355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » Krzysztof Boruń » Proxima » Текст книги (страница 4)
Proxima
  • Текст добавлен: 29 сентября 2016, 01:59

Текст книги "Proxima"


Автор книги: Krzysztof Boruń


Соавторы: Andrzej Trepka
сообщить о нарушении

Текущая страница: 4 (всего у книги 30 страниц)

Zaraz po rozpoczęciu hamowania odbyliśmy ogólną naradę roboczą. Na wstępie dokonaliśmy wyboru nowego przewodniczącego, którym został Andrzej Krawczyk. Było dla wszystkich – oczywiste, że w układzie planetarnym kierownictwo prac musi pozostawać w ręku uczonego o wszechstronnej wiedzy pla-netologicznej. Przewodniczący poszczególnych zespołów mieli być powoływani w miarę potrzeb.

Na razie ustaliliśmy, że wprowadzamy Asirobolid na orbitę satelitarną wokół planety II. Będzie to wyjątkowo dogodny punkt do obserwacji zarówno samej gwiazdy, jak i najciekawszych planet układu. Prawdopodobnie też na księżycu tej planety założymy stałą bazę badawczą i wytwórczą.

Następnie Nym i Dean zreferowali dotychczasowe wyniki obserwacji siedmiu planet Proximy. Posługiwali się przy tym numerami, co nie sprzyjało szybkiej orientacji. Renę wysunął więc projekt, by nadać planetom nazwy, jak to jest w ziemskim zwyczaju.

Największa, planeta III, odkryta pierwsza jeszcze w XX wieku, nosiła od tamtych czasów nazwę Prima i oczywiście należało ją zachować.

Postanowiliśmy przeszczepić na nasz nowy teren działania nieco zmienione nazwy planet Układu Słonecznego z tym, że kierowaliśmy się głównie cechami fizycznymi, a zwłaszcza ilością ciepła, jaką otrzymują planety. Założyliśmy przy tym, że analogicznie do nazwy Prima, warto zachować końcówkę „a” dla wszystkich planet. Na przykład dla planety II zaproponowano nazwę wskazującą na to, iż wobec nieco wydłużonej orbity temperatura na jej powierzchni waha się od warunków Plutona do Urana. A więc Urpa: Uran—Pluton.

Nie wszyscy byliśmy zachwyceni brzmieniem tego słowa, ale nie potrafiliśmy nic lepszego wymyślić.

Zoe zaproponowała nazwę Sel (od Selene – imienia bogini Księżyca) dla maleńkiego satelity Urpy, na którym mieliśmy założyć centralną bazę.

– Wobec tego dla planety I proponuję nazwę Tema, od Terra i Mars – podsunął Allan.

Przystąpiliśmy do projektowania dalszych imion planet. Niestety, słoneczny arsenał nazw został wyczerpany. Temperatura na planecie IV była już niższa nawet od ostatniej pozaplutonowej planety słonecznej. Zaczęliśmy tworzyć dość sztuczne konstrukcje, gdy – wreszcie Kora wystąpiła z bardzo prostą i logiczną propozycją, aby nazwy planet od IV do VII nawiązywały do warunków tam panujących, wyrażonych w języku łacińskim. Nie było sprzeciwu i tak: „zimną” planetę IV nazwaliśmy Frigidą, pokrytą lodem planetę V – Glacją, ciemną, bogatą w kratery planetę VI – Umbrą, pogrążoną zaś w mrokach wiecznej nocy planetę VII – Noktą.

Rysunek 3 Przemieszczanie się Tolimana na tle gwiazdozbiorów: Centaur, Waga zbliżania się Astrobolidu do Proximy

2 stycznia 2535 roku statek nasz wylądował na księżycu Urpy. W tym samym dniu po raz pierwszy w życiu poczułam pod stopami twardy grunt planety. Prawdziwej planety! Dla mnie, urodzonej na sztucznej wyspie kosmicznej – Celestii, było tp głębokie przeżycie.

Siedzieliśmy w klubie, przypięci do foteli, a na ekranie telewizyjnego okna rosła w oczach powierzchnia globu.

– Uwaga! Zaraz oś zetknie się ze skałą – usłyszeliśmy głos Wiktora czuwającego w centrali automatycznego pilota. – Uwaga! Skała się topi! Już iglica zagłębiła się na pół metra. Metr.'.. dwa… trzy… cztery… pięć… sześć metrów! Uwaga! Zaraz'silnik przestanie pracować.

Odczuliśmy łagodny wstrząs.

To kula Astrobolidu, podobna teraz do gigantycznego bąka, oparła się na „nodze” wtopionej w skałę planetki.

Dean podniósł się z fotela nie ukrywając podniecenia.

– Jeszcze kilkanaście minut – zwrócił się do niego Wik przez telepro-jektor. – Niech skała dobrze zakrzepnie.

Dean krążył nerwowo po klubie.

Mnie również te ostatnie minuty oczekiwania dłużyły się ogromnie. Gdy Wiktor oświadczył wreszcie, że można opuścić statek, byłam jedną z pierwszych w śluzie.

I oto znalazłam się twarzą w twarz ź przyrodą tego małego świata, który nie jest dziełem człowieka jak Celestia i Astrobolid. Zdawało mi się, że śnię. Spłynął na mnie jakiś nieznany, dziwny czar, a jednocześnie doznałam niejasnego uczucia zawodu, że pustynny karajobraz Sel odbiega daleko od bajkowej wizji planety Juventy, o której jako mała dziewczynka słuchałam opowiadań i marzyłam, by zaznać na niej niezwykłych przygód. Potem owładnął mną niepokój. Ale trwał krótko. Przezwyciężyła go nieprzeparta ciekawość i żądza poznania tego tajemniczego, obcego świata. Trudno zresztą wyrazić słowami wszystko, co wówczas przeżyłam.

Jedno mogę powiedzieć: odczułam tę chwilę jakoś inaczej, niż się spodziewałam. To samo mówił później Dean.

Marzenia młodości pozostawiają głęboki ślad na całe życie… Potwierdza to zresztą przykład Allana i Zoe. Oni, podobnie jak my dwoje, nigdy nie byli na Ziemi, a jednak stwierdzili, że rzeczywistość zgodna była w ogólnym zarysie z obrazem Sel, jaki powstał przedtem w ich wyobraźni. Ale oni wychowali się na Astrobolidzie, wśród ludzi, którzy znali prawdę o wszechświecie, jeszcze daleką od doskonałości, ale zawsze prawdę…

ZAGADKA ROZBITEJ PLANETY

(Ze wspomnień Daisy Brown)

Sel, luty 2535

W miejscu, gdzie miesiąc temu wśród nagich skał u podnóża stromego wzniesienia widniała tylko świecąca żółto kula Astrobolidu – w ciągu niewielu dni wyrosły dwie długie, ruchome hale. W nich rozpoczęły pracę przywiezione w Astrobolidzie podstawowe zespoły uniwerproduktorów. Kierowane przez Jaro, Zinę, Wika, Suzy i Czin, rozbudowują one teraz w szybkim tempie naszą centralną bazę wytwórczą, laboratoryjną i mieszkaniową.

Otoczenie wzgórza ulega z godziny na godzinę gruntownym zmianom. Rodzą się coraz to nowe pawilony, podobne do wrośniętych w skały odwróconych czasz. Jedynie Astrobolid, wirujący na wtopionej w skałę długiej „nodze”, pozwala odnaleźć miejsce naszego lądowania. Sypiamy i jadamy jeszcze w statku, ale głównie dlatego, aby nie przyzwyczajać zbytnio mięśni do niewielkiego ciążenia, panującego tu, na Sel.

Przedwczoraj ruszył wielki zespół surowcowy uniwerproduktorów, podobny zewnętrznie do dzwonu. W dzwonie tym zachodzi przemiana pierwiastków, z których składają się skały planety, na żądane metale, stopy i masy plastyczne. Przyćmiewa on białym żarem topionych minerałów blask Proximy i ogromnej, niemal nieruchomo zawieszonej nad naszymi głowami tarczy planety Urpa.

Sel obiega Urpę w czasie równym swemu obrotowi wokół osi i stąd, podobnie jak ziemski Księżyc, odwraca się do niej tylko jedną stroną. Ponieważ właśnie po tej stronie założyliśmy bazę, Urpa świeci tu nam stale niemal w zenicie, zmieniając tylko fazy. Jest ona tak blisko, że bez trudu gołym okiem można podziwiać olbrzymie płyty lodowców, morza, a nawet większe jeziora ciekłych gazów – tlenu i azotu.

Obserwuję też często maleńki cień Sel, jak wędruje po powierzchni planety.

Znacznie bardziej od lodowatej Urpy interesuje mnie jednak Tema, gdzie stwierdziliśmy niezbicie istnienie oaz roślinności, i to bogatej. Niestety, na razie możemy podziwiać Temę z daleka, jako jasną wieczorną lub poranną gwiazdę.

Moja praca ogranicza się do sporządzania dokładnych map naszego księżyca. Średnica Sel jest nieduża – wynosi około 200 kilometrów. Powierzchnia wykazuje na każdym kroku ślady gwałtownego krzepnięcia oraz uderzeń meteorytów. Temperatura waha się tu od minus 180 °C do minus 250 °C. W okolicach bazy jest jednak cieplej na skutek pracy naszych przetwórni, a zwłaszcza zespołu surowcowego.

W drugim tygodniu pobytu na Sel zakończyłam sporządzanie map. Teraz przede wszystkim uczę się. Wszyscy zresztą poświęcamy niemal cały wolny czas na pogłębianie naszych wiadomości.

47

W ciągu stu trzydziestu lat naszej podróży nauka, technika i kultura na Ziemi zrobiły kolosalny skok naprzód. Kiedyś poziom Astrobolidu wydawał się dla Celestian nieosiągalną wyżyną wiedzy ludzkiej. Dziś nasz Astrobolid jest w oczach ludzi zamieszkujących Ziemię zabytkiem muzealnym.

Weźmy jako przykład choćby uniwerproduktory. Nawet Brabec i Sokolski tylko ogólnie orientują się w konstrukcji tych nowych automatów produkcyjnych. Otrzymaliśmy z Ziemi całkowicie opracowane plany (a ściślej – instrukcje) dla naszych starych „uniwerów” i budowa nowych odbyła się niemal zupełnie bez udziału konstruktorów. Zadania ich ograniczyły się wyłącznie do wyznaczenia miejsca bazy i przekazywania ogólnych instrukcji. Nawet dostosowania urządzeń do warunków terenowych dokonały automaty.

– Musimy się teraz wiele uczyć od naszych maszyn – śmiał się Wiktor, gdy pytałam go, jak sobie da radę z nową techniką. – Gdyby nie nasz niski poziom fachowy, moglibyśmy ruszyć na podbój Układu Proximy przynajmniej o miesiąc wcześniej.

Nie mniej od działania nowych automatów zadziwia mnie ogromne tempo odrabiania zapóźnień naukowo-technicznych przez mych towarzyszy. Nie mówię już o Andrzeju, Mary lub Igorze, ale weźmy taką Suzy czy Zinę. Chwilami ogarnia mnie strach, że chyba nigdy nie potrafię ich dogonić. A przecież i moja wiedza rozszerza się z każdym dniem niepomiernie. Może przyczyną jest to, że, jak dotąd, nie potrafię zdecydować się w wyborze specjalności naukowej.

Na naszą przymusową jednostronność narzekają często Mary i Igor, gdy po kolacji dyskutujemy nad najnowszymi osiągnięciami nauki i kultury XXVI wieku. Twierdzą, że nawet jeśli w ciągu kilku najbliższych lat zdołamy uzupełnić wiedzę fachową i ogólną, wątpliwe jest, czy potrafimy wczuć się w pełni w atmosferę epoki, i dopiero po powrocie na Ziemię będziemy musieli uczyć się tam żyć.

To mówią oni, dzieci Ziemi, ludzie XXV wieku, a cóż dopiero myśleć o mnie i Deanie – Celestianach.

Sel, marzec – maj 2535

Na skalistym wzgórzu, otoczonym ze wszystkich stron zabudowaniami centralnej bazy, wznosi się w niebo wysmukła, metalowa wieża, zakończona przezroczystą kulą. W kuli tej, podobnej z daleka do bańki mydlanej lub choinkowego cacka, spędzają codziennie długie godziny astrofizycy i planetolodzy wyprawy. Toczą się tam też nieustannie dyskusje i spory wokół coraz bardziej zaskakujących wyników obserwacji i obliczeń dotyczących ruchu planet i planetoid tworzących Układ Proximy. Rzuciły już one nie tylko nowe światło na pochodzenie planetoid, ale także postawiły szereg niepokojących znaków zapytania nad przyszłością układu planetarnego.

W Układzie Proxi” my krąży bardzo wiele planetoid. Orbity wykazują duży rozrzut. Z analizy ruchu kilkuset większych planetoid zdaje się wynikać, iż około 1980 lat temu doszło do rozpadu globu, którego szczątki krążą teraz wokół Proximy. Ale obliczenia wskazują nie na jedno, lecz na trzy miejsca katastrofy i to właśnie jest przedmiotem sporu. Jedno z tych miejsc zlokalizowano w pobliżu orbity Nokty, drugie w okolicach orbity Urpy, trzecie – w bardzo małej odległości od orbity Primy. Sprawa jest wyjątkowo tajemnicza.

Co więcej, nie brak dowodów, że Układ Proximy jest niestabilny. Nie chodzi tylko o oddziaływanie grawitacyjne Primy (blisko dwa razy masywniejszej od Jowisza) na Urpę i Frigidę. Nokta w swej wędrówce przecina orbitę Umbry, i to prawie w tej samej płaszczyźnie. Możliwe jest zderzenie tych dwóch planet po 164 obiegach Umbry, to znaczy – za około 8155 lat obie planety znajdą się w niebezpiecznej odległości od siebie. Te wyniki obliczeń są bezsporne.

Wyliczono również wstecz moment, kiedy planety te znajdowały się w pozycji grożącej zderzeniem, bądź poważną perturbacją. Chodzi o granicę czasu, w ciągu którego Nokta i Umbra krążą po swych obecnych orbitach. Okazało się;

że około 4040 lat temu był taki moment. Istnieje jednak i drugi, bardziej dyskusyjny dowód braku stabilności Układu Prosimy. Tema w punkcie podgwiezd-nym dochodzi niemal do granicy Roche'a[14] i muszą tam działać ogromne siły przypływowe. Trudno sobie wyobrazić, aby Tema krążyła po takiej orbicie przez miliony lat. Powinna się albo oddalić od Proximy, albo ulec katastrofie Andrzej wysunął obiekcję, czy można w tych warunkach lądować na Temie. Ostateczna decyzja ma zapaść po przeprowadzeniu dokładniejszych obliczeń.

Te pasjonujące wszystkich zagadnienia sprawiały, że obserwatorium stało się w tym czasie pracownią najczęściej odwiedzaną przez członków innych zespołów badawczych. Stałym gościem była tam także Zoe. Magnes stanowiło nie tylko zainteresowanie toczonymi tam dyskusjami, lecz również chęć pogłębienia wiadomości z dziedziny astronomii, niezbędnych z praktycznych względów każdemu uczestnikowi ekspedycji.

Ostatnio niemal codziennie zaglądał do obserwatorium Kalina. Nym śmiał się, że Wład bywa tam głównie po to, aby przeszkadzać Zoe w nauce. W rzeczywistości ciągnęło go do wieży coś znacznie poważniejszego niż chęć spotkani?. dziewczyny. W drugim miesiącu po wylądowaniu Astrobolidu na powierzchni Sel Nym dokonał odkrycia, które na długie tygodnie wprowadziło Włada w stan podniecenia.

Tego pamiętnego wieczoru, gdy zasiedliśmy jak zwykle wszyscy razem do kolacji, Wład zjawił się ostatni. Zdarzało mu się to zresztą dość często – kiedy przejął się jakąś pracą, zapominał o całym świecie. Wszedłszy do jadalni, nie zwrócił w pierwszej chwili uwagi, iż zebrani spoglądają na niego jakoś zagadkowo. Usiadł, sięgnął po napój i naraz ręka jego zatrzymała się w pół drogi,

Przed nim, oparta o szklankę, stała fotografia przedstawiająca w powiększeniu barwny obraz widma jakiejś smugi gazu. Władowi krew napłynęła do twarzy.

– Co to? – zapytał zmienionym głosem.

– Meteor węglowy – odrzekł Nym z błyskiem w oczach. Kalina pochwycił łapczywie zdjęcie, zerwał się z krzesła i podbiegł do astrofizyka.

– Skąd? Gdzie?

– Przed dwiema godzinami automat, badając skład chemiczny meteorów wpadających w atmosferę Urpy, dokonał tego zdjęcia.

– I to naprawdę węgiel? – Wład zdawał się nie dowierzać szczęściu. Czyżby tu miał znaleźć potwierdzenie swego odkrycia z roku 2402?

– Tak, nie ulega wątpliwości, że był to meteor węglowy – potwierdził Nym. – Co prawda nie antracytowy. Zbyt duży procent wodoru. Zresztą zapytajmy Henga.

Wład pośpiesznie podał zdjęcie.

– Zupełnie zgadzam się z tobą – rzekł krótko chemik, przyglądając się fotografii.

– A więc miałem rację, że mogą istnieć meteory węglowe! Naprawdę wtedy widziałem antracytowy meteor. Naprawdę! – powtarzał patrząc na kolegów roziskrzonym wzrokiem.

Andrzej uśmiechnął się i zrobił niezdecydowany ruch głową.

– Powiedzmy…

– Czyżbyś jeszcze wątpił? Przecież Heng… Andrzej znów się uśmiechnął.

– Nie o to chodzi. Nigdy też nie wątpiłem, że gdzieś we wszechświecie mogą istnieć tego rodzaju meteory. Mogło przecież gdzieś nastąpić rozbicie globu, na którym istniało życie i gromadziły się pokłady węgla. Przyczyny mogły być różne, na przykład zderzenie się z inną planetą. Wydaje się to oczywiście nieprawdopodobne w warunkach ustabilizowanego układu planetarnego, ale właśnie Układ Proximy wykazuje cechy nieustabilizowania. Może nawet jakiś kataklizm nastąpił tu stosunkowo niedawno. W każdym razie pojawienie się meteoru węglowego sugeruje, że rozbiciu uległa planeta, na której istniało kiedyś życie.

– To chyba jest pewne – zaperzył się Wład.

– Źle się wyraziłem. Oczywiście, jest prawie pewne, że meteor ten zawierał węgiel organicznego pochodzenia. Ale katastrofa niekoniecznie musiała nastąpić w Układzie Proximy.

– Gdybyśmy znali prędkość tego meteoru, można by określić, czy należał do układu, czy też był pochodzenia międzygwiezdnego – zapalił się Kalina.

– Tak, ale tych danych nie mamy. Podobnie, gdybyś wówczas na Ziemi udowodnił nawet, iż sfotografowałeś meteor węglowy, nie oznaczałoby to bynajmniej, że owa planeta pokryta roślinnością należała do Układu Słonecz

nego. Wydaje się to bardzo mało prawdopodobne. Ta grudka węgla przywędrowała raczej z zewnątrz.

– Może właśnie stąd? – wtrąciła cicho Suzy.

– Może… – skinął głową Andrzej. – To oznaczałoby, że katastrofa nastąpiła co najmniej trzydzieści do dwudziestu tysięcy lat temu. W przeciwnym wypadku, przyjmując średnią prędkość meteoru 40—60km/s, nie zdążyłby on dolecieć do Słońca.

– Jeśli zdołamy określić, kiedy nastąpił kataklizm, to w pewnym stopniu znajdziemy odpowiedź na to pytanie. Ale na razie nie wiemy nawet, czy zmiana orbit Nokty i Temy zbiega się w czasie z katastrofą owej tajemniczej planety.

– Ach, gdyby tak udało się złapać jakąś większą bryłę węgla albo odłamek innej skały pochodzenia organicznego! – wtrąciła Zoe entuzjastycznie.

– Tak! – podchwycił Kalina. – Musimy złowić taki meteoryt! Zastanawiał się chwilę i naraz oczy mu zabłysły.

– Już wiem… Tak. To musi się udać. Pomożesz mi, Jaro? – zwrócił się do Brabca.

– Oczywiście – uśmiechnął się życzliwie konstruktor.

– Musi się udać – powtórzył Wład. – To, zdaje się, będzie nawet prosta sprawa…

Złowienie meteorytu węglowego nie było tak łatwe, jak sądził w pierwszej chwili Kalina. Istota trudności tkwiła jednak w rzadkości zjawiska, a nie w problemach technicznych. Zarówno postęp w budowie automatów, jak i najnowsze metody analizy chemicznej na odległość zapewniały niezawodność urządzenia, skonstruowanego według projektu Kaliny przez Jara i Zinę. Urządzenie było w stanie wykryć pojawienie się bryłki materii, o średnicy nawet mniejszej niż l mm, w odległości kilkudziesięciu kilometrów. W zasadzie jednak został nastawiony na nieco większe bolidy, przelatujące w odległości kilkunastu tysięcy kilometrów, i to tylko takie, które nie spadały na powierzchnię Sel, lecz przebiegały obok. Nim meteor zdążył uciec z pola widzenia, automat stwierdzał jego skład chemiczny. Jeśli był to bolid o znacznym procencie węgla lub węglanu wapnia, samoczynne urządzenie włączało następny z kolei zespół automatów, przekazując mu równocześnie dane dotyczące położenia, kierunku i prędkości lotu meteoru.

Wszystko to odbywało się w drobnym ułamku sekundy, tak iż niemal natychmiast po ukazaniu się meteoru – z punktu startowego łazików, oddalonego o sto metrów od wieży obserwacyjnej, specjalna wyrzutnia wypuszczała w przestrzeń rakietę-robota, nazwanego przez Zinę „Sokołem”. Ruszał on w pogoń za meteorem, nabierając w ciągu niewielu sekund odpowiedniej prędkości.

Minęły jednak dwa miesiące, a całe to skomplikowane urządzenie trwało w pozornej bezczynności. Wład coraz bardziej tracił nadzieję, że uda mu się schwytać upragniony skarb przed opuszczeniem Sel. Wszedł on bowiem w skład kierowanego przez Mary zespołu badawczego, który pierwszy podejmował bezpośrednią penetrację planet Proximy. Członkami tego zespołu byli: Hans – jako geofizyk-planetolog, Dean – jako astronom, Wład – jako fizyk, nawigator i inżynier operacyjny, Suzy – jako geofizyk i petrograf oraz ja – jako planetograf, mineralog i łącznościowiec. Przedmiotem zaś naszych badań miały być najdalsze planety Czerwonego Słońca.

Budowa statku-bazy. Bolidu, dobiegała końca i już za dziesięć dni mieliśmy zgodnie z planem wyruszyć w drogę. Prace zaś na peryferiach Układu Proximy miały zająć 8—12 miesięcy. Nic więc dziwnego, że Wład niecierpliwił się.

W porównaniu z kwestią meteoru węglowego i ekspedycją Bolidu zainteresowanie się córką Renego było w życiu Kaliny sprawą drugorzędną. Właściwie sam nie potrafił powiedzieć, dlaczego dziewczynie zawraca głowę. Znacznie poważniejszy problem stanowiła dla niego Suzy. Początkowo młodsza od Włada (teraz po blisko stu dwudziestu latach anabiozy trudno mówić o różnicy wieku), przewyższała go wiedzą i rozsądkiem. Ukończyła studia nieco wcześniej od niego, w drugim roku lotu do Alfa Centauri. Oboje byli młodzi i pełni entuzjazmu. Pracując razem w zespole fizyków, szybko zbliżyli się do siebie. Z czasem Wład spostrzegł, że Suzy go kocha. Odkładając własne prace badawcze, poświęcała wiele czasu na porządkowanie materiałów zaniedbanych przez niego. Coraz częściej broniła go przed zarzutami kolegów, przeważnie zresztą słusznymi.

Początkowo zachowanie się Suzy wprawiało Włada w zakłopotanie. Szybko jednak sytuacja zaczęła go bawić. Próbował igrać z jej uczuciem, adorując Zoe, Ast lub Czin. Nie słuchał jej rad i uwag. Spierał się i kłócił o każdy drobiazg.

Dość często dochodziło między nimi do ostrej wymiany zdań. Suzy nie należała do kobiet uległych i poddających się wpływowi mężczyzny. Kochała Kalinę po swojemu. Jednak miała zbyt mało doświadczenia życiowego i nie zawsze potrafiła zachować spokój, gdy w grę wchodziło uczucie. Oboje byli dumni i żadne nie chciało znaleźć się w pozycji pokonanego.

Koleżeńskie próby godzenia ich, może podejmowane niezbyt zręcznie, odnosiły odwrotny skutek. Wład zaczął publicznie manifestować swą obojętność dla Suzy i coraz częściej spotykano go w towarzystwie Zoe. Ta od lat podko-chiwała się we Władku i widać było, że względy, jakimi darzy ją fizyk, czynią na niej duże wrażenie. Przesadą jednak były zarzuty, iż Kalina przeszkadza Zoe w nauce. Przeciwnie – korzystała poważnie z jego pomocy, zwłaszcza w matematyce i fizyce.

Suzy nie zdradzała się ze swymi uczuciami. Była jak przedtem czynna i pozornie wesoła. W dalszym ciągu żywo dyskutowała z Władem nad problemami badawczymi. Niestety, dyskusje te często – najczęściej z jego winy – przeradzały się w kłótnie, które już niewiele miały wspólnego ze sporami naukowymi.

Kiedyś, wyskakując po takiej „wymianie zdań” z laboratorium, wpadł na mnie.

– Znów posprzeczałeś się z Suzy? – zapytałam z dezaprobatą. Wład skinął głową nie patrząc mi w oczy.

– O co wam poszło?

– Ach… ciągle ma jakieś pretensje…

– Nie wiem, o co Suzy chodziło – uśmiechnęłam się. – Ale przypuszczam, że miała rację.

Nie zareagował na zaczepkę.

– Dlaczego dawniej chętnie przyjmowałeś uwagi Suzy, a dziś?… – podjęłam po chwili.

– Zrobiła się nieznośna.

– To ci się tylko zdaje. A poza tym, jeśli będziesz dalej tak z nią postępował, to doprowadzisz do tego, że się ostatecznie na ciebie pogniewa i…

– Nic mnie ona nie obchodzi! – przerwał opryskliwie Wład.

– Chciałam ci jeszcze powiedzieć – zmieniłam pozornie temat – że Andrzej namawia Suzy, aby poleciała w zespole Argo badać giganty. I nie tylko giganty. Igor wystąpił z projektem powołania oddzielnego zespołu do zajęcia się planetoidami. Chce, aby Suzy z nim poleciała.

– No i? – poruszył się niespokojnie.

– Decyzja zależy od samej Suzy… Wydął lekceważąco wargi:

– Nic mnie to nie obchodzi. A zresztą, dokąd ja polecę, tam na pewno poleci i Suzy. Już ja…

Urwał nagle widząc, że daję mu dyskretne znaki, aby zamilkł. Odwrócił głowę i w uchylonych drzwiach laboratorium dostrzegł Suzy. Nie wiem, czy usłyszała jego głupią, bezsensowną przechwałkę. Twarz jej wydawała się obojętna-i spokojna.

W ciągu następnych dni rozmowy między Suzy i Władem ograniczały się tylko do koniecznej wymiany uwag w pracy zawodowej. Zauważyłam jednak, że Wład rzadziej zachodzi do obserwatorium i jakby unika Zoe.

Trzy dni przed startem Bolidu Mary zwołała całodzienną naradę zespołu. Uczestniczyli w niej również Andrzej, Igor i Nym.

Zgodnie z ustalonym harmonogramem prace badawcze mieliśmy rozpocząć od Nokty – najdalszej planety Układu Proximy. Glob ten, przypominający nieco ziemski Księżyc, o masie sto razy mniejszej od masy Ziemi, obiega Proximę w ciągu blisko 83 lat po dość wydłużonej orbicie. Nokta nie jest, w przeciwieństwie do innych planet, pokryta lodem, co znacznie ułatwia przeprowadzanie badań. /

Nim jednak przystąpiliśmy do szczegółowego omawiania programu, Andrzej wprowadził dodatkowy punkt obrad: zmiany w składzie ekip.

Spojrzałam na W^ada. Patrzył z niepokojem na Suzy, która siedziała naprzeciw niego. Andrzej referował wniosek podjęty już poprzednio na zebranii.i kierowników zespołów.

– Tak więc Igor postanowił zająć się przez najbliższe cztery miesiące badaniem planetoid. Ponieważ w ten sposób powołujemy jeszcze jeden zespół, zwróciliśmy się do Suzy, by zrezygnowała z udziału w wyprawie Bolidu i poleciała z Igorem i Czin, tworząc we troje dodatkową grupę badawczą zespołu Argo. Udział Suzy byłby wskazany, gdyż w grupie tej brakuje fizyka specjalisty. Otóż Suzy wyraziła zgodę na tę zmianę.

– Ale przecież oznacza to zdekompletowanie naszej ekipy – nie wytrzymał Wład. – Miały być trzy podzespoły dwuosobowe, a tak… Krawczyk uniósł rękę.

– Jeszcze nie skończyłem. Otóż Suzy wystąpiła ze słuszną uwagą, że w zespole Bolidu brak lekarza. Zoe już trzeci rok studiuje medycynę i w ograniczonym zakresie może pełnić tę funkcję. Ponadto uzupełni swą wiedzę astronomiczną pod kierunkiem Deana. Dziś rano rozmawiałem z Zoe. Bardzo chętnie weźmie udział w wyprawie Bolidu. Nie ma więc w zasadzie żadnych przeszkód. Nie było sprzeciwu i Andrzej poprosił Zoe na salę obrad. Widocznie dziewczyna oczekiwała niecierpliwie na wezwanie, bo zjawiła się natychmiast, witana serdecznymi spojrzeniami. Twarz jej płonęła radością.

– Nie wiecie, jak bardzo się cieszę, że mogę lecieć z wami – mówiła z przejęciem, sadowiąc się obok mnie. – Co prawda żal mi Temy, ale przecież zdążę jeszcze i tam polecieć. Tylko jedna prośba: pozwólcie mi zabrać Ro!

– Pozwalamy – uśmiechnęła się Mary.

Radość dziewczyny wniosła jakiś świeży, ciepły powiew w nieco napiętą atmosferę narady. Nawet Suzy, którą chyba wiele kosztowała powzięta ostatnio decyzja, uśmiechnęła się na widok egzaltacji Zoe.

Tylko Kalina siedział ponury i milczący. Wreszcie podniósł się z fotela i podszedł do Mary, która spojrzała na jego przybladłą twarz i spytała:

– Co ci jest, Wład?

– Nic. Chciałem cię tylko zapytać, kiedy podjęliście decyzję w sprawie zmian w ekipach.

– Trzy dni temu.

– Taak? I Suzy zgodziła się od razu?

– Oczywiście. Pytaliśmy ją zresztą już wcześniej, na dwa dni przed podjęciem decyzji.

– Czy… Czy Suzy zgodziła się chętnie?

Kalina zapytał tak cicho, że Mary z trudem dosłyszała. Podniosła na niego swe szafirowe oczy.

– Oj, Wład, Wład… – powiedziała z westchnieniem.

W przededniu naszego odlotu zorganizowaliśmy wieczór pożegnalny. Zabawa odbywała się w jednym z pawilonów, mającym w przyszłości stanowić składnicę materiałów zabieranych na Ziemię. Dzięki teleekranom skonstruowanym przez Zinę kulista czasza sufitu przeobraziła się w gwiaździste niebo: najprawdziwsze niebo – takie właśnie, jakie z okolic bazy przedstawia się oczom na wolnej przestrzeni.

Rysunek 4. Orbity Urpy i Sel

Wysoko pośród niejednolicie czarnego tła sufitu wisiał nieruchomo ogromny sierp Urpy. Chylący się ku zachodowi duży, czerwony krąg, w który trudno patrzeć – to Proxima. Na północo-wschodzie jaśniały dwie gwiazdy Toli-mana.

– Szkoda, że nie widać Słońca – powiedział do mnie Dean. – Tak lubię patrzeć w jego złotożółty punkcik.

– Aż trudno uwierzyć, że oglądane z Ziemi jest półtora rażą większe od naszej Proximy – zwróciłam się do siedzącego przy naszym stoliku Włada. – Podobno świeci tak jaskrawo w pogodny dzień, że w ogóle nie można na nie spojrzeć. Czy to prawda?

– Tak – skinął głową, nie patrząc na mnie. Błądził niespokojnym wzrokiem po sali, gdzie tańczyło kilka par, to znów po usianym gwiazdami suficie.

Nastrój Włada udzielił się także i mnie. Chwilami wydawało mi się, że Kalina na kogoś czeka, to znów, że czegoś nasłuchuje. Wówczas i ja odruchowo wytężałam słuch. Lecz na razie tylko z niedużego instrumentu zwanego synorpanem Allan wydobywał dźwięki jakiejś starej, ale pięknej melodii.

Opustoszałe miejsce przy synorpanie zajęła Mary. Popłynęły dźwięki walca. Przede mną stanął Dean. Ujął mnie za ręce i powiódł na środek sali. Przyzwyczajeni do niewielkiego ciążenia na górnych poziomach Celestii dawaliśmy sobie nieźle radę z wirową formą tańca, niełatwą na tak małym globie jak Sel. Nasz taniec bardziej zresztą przypominał pląsy płetwonurków w wielkim basenie niż piruety w sali balowej.

Umilkły ostatnie takty walca. Mary podjęła nowy temat. Usiedliśmy. Kalina trwał w zamyśleniu, jak gdyby nie zauważając otoczenia.

Zoe występowała na zakończenie wieczoru z solowym popisem. Miała niezwykle proporcjonalną budowę ciała i zachwycała płynnością ruchów. Oświetlona blaskiem reflektorów jej postać mieniła się teraz barwami tęczy, wznosząc się w tańcu aż pod gwiaździsty sufit.

Dean podniósł do oka malutką lunetkę. Miał ją zawsze w kieszeni. Uśmiechałam się, ilekroć kierował ją na obiekty nieastronomiczne. To go bynajmniej nie peszyło. Żartował, że przecież nie może zawsze patrzeć tylko na swoją gwiazdę imieniem Daisy, bo to szkodzi na oczy.

Przy drugim stoliku siedzieli rodzice Zoe. Ingrid i Renę, wpatrzeni z zachwytem w swoją jedynaczkę, zdawali się nie widzieć niczego innego poza nią. Po raz pierwszy w życiu rozstawali się z córką, i to na wiele miesięcy.

Ruchy Zoe stawały się teraz wolniejsze. Jakby unoszona melodią płynęła lekko wokół sali.

I wtedy rozległ się przeciągły, przeraźliwy gwizd, głusząc muzykę i niwecząc nastrój zabawy.

Dźwięk sygnału raptownie ucichł. Umilkła także muzyka, a Zoe zastygła w malowniczej pozie tanecznej, z oczami rozszerzonymi zdziwieniem i jakby rozczarowaniem.

Trwało to krótką chwilę. Ujrzałam o krok przed sobą wyprostowaną postać Włada. Nerwowo szukał czegoś w kieszeni. Później mignęła mi przed oczami jego ręka, sięgająca po lunetę Deana. Z pomrukiem prośby czy przeproszenia chwycił ją szybciej, niżby Dean mógł mu podać lub coś powiedzieć.

Przyłożył lunetę do oka. Chwilę wodził nerwowo po suficie, lecz nie znalazłszy, czego szukał, puścił się pędem ku windzie.

– Czy jest? – zapytałam wchodząc do obserwatorium.

Andrzej obrzucił mój strój przelotnym spojrzeniem i uśmiechnął się:

– Już włożyłaś skafander? Ho, ho, teraz wiemy, kto najbardziej wyczekiwał na ten kawał węgla.

– Gdzie Wład?

Wskazał ręką kabinę kierowniczą Sokoła. Zrobiłam ruch w kierunku drzwiczek, lecz Andrzej powstrzymał mnie gestem.

– Lepiej mu nie przeszkadzać. Sama wiesz, jak bardzo czekał tej chwili. W ostatnich dniach po prostu był nieprzytomny z powodu swojego meteoru. Renę podkpiwał z niego, ale Wład znosił to po bohatersku. No i poszczęściło mu się nadzwyczajnie, trzeba przyznać. Gotów byłem założyć się, że na meteor węglowy można czekać sto albo tysiąc lat. A tymczasem…

W tej chwili na ścianie ukazała się twarz Włada rzucona przez teleprojektor.

– Jest! Mam go! Wspaniała bryła! Zaraz skieruję Sokoła do bazy!

– Pędzę do windy!

Po minucie byłam na zewnątrz. Proxima świeciła oślepiającym blaskiem, chowając się powoli za dalekimi górami. Stanęłam do niej plecami i wpatrzyłam się w usiane gwiazdami niebo tuż na prawo od jasnych ogni Tolimana A i B. Wiedziałam, że stąd powinien przybyć Sokół.

Niebawem go dostrzegłam. Leciał już dość nisko, zataczając duży łuk. Ukośna smuga materii odrzutowej wskazywała, że rozpoczął hamowanie.

Zbliżał się szybko. Mijając konstelację za konstelacją, gwałtownym wytryskiem fioletowej strugi wytracił całkowicie prędkość i stanął nieruchomo, niemal wprost przede mną.


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю