny korytarz może biec wiele kilometrów – zakończyła relację i oparłszy nogę na ramieniu Renego zeskoczyła zręcznie na posadzkę.
– Nie wiadomo więc, czy idąc nim, znajdziemy jakieś boczne-drzwi – odezwał się Wład.
– Tak – powiedziała Suzy. – Warstwa pyłu na podłodze jest tu bardzo cienka, w przeciwieństwie do innych pomieszczeń, gdzie sięga nieraz kilku albo kilkunastu centymetrów. Należy stąd wnioskować, że pomieszczenia te były odcięte od innych i pozbawione wentylacji.
– Igor pewno się już niepokoi… – powiedziała Zoja.
– Podzielmy się na dwie grupy – zdecydował Renę. – Ty, Suzy, z Zoją i Ziną wrócicie i spróbujecie odnaleźć radioaktywny ślad, który pozostawiłaś idąc tutaj. Ja z Władem zejdę tym ślimakiem aż do dołu, jeśli nie napotkamy jakichś przeszkód. Potem wrócimy i dojdziemy po waszych śladach. Nie mam ochoty spać w skafandrze na podłodze.
– No, idziemy – zwróciła się Zoja do Suzy. Fizyczka spojrzała niepewnie na Renego. Żal jej było rozstawać się z Władem. Wahanie nie trwało jednak długo.
– Idziemy – powiedziała zdecydowanie.
Zina otworzyła torbę i wyjęła kamerę holowizyjną.
– Zrobię jeszcze parę zdjęć tych mozaik. Ciekawa jestem, co na to powie ojciec. Czy wiecie, że z góry to zupełnie inaczej wygląda? Mogłabym przysiąc, że w tych pięciokątach dostrzegałam chwilami jakby obrazy, niewyraźne, ale obrazy. O tu! – wskazała na jeden z pięciokątów. – Widziałam coś w rodzaju budowli.
ICH OCZAMI
Suzy, Zoja i Zina dotarły do Dżdżownicy nadspodziewanie szybko. Wyszedłszy ze „studni” – jak zaczęto nazywać szyb otoczony spiralnym korytarzem. – fizyczka już po przebyciu kilkudziesięciu metrów odnalazła drugie żłobkowane schody, oddalone zaledwie o 300 metrów od schodów zablokowanych promieniotwórczym płynem.
Rozkład sal i korytarzy powtarzał się co sześć pięter z matematyczną regularnością. Toteż dzięki dobrej orientacji Suzy bez trudu odnaleziono ślad prowadzący wprost do miejsca, gdzie tkwił podziemny statek.
Igora zastały przed Dżdżownicą. Gdy spostrzegł żonę i córkę, podbiegł do nich i w milczeniu przycisnął do siebie. Zazwyczaj opanowany, tym razem stracił zupełnie swą zwykłą sztywność i spokój. Słyszał huk eksplozji i blisko dziesięć godzin niepewności o życie Zoi, Ziny, Suzy, Renego i Włada wytrąciło go zupełnie z równowagi. Jak wynikało z kierunku wstrząsu zarejestrowanego przez sejsmografy, wybuch nastąpił w pobliżu trasy, którą miała poruszać się grupa. Niepokój Igora był tym większy, że przecież żywo jeszcze stała mu w pamięci niedawna wiadomość o śmierci Mary.
Suzy opowiedziała Igorowi o ostatnich odkryciach. Słuchał, kiwając w milczeniu głową.
– Macie te kulki przy sobie? – odezwał się wreszcie, gdy skończyła. Suzy sięgnęła do torby i podała geologowi garść błyszczących „orzechów”.
– Istotnie, bardzo przypominają platynę – rzekł przyjrzawszy się im z uwagą. – Co prawda waga ich jest zbyt mała, ale przecież mogą być tylko z wierzchu pokryte platyną. Chodźmy do statku.
Gdy znaleźli się w laboratorium, już bez skafandrów, Zina włożyła jedną z kulek do analizatora. Na małym ekranie ukazały się trzy koncentryczne pierścienie.
– Miałeś rację – zwróciła się do ojca. – Widać wyraźnie dwie warstwy i lekkie jądro. Zaraz się dowiemy, z czego to zrobione. Zaczęła manipulować przyciskami.
– Nie bardzo rozumiem, jaki sens ma budowa takich krętych, jak mówicie, schodów bez drzwi – zastanawiał się Igor. – Pokażcie mi zdjęcia tych mozaik.
Suzy postawiła kamerę na stoliku i już miała wyjąć kryształ pamięci, gdy naraz spostrzegła w stojącym pojemniku trzy niebieskawe, przezroczyste krążki.
– Co to?
– Znalazłem te płytki zaraz po twoim odejściu w jednej z salek mieszkalnych. Przyjrzyj się dobrzę.tym krążkom.
Suzy wzięła jedną z płytek w palce. Była zrobiona z lekkiej masy plastycznej. Fizyczka wyjęła z kieszeni lupę i uważnie przyjrzała się powierzchni krążka.
– Jak myślisz? – zapytał Igor. – Co to może być?
– Nie wiem. Zupełnie nie wiem. Widziałam kiedyś, jeszcze na Ziemi, w muzeum, starodawne płyty gramofonowe. Te krążki są do nich podobne. Geolog mrugnął zachęcająco.
– Jesteś chyba bliska prawdy.
– Czyżby to były także… płyty.gramofonowe? Igor pokręcił przecząco głową.
– Na tych płytkach istotnie dokonano zapisu. Tylko że nie mechanicznego ani magnetycznego, lecz chemicznego.
– To może uda nam się usłyszeć głos Urpian? Czy próbowałeś przekodować cyfrowo zapis? – spytała Zina podchodząc do ojca.
– Tak. Ale na razie bez rezultatu. W ogóle wydaje się wątpliwe, aby to był zapis dźwięków.
– A może jest to pismo istot, które zamieszkiwały to podziemne miasto?
– Właśnie o tym myślę… – odrzekł Igor z wahaniem. Zina wróciła tymczasem do analizatora.
– Mam już wynik! – zawołała odrywając wystającą z aparatu taśmę. – Zgadliśmy! Zewnętrzna skorupa kulki zrobiona jest z platyny.
– A dalej? – zapytał Igor podchodząc do aparatu.
– Druga warstwa to chyba jakiś spiek ceramiczny. Skład dość zawiły. A w środku? – zastanawiała się.
Geolog wyjął z jej rąk kartkę, przyglądając się wydrukowanym cyfrom.
– Interesujące… – mruknął. – Druga warstwa jest na pewno ceramiczna, ale jądro?
– Ależ to chyba popiół! – zawołała nagle Zina.
– Słusznie. To jest popiół pochodzenia organicznego – stwierdził geolog. Zapanowała cisza. Stojąca przy stoliku Suzy położyła z powrotem trzymaną w ręku płytkę.
– Nie znajdziemy ICH chyba ani żywych, ani umarłych – powiedziała cicho. Igor w milczeniu skinął głową.
– Co przez to rozumiesz? – zapytała Zoja.
– Tamta studnia to… mauzoleum.
– Każda z tych kulek byłaby więc miniaturową urną?
– Chodźmy obejrzeć zdjęcia – przerwał Igor sięgając po leżącą na stole kamerę. Wyciągnął pospiesznie kryształ i wsunął w gniazdo fotolektora.
Zina sięgnęła do przycisku i na ekranie zaczęły migotać widoki jakichś korytarzy i sal, pełnych maszyn, zamarzłych krzewów i traw. Potem zwolniła tempo; ujrzeli jakieś zdemolowane eksplozją urządzenia, wreszcie cienką warstwę zielonkawej, oleistej cieczy.
Naraz w centrum ekranu pojawił się czarny posąg. Obracał się pozornie wokół osi, rosnąc szybko.
– Czekaj! – Igor chwycił córkę za rękę dając jej znak, by zatrzymała projekcję. Podszedł do szafki i wyjął stamtąd duże zdjęcie.
Cztery głowy pochyliły się nad błyszczącą kartką. Widoczna była na niej jakaś płaskorzeźba. W otoczeniu geometrycznie stylizowanych liści czy kwiatów widniała nieduża, wyryta jakby kilkoma uderzeniami dłuta, ptasia twarz. Podobieństwo z głową posągu było uderzające.
– Jedź dalej!
Posąg znikł. Po chwili na krótko ukazał się drugi.
Niespodziewanie centrum ekranu zajął duży, foremny pięciokąt.
– To jednak obraz… – powiedziała Zina zatrzymując projekcję. Istotnie to, co widziano na ekranie, nie stanowiło już zagmatwanego zespołu plam, jakie oglądali w korytarzach mauzoleum. Obraz co prawda nie był czysty – kontury przedmiotów zamazane, a przede wszystkim nieco przypominał kolorowy negatyw – barwy były jednakże soczyste i bez zbytniego wysiłku wyobraźni uczeni mogli domyślić się, co ów obraz przedstawia.
Na pierwszym planie widniała jakby wysoka wieża, zbudowana z prostokątnych płyt, obok mniejsza, o okrągłych, ciemnych otworach. Wokół tych budowli krzewiła się bujnie żółta roślinność. Czarne niebo przyprószone było czerwonym nalotem.
– Dlaczego gołym okiem nic nie mogliśmy rozróżnić? – wyszeptała Zoja. Igor zastanawiał się dłuższą chwilę.
– Częściowo da się to wytłumaczyć innym uczuleniem kamery na barwy, niż to zachodzi w wypadku naszego oka.
– Ale tamten obraz był zupełnie zamazany.
– Zamazany, mówisz?
Zina znów włączyła aparaturę. Obraz na ekranie sczerniał, zamigotał i naraz pojawiła się szeroka równina, porośnięta pojedynczymi krzewami. Niebo było tu jasnozielone. Biegła przez nie długa, rozszerzająca się ku dołowi, czerwona smuga. – Przecież to jest zdjęcie tego samego pięciokąta!
– Przesuń dalej – polecił Igor.
Znów ukazały się jakieś budowle, tylko liczniejsze i bardziej zwarte. Zza wyniosłej wieży wyglądał fragment białego krążka, podobnego do tarczy Proximy lub Sel.
Gdy Zina znów włączyła aparat, obraz zniknął i tylko czarny pięciokąt widniał w centrum ekranu.
– Czy to już wszystko? – zapytał geolog.
– Mam jeszcze tylko kilka ujęć ukośnych.
Tym razem obrazy okazały się bardzo niewyraźne i migocące.
– Czy mogłybyście w przybliżeniu określić, gdzie na tym piętrze, za którymi ścianami przebiega studnia-mauzoleum? – zwrócił się Igor do Suzy. – Chciałbym koniecznie tam się dostać.
– Sądzę, że nietrudno będzie odnaleźć jakiś korytarz przechodzący w pobliżu. Czy chcesz poprowadzić Dżdżownicę?
– To zależy od tego, czy dostęp do spiralnego korytarza będzie łatwy czy trudny.
Po dwóch godzinach znaleziono w głębi bocznego korytarza dogodne miejsce dla przebicia otworu do podziemnego grobowca. Pomiar ultradźwiękowy grubości ściany wykazał, że ma ona na odcinku paru metrów grubość nie większą niż 20 centymetrów. O tym, że po przeciwnej stronie znajduje się kręty korytarz, mówiły cienie kulek na ekranie.
Zina i Suzy zajęły się wycięciem kwadratowego otworu, tak aby można było wsunąć się do wnętrza mauzoleum. Zazwyczaj bardzo rozmowna Zina była tym razem milcząca i zamyślona. Tajemnica znikających obrazów nie dawała jej spokoju. Po głowie snuły się różne hipotezy.
Gdy wreszcie otwór był gotowy, przeczołgała się na drugą stronę i klęknąwszy na posadzce, poczęła z uwagą badać jeden z pięciokątów rozmieszczonych co parę metrów wzdłuż korytarza. Suzy pozostała jeszcze po drugiej Stronie otworu, czekając na Igora i Zoję, którzy wrócili do statku, by zawiadomić bazę o ostatnich odkryciach. Zjawili się zresztą wkrótce i po naradzie postanowiono, że Igor z Zina pozostaną w pobliżu otworu, Suzy z Zoją zaś wyruszą w dół, na spotkanie Renego i Włada.
Spiralny korytarz nie różnił się od tego, który już widzieli na sto pięćdziesiątym piętrze. Tylko posągi miały mniej kubistyczny kształt.
Zoja i Suzy szły szybkim krokiem, z rzadka zatrzymując się przy ciekawszej rzeźbie czy kompozycji zdobniczej. Tempo nadawała Suzy, która chciała jak najprędzej znów zobaczyć Włada.
325
Korytarz zdawał się nie kończyć. Już wyraźnie odczuwały wzrost temperatury w miarę głębokości. Wreszcie po blisko dwóch godzinach marszu wyjęły z plecaków skafandry, gdyż gorąco stawało się nie do zniesienia. Według obliczeń Suzy, znajdowały się na głębokości dwudziestego piętra.
– Przecież korytarz nie może biec w nieskończoność – denerwowała się fizyczka.
– Spróbuj wejść na tę ścianę tak jak Zina – zaproponowała Zoja. – Może uda się nawiązać z nimi łączność przez radio.
Po krótkiej chwili Suzy była już na szczycie i przechyliwszy się ku wnętrzu studni, zaczęła nawoływać:
– Wład! Renę! Wład! Halo! Halo! Odpowiedziało jej milczenie.
Głęboko w dole majaczyło w niebieskawej poświacie dno szybu. Suzy zawołała jeszcze kilkakrotnie, po czym zeskoczyła z trzymetrowej ściany wprost na posadzkę.
– Co ty robisz? – zganiła ją Zoja. – Możesz nogi połamać. Tu jest za duże ciążenie! To nie Sel albo nawet Tema.
– Chodźmy już dalej – przerwała niespokojnie Suzy zakładając plecak. – Pozostało nam chyba nie więcej niż 300 metrów szybu.
– A więc około trzech kilometrów korytarza.
Znów ruszyły w dół. Suzy coraz bardziej przyspieszała kroku, raz po raz spoglądając na zegarek. Zoja liczyła w myślach mijane posągi.
Po blisko półgodzinnym marszu korytarz począł się wreszcie rozszerzać. Suzy była niemal pewna, że dochodzą do dna „studni”.
Nieoczekiwanie korytarz przybrał położenie poziome i ukazała się wielka, czarna płyta, zamykająca dalszą drogę. Suzy i Zoja podeszły do przegrody pokrytej pionowymi kolumnami jakichś znaczków. Nigdzie wokół nie było widać żadnego przejścia.
Renę i Wład zniknęli.
– Może jest tu jakiś ukryty mechanizm odsuwający tę płytę? – powiedziała Zoja.
– Może – Suzy rozejrzała się niepewnie wokoło.
Zoja wyjęła z torby niewielki przyrząd do badania składu atmosfery. Z płaskiego walca wysunęło się kilka cienkich igiełek. Niektóre z nich zaczęły szybko zmieniać barwę.
– Czad!
– Myślisz, że?…
– Może leżą gdzieś za tym murem, zaczadzeni? Jeśli choćby na parę minut zdjęli hełmy…
– Pomóż mi! – Suzy stanęła przy posągu, wskazując w górę. Ściana oddzielająca korytarz od „studni” była tu nieco niższa, tworząc półkę nad głową statui.
Po paru próbach przy pomocy Zoi udało się fizyczce wspiąć na mur.
– Można zejść – zakomunikowała Suzy. – Nawet niewysoko. Czekaj na mnie!
– Mów cały czas, co widzisz! Suzy zniknęła za murem.
– Jestem już na dole! Widzę pięcioro niskich, bardzo niskich drzwi. Właściwie bram. Za nimi wiele rzeźb!
– Uważaj na siebie!
– Bardzo tu widno! Świetlny zygzak na suficie! Jak wąż! Idę dalej… Włada na razie nie… Głos ścichł i urwał się.
– Suzy! – zawołała Zoja.
Nie było odpowiedzi. Co prawda krótkie fale, na których pracowały aparaty radiowe w hełmach, miały niezbyt duży stopień uginania, ale utrata łączności nastąpiła niepokojąco nagle.
Zoja ułożyła plecaki jeden na drugim i próbowała wspiąć się sama na posąg. Nie było to jednak możliwe.
Zaczęła nerwowo krążyć po korytarzu, co chwila spoglądając na zegarek.
Upłynął kwadrans, pełen męczącego oczekiwania. Zoja już zaczynała zastanawiać się, czy nie ruszyć z powrotem po pomoc, gdy niespodziewanie rozległ się pod jej hełmem głos Renego: