Текст книги "Proxima"
Автор книги: Krzysztof Boruń
Соавторы: Andrzej Trepka
Жанр:
Научная фантастика
сообщить о нарушении
Текущая страница: 7 (всего у книги 30 страниц)
Tymczasem położenie zmieniało się z błyskawiczną szybkością. Zoe patrzyła, jak baza zaczyna zbliżać się ku niej. Jest coraz bliżej… bliżej… Wreszcie niemal wprost nad nią…
Już niedługo… Już niedługo…
W tej chwili skonstatowała ze zgrozą, że pęd znosi ją na wschód.
Ale czy wolno już hamować? Czy starczy materii odrzutowej?
Zdecydowała się jednak na hamowanie. Wskazówka przyśpieszeniomierza przesunęła się na l, potem na 2 G i nagle… przeskoczyła gwałtownie na zero. Cała materia odrzutowa pierwszego silnika już się zużyła. Teraz trzeba było szybko odrzucić ten aparat i założyć drugi.
Opanowując całym wysiłkiem woli nerwowe drżenie rąk, Zoe odpięła pasy i pozbyła się balastu. Teraz należało odczepić przytroczony do pasa drugi silnik i umieścić go na plecach. Nie było to zadanie łatwe w warunkach nieważkości. Należało unikać gwałtownych ruchów i nie wypuszczać z rąk aparatu, gdyż można go było już nie dosięgnąć.
Wreszcie pasy zostały zapięte i zlana potem dziewczyna wcisnęła do gniazdka w skafandrze wtyk przewodu łączącego silnik z aparaturą kontrolną w kołnierzu hełmu. Mogła ustawić się prawidłowo w przestrzeni i wznowić hamowanie.
Gdzie krater kontrolny?
Ogrom zbliżającego się globu sugerował, że Zoe jest tuż, tuż nad jego powierzchnią. W rzeczywistości dzieliło ją od planety jeszcze sto kilkadziesiąt kilometrów.
Brzegi krateru zlewały się niemal z krawędzią wizjera. Należało natychmiast rozpocząć hamowanie! Nie było ani chwili do stracenia.
Gwałtowny obrót ciała. Zoe naciska dźwignię przyśpieszeń i trzyma ją nieruchomo na 2 G.
Mija kilkadziesiąt sekund i oto uświadamia sobie, że popełniła fatalny błąd:
snop materii odrzutowej bije w kierunku bazy. Zoe dokonuje błyskawicznej poprawki, ale wie, że już nie będzie w stanie wylądować planowo…
Prędkość zmalała gwałtownie i po chwili zamiast opadać, ciało jej poczyna się wznosić. Włącza błyskawicznie silnik.
Od powierzchni planety dzieli ją najwyżej kilkanaście kilometrów.
Bazy już dawno nie widać. Znikła gdzieś daleko za łańcuchem górskim. Ale Zoe myśli w tej chwili o czym innym.
Licznik wskazuje, iż pozostało jej tylko około 2400 gramów materii odrzutowej.
W tych warunkach wolno hamować tylko w ostatniej chwili. Zresztą nie jest już w stanie obliczyć, czy wystarczy paliwa. Przecież chodzi tu tylko o sekundy… A może nawet o ich ułamki…
Powierzchnia planety rośnie. I rośnie z każdą chwilą przerażenie.
Na wysokości tysiąca metrów Zoe raptownie naciska dźwignię przyspieszeń do dwóch, czterech, wreszcie niemal aż do pięciu G.
Trzysta kilogramów ciężaru rozciąga ciało Zoe, szarpie wnętrzności… Przyspieszenie wtłacza jej głowę w barki. Z ust wyrywa się jęk. Oczy przysłania mgła.
Tuż nad samą powierzchnią planety, pokrytą zwałami popiołu i okruchów skalnych, prędkość spadania maleje błyskawicznie do zera i Zoe zostaje wyrzucona w górę.
Niemal w tym samym momencie silnik przerywa pracę. Zoe spada teraz w dół z wysokości kilkudziesięciu metrów.
W ostatniej sekundzie, jak przez mgłę, widzi pod sobą wąską szczelinę, ziejącą czarną otchłanią. Uderza o jej krawędź nogami. Ostry ból przeszywa jej ciało. Czuje gwałtowne szarpnięcie za ramiona. Silnik odrzutowy pęka, zgrucho-tany uderzeniem o skałę.
Nagły wstrząs, błysk i ciemność…
TORUS
Głuchy szum w uszach i żółte płaty latające przed oczami. Co się dzieje? Dopiero po chwili wraca świadomość ostatnich przeżyć: gwałtowne hamowanie, potem upadek ze znacznej wysokości. Czarna otchłań szczeliny i widok zgruchotanego silnika odrzutowego.
A jednak żyje!
Uniosła głowę. Wokół panowała ciemność. Teraz dopiero zauważyła, że leży twarzą ku ziemi na jakimś ruchomym usypisku.
Podparła się rękami chcąc wstać i w tym momencie ostry ból przeszył jej klatkę piersiową, biegnąc aż do nóg.
Ponowiła wysiłek. Próbowała podkurczyć nogi. Jęknęła. Lewa stopa była najwidoczniej zwichnięta, a może nawet zgruchotana. Przewróciła się więc ostrożnie na bok, postanawiając najpierw odpiąć utrudniający ruchy aparat plecowy.
Wskazówka sekundowa na świecącej blado tarczy chronometru nie posuwała się. Zoe odpięła klamry pasów i zsunęła z ramion aparat. Zagryzając z bólu wargi usiadła teraz i rozejrzała się wokół. Nad nią, w szerokiej szczelinie między skałami, świeciły gwiazdy. Znajdowała się na dnie jakiejś niezbyt głębokiej rozpadliny, zasypanej okruchami skalnymi pomieszanymi z pyłem lub popiołem.
– Zero, jeden! – rzuciła hasło włączające stacyjkę radiotelewizyjną.
Ekran nie zapalił się.
Ponowiła wezwanie. Raz, drugi… dziesiąty… Bez rezultatu. Odruchowo dotknęła palcami powierzchni skafandra powyżej piersi, gdzie mieściła się aparatura radiowa.
Nie zważając na ostry ból, przeszywający raz po raz klatkę piersiową, zaczęła obmacywać cienką płytkę umieszczoną pod elastyczną powłoką skafandra.
Mimo grubych rękawic wyczuwała bez trudu, że płytka jest połamana. Prawdopodobnie ona właśnie uchroniła Zoe przed poważniejszymi obrażeniami. Ból, jaki sprawiało każde dotknięcie tego miejsca, wskazywał, że uderzenie było bardzo silne. Może nawet nastąpiło pęknięcie żeber. Ale dziewczyna zdawała sobie sprawę, że stokroć groźniejszy był dla niej w tej chwili stan lewej nogi. Najmniejszy ruch stopą zmieniał się w potworną torturę. Tępy, dotkliwy ból nie ustawał zresztą ani na moment. Czuła wyraźnie, jak krew pulsuje gwałtownie w chorej nodze, a wrażenie gorąca, to znów zimna przebiegało raz po raz od stopy aż powyżej kolana.
Największy jednak niepokój budził nieznośny ucisk powyżej kostki. Wiedziała, że musi sprawdzić jak najszybciej, co się stało z jej nogą, a jednocześnie nie mogła opanować lęku przed tą czynnością.
Jak najostrożniej, aby możliwie nie potęgować bólu, podkurczyła nogę i zaczęła ją obmacywać. Palce przesuwały się powoli po szorstkiej powierzchni kombinezonu. Coraz niżej i niżej… Elastyczne tworzywo oplatało ciasnym pierścieniem nogę kilka centymetrów powyżej kostki.
Ciało dziewczyny przeszył dreszcz.
Palce pobiegły w dół i gwałtownie cofnęły się. Wyczuła wypukłe zakrzepłe bąble uszczelniającej substancji. Rozdarcie ciągnęło się od zgruchotanej kostki aż po metalową podeszwę buta. Jakże silne musiało być uderzenie i jak twarda skała, skoro jej krawędź rozcięła jak nożem powłokę skafandra.
Samoczynne zwężanie się nogawki powyżej uszkodzonego miejsca wskazywało, że rozdarcie było zbyt głębokie i długie, aby sam tylko krzepnący płyn, który wypełnia przestrzeń między dwiema warstwami kombinezonu, mógł zablokować drogę uciekającemu powietrzu. Jeśli również obrażenia nogi były głębokie – zaciśnięty automatycznie powyżej kostki pierścień stanowił ratunek przed gwałtownym upływem krwi.
Ale czy odnajdą mnie w tej rozpadlinie? – pomyślała z rozpaczą. – W jaki sposób mogę im zasygnalizować, gdzie się znajduję? Co za idiotka ze mnie! Nie zabrałam ze sobą ani rakiet świetlnych, ani nawet zwykłej latarki… Chyb.;
zostanę tu już na zawsze… Nie! Nie! Muszę się stąd wydostać!!!
Na próżno jednak usiłowała wzrokiem przeniknąć ciemność. Przypominała sobie tylko niejasno, że szczelina ma nierówne brzegi. Może więc znajdzie miejsce, gdzie ściany nie będą zbyt strome, aby się na nie wspiąć.
Pokonując ból, ruszyła przed siebie, czołgając się po omacku wzdłuż widniejącego nad nią pasa nieba.
Po kilkunastu metrach szczelina zwęziła się tak znacznie, że dalsze ruchy stały się niemożliwe. O pionowej zaś wspinaczce ze zgruchotaną stopą nie było mowy. Musiała więc zawrócić.
A jak natrafi na zbyt wąskie przejście? Oznaczałoby to, że znalazła się w pułapce.
Wpadła w panikę. Z desperacją zdwoiła szybkość ruchów, mimo nieznośnee bólu.
Byle szybciej! Byle szybciej przekonać się!
Niespodziewanie ręka natrafiła na porzucony aparat plecowy. Dopies-teraz zauważyła, że rura, w której dokonywało się przyspieszanie cząstek materii odrzutowej, była utrącona, a długi pręt sterowniczy wygięty w pałąk. Przyszło jej do głowy, że pręt ten może się przydać przy windowaniu ciała w górę. Wykręciła go więc z aparatu i zabrała ze sobą.
O dwa metry dalej wznosiło się usypisko kamieni
Z nową nadzieją zaczęła się wspinać na czworakach po pochyłym zboczu.
Metr, dwa, trzy… Usypisko było coraz bardziej strome, tak iż raz po raz zsuwała się w dół.
Wreszcie, wyczerpana niemal do ostateczności, zapominając o bólu, zauważyła z radością, że tylko niewielki występ skalny dzieli ją od krawędzi rozpadliny.
W dziewczynę wstąpiły nowe siły.
Mimo czterokrotnie mniejszego ciążenia niż na Ziemi, nie byłaby jednak w stanie, wspiąć się na skałę, gdyby nie pręt, który udało się jej zaczepić o krawędź szczeliny. Jeszcze jeden wysiłek i dziewczyna wypełzła wreszcie z rozpadliny. Upadła na twarz i dysząc ciężko przeleżała tak nieruchomo kilka minut. Podparła się rękami i unosząc głowę próbowała ocenić położenie.
Widoczność była bardzo ograniczona, choć teren należał raczej do płaskich i tylko gdzieniegdzie zaznaczały się większe wypukłości. W pierwszej chwili Zoe sądziła nawet, że jest w kotlinie.
Z ogromnym wysiłkiem, opierając się na pręcie, stanęła na prawej nodze. Pole widzenia było teraz nieco szersze, ale promień jego nie przekraczał dwóch kilometrów.[19] Wokół rozciągała się nieznacznie pofałdowana równina, z rzadka poprzecinana rysami szczelin. Mrok uniemożliwiał wprawdzie rozróżnienie szczegółów głębiej położonych partii otoczenia, zauważyła jednak szereg wyniosłości rysujących się niewyraźnie w dali.
Spojrzała na niebo, chcąc według gwiazd określić kierunek, gdzie powinna znajdować się baza.
Zastanawiała się przez dłuższą chwilę. Wszak dotychczas obserwowała niebo w zupełnie odmiennych warunkach.
Nisko nad horyzontem świecił Procjon. Ponad nim Orion z jaskrawym niebieskawym punkcikiem Syriusza obok czerwonawej Betelgeuze.
Rozejrzała się szukając Kasjopei z jasnym, żółtawym płomykiem Słońca. Znalazła ją wkrótce na lewo, tuż przy widnokręgu. Proxima ani też para gwiazd Alfa Centauri nie były widoczne.
Procjon wskazywał kierunek wschodni. Wkrótce wysuną się zza horyzontu Bliźnięta. Baza była więc położona po przeciwnej stronie, poza zarysami spiętrzonych bloków skalnych, nad którymi świeciła wysoko gwiazda Fomalhaut. Czyżby to właśnie były góry, które tak często obserwowała z Bolidu? A może od bazy dzieli ją kilkadziesiąt kilometrów? Przecież tak łatwo pomylić się w ocenie odległości, zwłaszcza że w ostatnich minutach spadania zmieniała parę razy kierunek lotu.
Tymczasem ból w nodze, który chwilowo jakby przycichł, znów odezwał się ze zdwojoną siłą. Dziewczyna czuła, że w pionowej pozycji długo nie wytrzyma. Jeszcze raz spojrzała w górę i uczuła radosne podniecenie.
Po niebie przesuwał się nikły czerwony punkcik.
– Rakieta! To Wład! To Wład leci!
Uczyniła ruch tak gwałtowny, że straciła równowagę i runęła na twardą płytę skalną. Upadek nie był groźny wobec niedużej siły przyciągania. Zapominając o bólu szybko usiadła na ziemi i śledziła dalej ruchy rakiety. Rosła ona z każdą sekundą spadając coraz niżej.
Lecz oto czerwony ognik począł zbaczać na wschód. Już przeleciał nad głową Zoe… Już słabnie blask… Punkcik zniżając swój lot staje się coraz mniejszy.
Rakieta zniknęła za horyzontem. Zoe zerwała się na klęczki, ale to, co zobaczyła, kazało jej rzucić się natychmiast na ziemię.
Zza czarnej linii widokręgu wypełzł obłok o oślepiającej jasności.
Rakieta ta nie niosła jej ratunku. To był jedynie pocisk detonacyjny. Rozpoczynały się kolejne badania sejsmiczne planety.
Szybko, jak tylko mogła najszybciej, zaczęła czołgać się na zachód. Byle jak najdalej od miejsca eksplozji.
Raptowny wstrząs gruntu przykuł ją do ziemi. Dopiero po chwili zdała sobie sprawę, że to nadeszły fale sejsmiczne niedawnych eksplozji. Odważyła się podnieść głowę. Wokół panował mrok. Tylko nad widnokręgiem uniosła się świecąca blado mgiełka radioaktywnego pyłu. Następna seria pocisków ma spaść za dwie godziny. Jeśli któryś z pocisków, z kolejnych serii, padnie choćby o kilka kilometrów od niej!…
Strach potęgował siły. Znów zaczęła czołgać się w kierunku gwiazdy Fomalhaut. Jasny punkcik, opadający z wolna ku zachodowi, jakby krzepił ją nadzieją. Mimo że każdy ruch powodował nieznośne cierpienie, wytrwale, uparcie dążyła naprzód.
Teren opadał, to znów podnosił się. Musiała kilkakrotnie omijać szczeliny, spękane bloki skalne i nieduże kratery, prawdopodobnie meteorytowe, zasypane pyłem i drobnymi odłamkami skał. Wreszcie zziajana, spocona dobrnęła do kilkumetrowego progu i ostrożnie zsunęła się w dół.
To, co w ciemnościach wzięła za nieduże zapadlisko, było rozległą niziną pokrytą stwardniałym popiołem i żwirem. Wzrosła też bardzo ilość pyłu, który tworzył tu miejscami grube warstwy.
Chodzenie na czworakach, gdy ręce zapadają się raz po raz w grząski, drobniutki piasek, nie jest łatwe. Przeszkody te pochłonęły resztki sił dziewczyny. Posuwała się coraz wolniej, z uporem zmuszając zbolałe mięśnie do działania. Udrękę potęgowało wzmagające się pragnienie.
Po bezskutecznej próbie okrążenia większego zapadliska wypełnionego pyłem padła z wyczerpania. Była tak zmęczona, że nie miała nawet siły położyć się na wznak.
Łyk odżywczego płynu przyniósł pewną ulgę, lecz jednocześnie sprowadził senność. Na próżno z nią walczyła. Organizm, a zwłaszcza mózg. pracujący z nadmiernym napięciem od kilkunastu godzin, potrzebował wytchnienia.
Sen jej był jednak krótki, nerwowy, męczący. Nieprzerwanie majaczyły przelatujące po niebie sondy detonacyjne. Widziała błyski eksplozji. Czuła, jak wielkie bloki skalne miażdżą jej nogi. Potem śnił jej się Wład w białym lekarskim kombinezonie. Pochylał się nad nią i powtarzał ze smutkiem: „Widzisz, jakaś ty niemądra. Jak teraz będziesz ze mną tańczyć?” Obok Włada stał doktor Summerbrock z jakimś naczyniem pełnym wody z lodem. Zoe tak się bała, że każą jej włożyć chorą nogę do tej wody, że aż się przebudziła.
Ostry, szarpiący ból przeszywał jej lewą stopę. Dołączyło się do tego nowe, nie odczuwane dotąd wrażenie – zimno. Czuła, jak chorą nogę ogarnia lodowaty chłód. Może to tylko złudzenie wywołane zaognieniem rany?
Nie było to jednak złudzenie. Uczucie chłodu nie ustępowało, lecz przeciwnie – potęgowało się. Stopa najwyraźniej marzła. Widocznie rozdarcie nogawki kombinezonu pociągnęło za sobą częściowe uszkodzenie instalacji termicznej. Gwałtowne ruchy i wędrówka na czworakach powiększyły jeszcze rozmiary uszkodzenia, tak iż utrata ciepła w tej części skafandra przybrała niebezpieczne rozmiary.
Zoe nie chciała myśleć o tym, co jej grozi. Zaczęła ją ogarniać apatia. Położyła się na plecach i przymknęła powieki. Gdyby teraz mogła zasnąć, choćby na zawsze…
Naraz wydawało jej się, że odczuła słaby wstrząs. Pocisk…
Pamiętała mglisto z planu prac, że w czwartej serii jedna z sond ma paść gdzieś w odległości sześćdziesięciu kilometrów od bazy, na płaską, rozległą zapadłość.
A jeśli jest to teren; na którym ona w tej chwili się znajduje? Jaka właściwie odległość dzieli ją od bazy?
Znów poczęła uparcie czołgać się na zachód. Nie zdawała sobie zupełnie sprawy, że od rozpoczęcia wędrówki przebyła zaledwie półtora kilometra, gdy w rzeczywistości od bazy dzieliło ją… ponad czterysta.
Tym razem bardzo prędko opadła z sił. Po przebyciu trzydziestu paru metrów osunęła się w miękki, grząski pył, który zakrył ją niemal całą.
Znów bezwład, apatia i senność opanowały dziewczynę. Tylko ból jakby ustępował.
Jak długo przeleżała w odrętwieniu – tego nie umiała sobie uświadomić. Niewątpliwie musiało minąć kilka godzin, bo Procjon świecił już bardzo wysoko i lada chwila powinien nastąpić wschód Proximy.
Bólu w stopie już nie czuła. Przeniósł się wyżej, niemal do kolana. Wkrótce ciałem jej poczęły wstrząsać silne dreszcze. Pragnienie znów się wzmogło. Oddech i puls były przyspieszone. Nie ulegało wątpliwości, że ma gorączkę.
Z trudem sięgnęła spieczonymi wargami do rurki zbiorniczka z odżywczym płynem. Przełknęła z wysiłkiem ciepławy słodki sok.
Gorączka i bezwład zdawały się powoli ustępować. I oto, jakby pod wpływem napoju, w głowie Zoe zaświtał nowy, zbawczy pomysł. Musi jak najszybciej odnaleźć większe skupisko odłamków skalnych i ułożyć z nich na dużej płasz czyźnie jakiś charakterystyczny znak. Może nawet swe imię.
Jak najśpieszniej postanowiła wprowadzić pomysł w czyn.
Opodal wznosił się niewielki pagórek. Ruszyła ku niemu. Każdy ruch wymagał ogromnego wysiłku. Mięśnie stały się jakby z ołowiu. Nie ustępowała jednak.
Wreszcie dotarła na szczyt wzniesienia i usiadłszy rozejrzała się po okolicy.
Wschodziła Proxima.
W jej kierunku widać było niewyraźne zarysy jakichś większych wzniesień, to samo na zachodzie. Czuła, jak znów ogarnia ją apatia. Usypisk skalnych nigdzie w pobliżu nie dojrzała.
Naraz przez ciało jej przebiegło drżenie.
Na lewo, w niewielkiej odległości, płonęło w mroku słabe, zielone światełko.
Wytężyła wzrok. Światełko nie było halucynacją. A któż na tym martwym globie mógł zapalić je jak nie człowiek?
Dziewczynę ogarnęła radość. A jeśli to nie koledzy – zreflektowała się – to przynajmniej jakaś samoczynna stacja badawcza. Choćby tylko sejsmograf! To już jej wystarczy. Przecież zakłócając w regularny sposób jego działanie będzie mogła zwrócić na siebie uwagę.
Zapomniała zupełnie o bólu, o zmęczeniu: mięśnie zdawały się na nowo nabierać elastyczności. Jak mogła najszybciej, zaczęła czołgać się w kierunku światełka.
Teren był nierówny. Raz po raz zielonkawa plamka światła znikała sprzed oczu, to znów ukazywała się nad powierzchnią pyłu. Ale choć przebyła ponad dwieście metrów i coraz częściej musiała odpoczywać, światełko wydawało się wciąż tak samo dalekie i nieuchwytne. Czyżby uciekało przed nią?
Zatrzymała się i przez dłuższą chwilę obserwowała zielony ognik.
Nie. Nie porusza się. To tylko złudzenie. Widocznie znajduje się znacznie dalej niż myślała początkowo.
Zsunęła się z niewielkiego wzniesienia w dół i brnąc na czworakach przez pył, dążyła naprzód. Nagła zmiana w otoczeniu przykuła jej uwagę. Z mroku wyłoniły się zarysy otaczających ją wzniesień. Czyżby blask chmury radioaktywnej? Uniosła wzrok ku niebu.
– Wład! Wład!
Oto z góry, od wschodu, rosnąc w oczach, zbliżała się świecąca rubino-wo kula Bolidu.
Statek przeleciał wysoko nad jej głową i zniknął za widnokręgiem. Znów zapanowała ciemność. Ale tym razem Zoe daleka była od rozpaczy.
Bolid zszedł ze stacjonarnej orbity! A więc zauważyli jej zniknięcie i rozpoczęli poszukiwania.
Dygocąc z wrażenia wpełzła na pobliskie wzniesienie. Rozognionym wzrokiem wpatrywała się w mrok. Już zaraz, za chwilę nadlecą… Skończą się wreszcie te tortury.
Na zachodzie ukazała się rakieta. Leciała dość nisko nad powierzchnią planety, wyrzucając co pewien czas krótkie iskierki materii odrzutowej. Nie było wątpliwości: był to silnik rakietowy aparatu plecowego. Widocznie człowiek kierujący aparatem chciał utrzymać się na stałej wysokości.
Zoe z trudem podniosła się i stanęła na zdrowej nodze. Widziała wyraźnie, jak lecący człowiek szukał czegoś na ziemi silnym reflektorem.
Gwałtownie wymachując rękami dziewczyna usiłowała zwrócić ua siebie uwagę. Zbyt duża odległość dzieliła ją jednak od rakiety, aby mogła być objęta światłem reflektora. Zresztą uwagę przybysza przykuwało w tej chwili coś innego: spostrzegł on widocznie zielonkawe światełko, bo zmieniwszy kierunek lotu, okrążył kilkakrotnie miejsce, z którego się ono wydobywało.
Zoe zaczęła czołgać się w tym kierunku; Niepokój zdwoił jej siły. Raz po raz podnosiła się na kolana i machaniem rąk usiłowała zwrócić na siebie uwagę.
Człowiek przeleciał jeszcze raz tuż nad zielonym światełkiem, po czym zatoczywszy duży łuk zbliżał się do Zoe.
Jasny krąg światła ślizgał się po powierzchni planety. Był coraz bliżej… bliżej… Jeszcze kilometr, jeszcze pięćset metrów, czterysta, dwieście…
Zoe widziała już wyraźnie ciemny skafander.
Nagle jakby świat cały zakołysał się przed oczyma Zoe. Szybkim, płynnym ruchem człowiek zmienił położenie swego ciała i zawrócił na zachód.
Zoe z jękiem rzuciła się naprzód.
Rakieta oddalała się szybko, nabierając prędkości. Po chwili Zoe już nie mogła rozróżnić ani skafandra, ani długiej rury wyrzucającej snop materii odrzutowej. Jasny, krótki płomyk zamienił się w iskrę, wreszcie znikł zupełnie z oczu za wzniesieniem majaczącym na tle czarnego nieba.
Była półprzytomna z rozpaczy. A więc nie dostrzegli jej! Czy możliwe, aby po raz drugi tu przylecieli?
Naraz w pamięci Zoe stanęło zielone światełko, a wraz z tym wróciła nadzieja. Jeszcze nie wszystko stracone. Tam znajdzie ratunek. To z pewnością sejsmograf.
– To musi być sejsmograf! – powtórzyła z uporem.
Pokrzepiwszy się znów płynem ruszyła naprzód. Ale siły jej były już bardzo wątłe. Coraz częściej musiała odpoczywać. Gorączka ponownie się podniosła. Lewa noga była niemal zupełnie zdrętwiała i bezwładna. W głowie potęgował się jednostajny szum.
Na północy, w miejscu Słońca, świeciła już Proxima, gdy Zoe, goniąc resztkami sil, dotarła do rozległego płaskiego terenu, pokrytego drobnym pyłem. Od miejsca, z którego wydobywało się światło, dzieliło ją nie więcej niż dwadzieścia metrów.
Szum w głowie przemienił się w głuche dudnienie. Nie pomagał nawet odżywczy płyn. Było go już zresztą bardzo niewiele.
Odpoczęła chwilę nabierając sił do przebycia ostatniego odcinka drogi.
Pył zdawał się jeszcze bardziej sypki niż gdzie indziej. Ręce zapadały się głęboko w grząską masę utrudniając ruchy. Ale świecące coraz silniejszym blaskiem miejsce ciągnęło Zoe jak magnes.
Wreszcie, padając co chwilę, dobrnęła do celu. Lecz zamiast oczekiwanego przyrządu ujrzała tylko zielony krąg blasku. Blask – i nic więcej…
Na próżno wypatrywała jego źródła. To świecił pył…
Rysunek 6. Słonce widziane z układu planetarnego Proxiroy. Na prawo Kasjopeja.
Czyżby znów zawód? Ostatni, jakże straszny zawód?…
Ale przecież musi istnieć źródło tego blasku! Pojedyncze źródło! Przecież pyły nie świecą na szerokiej przestrzeni, lecz największa siła blasku zdaje się koncentrować w jednym miejscu. Może to latarnia, oznaczająca miejsce zainstalowania przyrządu, zasypana pyłami? Może wstrząs wywołany eksplozją atomową zatopił sejsmograf w tym grząskim piachu?
Wpełzła w świetlisty krąg i zaczęła ostrożnie grzebać rękami w miejscu, z którego bił najjaśniejszy blask. Głębiej pył był bardziej zbity, ale przy każdej próbie wykopania głębszego dołu nieprzerwanie obsuwał się i zasypywał go. Aby dotrzeć do niższych warstw, należało odgarnąć pył z powierzchni o promieniu przynajmniej półtora metra.
Praca była ciężka, zwłaszcza że mięśnie odmawiały jej posłuszeństwa. Dół powoli pogłębiał się. Zoe, mimo dotkliwego kłucia w klatce piersiowej, gwałtownymi ruchami ramion odrzucała za siebie tumany pyłu. Leżała w głębi wykopanego otworu, niemal do połowy zasypana miękką, lekką masą drobniutkich cząsteczek.
Znów przywarła do miejsca, skąd biły blaski. Zagłębiła rękę aż do ramienia, szukając zasypanego przyrządu. Bez rezultatu.
Lecz oto, gdy już tracąc nadzieję, wyciągała rękę z dołu, natrafiła niespodziewanie, na głębokości dwudziestu centymetrów na jakiś twardy przedmiot. Jeszcze raz wsunęła dłoń w to miejsce. Odnalazła ów przedmiot bez trudu. Był gładki, zdawał się przypominać kształtem zgiętą rurę.
A więc jednak…
W nowym przypływie radości rozpoczęła ostrożnie odkopywać przyrząd. Oby go tylko nie uszkodzić! Przecież od niego zależy jej życie!
Powoli, 2 głębi dołu, wyłaniały się zarysy przedmiotu. Duży, o blisko metrowej średnicy torus z jakiegoś wygładzonego metalu. On sam był jednak ciemny. Tylko wokół niego promieniowały pyły, przechodzące tu już w drobny, sypki piasek.
Jasny, zielony blask bił w oczy dziewczyny.
Przyrząd musi być z pewnością pod pierścieniem – przebiegło jej przez głowę. Wydobyła torus z jamy. Był lekki, dziwnie lekki. Ale Zoe nie zwróciła na to uwagi i odłożyła go na bok.
Lecz oto spostrzegła ze zdziwieniem i strachem, że nie tylko pyły, ale również jej własne ręce, w których trzymała pierścień, jarzą się zielonkawym światłem. Jednocześnie odczuła na twarzy poprzez szybę hełmu jakby ciepło bijące z pierścienia. Ciepło? Może to tylko złudzenie. Ale nie było czasu zastanawiać się nad tym.
Porzuciła pierścień i zwróciła się ku wykopanemu otworowi. Był zupełnie ciemny. Nawet najsłabszy blask nie wydobywał się z jego wnętrza.
Zoe myślała w tej chwili tylko o jednym: jak najszybciej odnaleźć zasypany przyrząd.
Znów rozpoczęła kopanie, pogrążając się niemal cała w jamie i zasypując ją za każdym poruszeniem. Nie widziała nawet sunącego wolno w górze Bolidu…
Długo, uparcie rozgarniała wnętrze dołu. Na próżno. Poza pierścieniem niczego więcej w tym miejscu nie było.
Opadła w końcu zupełnie z sił i odwróciwszy się twarzą ku niebu leżała nieruchomo z zamkniętymi oczami.
Ą więc nigdy już nie ujrzy ani rodziców,ani Włada, ani nikogo z przyjaciół? Umrze samotnie wśród tego lodowatego pustkowia?
Dopiero po dłuższej chwili otworzyła oczy.
Gwiazdy świeciły jak dawniej równym, jednostajnym blaskiem. Tylko Proxima zbliżała się ku zachodowi, a jasna para Alfy Centauri stała niemal w zenicie. Więc od jej szalonego skoku minęło już blisko dziesięć godzin?!
A może jeszcze przeszukać zwały pyłu wydobytego z dołu? Przecież sejsmografy, rozstawiane przez Daisy i Deana po powierzchni planety, to niewielkie przyrządy osadzone na długich igłach. Łatwo nie zauważyć. Może sama je zasypała?
Uniosła się nieco na łokciu. Na-prawo, w odległości wyciągniętej ręki, tuż przy brzegu wykopanego dołu, jarzyły się zielonkawe pyły.
Promieniujący pierścień!
Wspięła się z wysiłkiem na brzeg jamy i ostrożnie wygrzebała torus z okrywających go pyłów. Znów ręce Zoe, a nawet skafander na piersiach, świeciły zimnym, zielonkawym blaskiem.
Dziewczynę ogarnęło podniecenie. Drżącymi dłońmi położyła ostrożnie pierścień z powrotem na ziemi. Chyba nie widziała go wśród aparatów i urządzeń zabranych z Bolidu przez ekipę Mary. A przecież nie mógł on być dziełem natury!
Z trudem panując nad nerwowym drżeniem rąk, wzięła torus w dłonie i przyjrzała mu się z uwagą. Blask bijący od rękawic rozpraszał mrok.
Pierścień miał przekrój eliptyczny, był gładki, jakby oszlifowany. Nie zauważyła najmniejszej skazy na jego powierzchni. Tylko w jednym miejscu biegł wąziutki spiralny rowek, zakończony dwoma trójkątnymi znaczkami. Było niepodobieństwem, aby pierścień wytworzyła sama przyroda.
Naraz jakby woal rzadkiej mgły zakrył obraz. Zoe podniosła więc torus bliżej oczu, niemal dotykając przezroczystego hełmu. Lecz w tym samym momencie mgła zgęstniała, zakrywając cały świat mlecznozieloną oponą.
Pierścień wypadł z rąk dziewczyny i ugrzązł w pyle u jej stóp. Podniosła dłoń do hełmu, jakby chciała przetrzeć oczy. Mgła powoli rzedła, ale w gałkach ocznych wystąpił piekący ból.
Jednak niewiele zwracała na ten ból uwagi. Myśli jej pochłonął bez reszty tajemniczy pierścień. Niewątpliwie był on elementem jakiegoś urządzenia. Próbowała sobie przypomnieć, czy przedmiot ten nie należał do ich ekspedycji.
Jakiemu celowi mógł on służyć? Ta myśl nie dawała jej spokoju. To, że miał silne własności radioaktywne i wywoływał zjawisko fluorescencji, niczego nie tłumaczyło. Przeciwnie – wydawało się mało prawdopodobne, aby tego rodzaju przedmioty Dean i Daisy rozwozili po powierzchni planety. Po prostu: po co? Niewykluczone zresztą, że natężenie promieniowania jest groźne dla organizmu ludzkiego. Ale przecież powinna zapłonąć lampka ostrzegawcza! Widocznie i to urządzenie jest uszkodzone.
Na krótką chwilę Zoe ogarnął niepokój, czy szkodliwe działanie promieni wysyłanych przez pierścień nie przyspieszy jej śmierci. Dla pewności odsunęła się o kilka kroków.
Ból w nodze, widocznie pod wpływem ciepła wydzielanego przez pierścień, uległ nasileniu. Dołączyło się nieprzyjemne swędzenie, wędrujące od palców do kolana. Gorączka również musiała się podnieść. Zoe czuła w skroniach nieustanny szum połączony z pulsowaniem. Tylko palenie oczu trochę osłabło. Stwierdziła natomiast z niepokojem, że gwiazdy widzi jakby podwójnie i przez mgłę.
Wypiła resztkę płynu odżywczego, ale nie przyniosło to prawie żadnej ulgi. Nie myślała jednak zbyt wiele o swym położeniu. Absorbowała ją nieustannie sprawa pierścienia. Może nie jest on wytworem ręki ludzkiej? To napełniało ją nadzieją i jakby dumą, iż może właśnie ona dokonała tego niezwykłego odkrycia. Jakże chciałaby zgłębić tę wielką tajemnicę! Gdy o tym myślała, ogarnął ją żal i niepokój większy niż lęk przed śmiercią. Czy jej kolegom uda się odnaleźć pierścień?…
Oni muszą go odnaleźć! Muszą przerwać ostrzeliwanie planety! Przeszukać płaskowyż w sektorze K-14…
I oto Zoe zdobywa się na jeszcze jeden wysiłek. Choć ręce ciążą jej jak odlane z ołowiu, choć mgła zasłania coraz bardziej wzrok, a mózg walczy resztkami sił z sennością – czołga się z największym trudem ku radioaktywnej obręczy.
Musi dotrzeć z powrotem do pierścienia! Musi ułożyć go płasko na ugniecionym pyle, by stał się wyraźnie widoczny z daleka wśród panującej ciemności. Może jego regularny kształt zwróci uwagę… Może dojrzy go Wład…
Jest półprzytomna, gdy kładzie pierścień na ubite swymi plecami miejsce. Czerwone i żółte płaty latają jej przed oczami. Nie ma już sił, aby oddalić się od pierścienia na bezpieczną odległość…
Ostatnim wysiłkiem odwraca się na wznak. Otwiera jak najszerzej oczy, ale zamiast gwiazd majaczą tylko przed nią rozmazane plamy, zasnuwające się co chwila czerwonawą mgłą…
Gdzieś z boku, tuz obok niej, pojawia się w kręgu zielonkawego blasku jasno świecący punkt. Krąg unosi się w górę… Jest już ponad nią. To pierścień odnaleziony w pyłach. Widzi go wyraźnie. Jest coraz bliżej…
Krąg i świetlisty punkt znikają, Zoe wydaje się teraz, że ona sama unosi się w przestrzeni, nad powierzchnią Nokty. Pod nią rozległa pustynia… Jakaś postać ludzka w skafandrze, leżąca bezwładnie – w kręgu zielonkawej poświaty… Dwa oślepiające błyski…
SMUGA
Krąg światła zataczał coraz to mniejsze koła na pagórkowatym terenie, przeciętym czarną kreską wąskiej szczeliny.
– To tu? – spytał Dean.
– Prawdopodobnie – odparła krótko Mary.
– Podzielmy się na dwie grupy – zaproponował Hans. – Ty i Daisy zajmiecie się szczegółowym przeszukiwaniem najbliższego terenu, zwłaszcza miejsc pokrytych grubymi warstwami pyłów. Ja z Deanem zbadamy szczelinę. Sądzę, że wystarczy przeszukać teren w promieniu kilometra. Sejsmografy są tu rozmieszczone stosunkowo gęsto i chociaż drugi wstrząs był bardzo słaby, jednak położenie udało się dość dokładnie określić.