Текст книги "Proxima"
Автор книги: Krzysztof Boruń
Соавторы: Andrzej Trepka
Жанр:
Научная фантастика
сообщить о нарушении
Текущая страница: 26 (всего у книги 30 страниц)
– Halo, Zoja! – zoolog siedział na murze i kiwał na lekarkę.
– Co się z wami stało?! – wybuchnęła Zoja. – Już myślałam, że znowu…
– Prosimy, księżno, do pałacu – Renę uśmiechał się niezbyt mądrze.
– Nie wygłupiaj się! Co tam macie?
– Zaraz zobaczysz! Trzymaj! – spuścił w dół drabinkę sznurową, którą widać odnalazł w swych przepastnych kieszeniach. W chwilę później Zoja znalazła się po drugiej stronie muru.
Dno „studni” przypominało rzeczywiście nieduży dziedziniec wewnętrzny jakiegoś ziemskiego pałacu. W jego środku ustawiona była czarna kula o blisko dwumetrowej średnicy, na okrągłym, płaskim postumencie. Posadzkę pokrywała gruba warstwa pyłu, na której buty Renego, Włada i Suzy pozostawiły wyraźne ślady. Prowadziły one do pięciu niskich, zdobionych ornamentami bram, wybiegających w różnych odstępach z dziedzińca.
Renę poprowadził Zoję poprzez jedną z tych bram i oto znaleźli się w jasno oświetlonej, trójkątnej sali. Po jej suficie, w odległości paru metrów od ścian, biegł jaskrawo świecący wąż. W centrum świetlistego kręgu stała Suzy z kamerą holowizyjną; w głębi przy ścianie klęczał Wład badając jej powierzchnię.
Zoja rozejrzała się po sali. Na pierwszy rzut oka nie było tu niczego nowego:
mozaiki ścienne i posągi różnej wielkości.
– Jak ci się podobają tutejsi realiści? – zapytał Renę, takim tonem jakby oczekiwał osobistego uznania.
Dopiero teraz spostrzegła, że zoolog bynajmniej nie żartuje, mówiąc o realizmie rzeźb. W przeciwieństwie do posągów w korytarzach, noszących znamiona kubizmu, stojące tu pod ścianami rzeźby tak plastycznie odtwarzały rzeczywistość, że Zoję przeszedł dreszcz. Zewsząd patrzyły na nią oczy jakże niezwykłych zwierząt, różniących się nie tylko kształtem i wielkością, ale ' i barwnością polichromowanej powierzchni. Były tam potwory przypominające ziemskie jaszczury, „ptaki” czy może „owady” o tęczowych skrzydłach i wąskich, błyskających zębami paszczach, stwory nie większe od wróbli, z głową osadzoną na długiej cienkiej szyjce, to znów grube, sześcionogie „ropuchy” o wyłupiastych oczach.
Zoja i Suzy szły teraz wolno przez to istne muzeum osobliwości, pilnie wypatrując urpiańskiej „sowy”. Jednak pośród wielu zwierząt, pozornie do niej podobnych, nie znalazły żadnej istoty, którą mogłyby bez wahania uznać za pierwowzór tamtych rzeźb w mauzoleum.
– Szukacie starych znajomych – rzekł Renę – ale ich tu nie znajdziecie. Może są tam! – wskazał szerokim gestem mozaiki na ścianach. – Ale to, niestety, nie dla naszych oczu. Czy wiesz, co to jest? – zwrócił się do Zoi.
– Obrazy. Suzy wam mówiła…
– Mówiłam – potwierdziła fizyczka. – Ale już sami na to wpadli. Są to obrazy stereoskopowe. Tu jednak ich faktura jest niepomiernie bardziej skomplikowana niż tam na górze, w korytarzach.
Zoja chciała podejść do Włada, lecz sygnał lampki bezpieczeństwa zatrzymał ją w pół drogi.
– Emisja beta! – zaniepokoiła się lakarka. – Dobrze, że jesteśmy w kombinezonach.
– Źródło promieniowania znajduje się w podłodze – wyjaśniła Suzy. – Elektrony biją pionowo w górę, wywołując fluorescencję tego węża na suficie.
– Ale to przecież nie jest wcale obojętne biologicznie. Czyżby nie potrafili inaczej rozwiązać sprawy oświetlenia?
– Z pewnością potrafili. Może chodziło o stworzenie niewidzialnej ściany zjonizowanego gazu, która odbija fale radiowe?
– Dlatego straciliście z nami łączność. Teraz rozumiem. Ale po co im taka przegroda?
– Po co? Po prostu są to „barierki” ostrzegawcze w muzeum: nie dotykać eksponatów! – zażartował Renę.
– Czy wiesz, że tutejsze zwierzęta emitują i odbierają sygnały elektromagnetyczne? – wtrąciła Suzy. – Chyba cię to zainteresuje?
– Też pytanie! – zoolog aż podskoczył z wrażenia. – Dopiero teraz mi o tym mówisz?! Gdzie są te zwierzęta i skąd wiesz, że to łączność radiowa?
Nie otrzymał odpowiedzi. Suzy wydała okrzyk przestrachu i podbiegła do Włada, który zdjął hełm i przez kieszonkowy mikroskop zaczął badać powierzchnię mozaiki. Głos jej urwał się po przekroczeniu niewidzialnej przegrody, ale z gwałtownej gestykulacji łatwo było domyślić się, jak bardzo jest zdenerwowana.
Wład założył hełm z ociąganiem, wyraźnie przynaglany przez Suzy. Wreszcie wstał z klęczek i oboje wrócili na środek sali.
– Były zestawiane z pewnością za pomocą jakichś precyzyjnych instrumentów – Renę i Zoja usłyszeli jego pełen podniecenia głos. – Struktura bardziej złożona niż początkowo myślałem. Co więcej, wygląda na to, że co najmniej niektóre z tych mozaik zawierają nie jeden, lecz wiele obrazów stereoskopowych, nałożonych jak gdyby, na siebie. Dlatego tak trudno nawet jednym okiem dostrzec jakiś konkretny obraz. Chyba przeszkodą są tu mimowolne ruchy gałki ocznej.'
– Jak oni mogli oglądać te obrazy? Czy myślisz, że ich narządy wzrokowe miały jakieś szczególne właściwości? – zastanawiała się Suzy. – A może używali specjalnych przyrządów optycznych? Czytałam gdzieś, że w pierwszym okresie stereokina na Ziemi stosowano dwubarwne okulary.
– Na pewno nie chodzi tu o tak prymitywne środki.
– Oczywiście. Nie to miałam na myśli. Zastanawiam się, czy nie jest to tylko problem techniczny.
– Dla nas?
– Właśnie! Trzeba robić zdjęcia z kamer całkowicie nieruchomych. Szkoda, że nie wzięłam statywu.
– Jest tu jeszcze sprawa różnic w uczuleniu na barwy – zauważył Renę.
– Jeśli narząd wzroku Urpian tak bardzo różni się od naszego, to nigdy nie poznamy prawdziwego piękna tych mozaik – westchnęła Zoja.
– Piękna? Nie wiem. Ale poznamy świat w nich zapisany. Zobaczymy te obrazy! – powiedział Wład z przejęciem. – Musimy zobaczyć! To przecież kopalnia wiadomości o tym świecie – wskazał na ściany. Niemal od podłogi do sufitu mieniły się one bogactwem barwnych elementów. Tak samo jak „obrazy” na podłodze w korytarzach, za każdym poruszeniem głowy ściany zmieniały wygląd, nieprzyjemnie kłując wzrok interferencją plam.
– Zobaczymy te obrazy – powtórzył Wład. – Zobaczymy je oczami Urpian. I choć widoki przybiorą kształt– naszych wrażeń wzrokowych, będą tak samo wierne rzeczywistości, jak tego chciał urpiański artysta.
– O czym ty mówisz? – Renę zmarszczył brwi. – Nie bardzo rozumiem. Chociaż… Chyba masz rację.
– Jestem pewien, że potrafię zbudować takie oczy, które pozwolą nam zobaczyć świat, który te mozaiki odtwarzają. Zobaczyć, obraz przełożony na język naszych oczu, ale prawdziwy – Wład zapalał się coraz bardziej. – Bo przecież to, co zestawiono w obraz z drobnych, kolorowych kryształków, istniało naprawdę, było realne, miało kształt i cienie, a więc może być ujrzane każdym okiem. Każdym narządem, który odbiera wrażenia optyczne, dokonuje lokalizacji przestrzennej i wyczuwa różnice w promieniowaniu, podobnie do naszych oczu, czy to będzie oko'Urpianina, Temida czy Człowieka.
Zadanie skonstruowania „oczu Urpianina” nie należało w zasadzie do trudnych, jeśli zakładało się, że narząd wzroku tych istot pod względem budowy optycznej nie różnił się od ludzkiego. Na to, by można ujrzeć plastyczność obrazów Urpian, trzeba było na nie patrzeć dwojgiem oczu, oddalonych ód siebie na przeciętną odległość gałek ocznych tych istot. Oczywiście nie sposób zmienić rozstawu źrenic oczu ludzkich. Zbudowano więc przyrząd podobny do dwuocznego peryskopu, który za pomocą prostego zespołu luster pozornie te źrenice oddalał lub zbliżał.
Poważniejsze problemy konstrukcyjne stwarzał fakt, iż mozaiki urpiańskie były nie tylko obrazami stereoskopowymi, lecz również kinetoskopowymi. Już nieznaczna zmiana kąta widzenia wywoływała wrażenie ruchu: obraz ożywiał się – chmury przesuwały się po niebie, gałęzie drzew jakby poruszał wiatr, zwierzęta zmieniały pozycje.
Dla ludzi te zmiany, nawet przy nieznacznym ruchu głowy, następowały zbyt szybko, co wywoływało wrażenie przenikania i rozmywania elementów wizji. Trzeba więc było umieścić przyrząd na statywie i poruszać nim bardzo wolno za pomocą mechanizmu sterowanego zdalnie, tak aby mimowolne drgania mięśni nie powodowały zakłóceń. Rozwiązaniem tych problemów zajęła się Zina z Władem. Suzy, jako specjalistka od promieniowań, opracowała w tym czasie zespół przetworników rozszerzających zakres widzialności oka ludzkiego również na znaczny obszar podczerwieni i nadfioletu, odgrywających istotną rolę w „kolorystyce” Urpian.
Zasadniczą trudność stwarzały ograniczone możliwości technicznego warsztatu Dżdżownicy. Niemniej już po paru dniach Wład, Zina i Suzy przeprowadzili pierwsze próby ze skonstruowanym przyrządem. Odbyły się one w korytarzach w pobliżu Dżdżownicy, gdzie warunki do pracy były najbardziej dogodne.
Zina skierowała przyrząd obiektywem w dół na mozaikę podłogi i spojrzała przez wizjery. Teraz bardzo ostrożnie zaczęła obracać pokrętła, zmieniając rozstaw i kąt nachylenia luster.
– Obniż statyw – powiedziała Suzy. – Niżej… jeszcze niżej… Stop! Jaka odległość?
– 92 centymetry.
– Teraz z powrotem w górę, trochę w lewo… Tak. Jaki rozstaw obiektywów?
– 225 milimetrów. To samo co wczoraj.
– A więc zgadza się!
– Musi się zgadzać! – rzucił z naciskiem Wład podchodząc do przyrządu. – To jest szerokość rozstawu źrenic u Urpian.
– U nas wynosi 65 milimetrów. To dopiero muszą być olbrzymy!
– Olbrzymy? – zaoponowała Suzy. – Chyba chodzące na czworakach? Nie zapominaj o niskich otworach drzwiowych. Świadczą one raczej o tym, że Urpianie są karłami w porównaniu z ludźmi.
Zamilkli na dłuższą chwilę.
– Ciągle jeszcze widzę podwójnie – odezwała się Zina.
– Lewe pokrętło w prawo! Wobec niedużej odległości obiektu promienie widzenia są znacznie nachylone.
– Ach, prawda! O, teraz widzę wyraźnie! Jakie to dziwne i niezwykłe! Ustąpiła miejsca Suzy. Fizyczka chwilę patrzyła przez przyrząd.
– Zobacz, Wład – powiedziała prostując się. – Zwróć uwagę na księżyce.
– Sądzisz, że to Urpa? – odezwała się Zina.
Tymczasem Wład podszedł do przyrządu. Widok, jaki roztaczał się przed jego oczami, przypominał raczej makietę lub dekorację teatralną niż rzeczywisty krajobraz. W otoczeniu fioletowych, wysokich drzew podobnych do topoli, wznosił się szereg okrągłych bloków o żółtych matowych ścianach. Również ziemię, drzewa i krzaki pokrywał żółty nalot.
Zdawało się, że wystarczy sięgnąć ręką, by dotknąć tych niezwykłych budowli, rozstawionych tuż przed oczami niczym dziecięce zabawki. Nad budowlami i drzewami widniało ciemnozielone niebo, przechodzące ku krawędziom obrazu w czerń. Na niebie świeciły rzadko rozrzucone gwiazdy i dwa księżyce w fazie zbliżonej do kwadry; jeden większy, drugi nieco mniejszy.
– To chyba nie Urpa? – głos. Kaliny wyrażał zdumienie.
– Nie Urpa? – powtórzyła pytanie Suzy. – Więc może Tema w okresie, gdy jeszcze krążyła dalej od Proximy? Może jeden z'tych księżyców jest planetą X?
Zbudowanie „oczu Urpianina” stało się zwrotnym punktem w pracach badawczych. Codziennie zdobywano nowe dane o życiu Urpian. Góry, morza, rozległe, równiny i wzgórza, pokryte gęstą roślinnością i dziwnymi budowlami sięgającymi w niebo długimi iglicami wieżyc – wszystko to olśniewało bogactwem nieznanych kształtów i krajobrazów. W tych plastycznych obrazach pojawiały się często motywy czerwonego słońca i księżyców. Wielkość tych ciał niebieskich była na mozaikach z reguły jednakowa, co świadczyło, że konstruktorzy-artyści dążyli do wiernego oddawania rzeczywistości.
Obrazy na posadzkach korytarzy przedstawiały niemal wyłącznie krajobrazy, kompleksy budowli, rzadziej monumentalne wnętrza, również o bogatej roślinności. Zastanawiający był niemal całkowity brak wizerunków Urpian. Z rzadka tylko można było odnaleźć niewyraźne sylwetki, które przypominały w pewnym stopniu realistyczne posągi w „muzeum”. Niestety, obejrzenie za pomocą „oczu Urpianina” podziemnej galerii na dnie studni trzeba było na razie odłożyć. Wobec panującej tam wysokiej temperatury i czadu ludzie nie mogli poruszać się bez skafandrów. Dopóki Zina nie wbudowała przyrządu do hełmu, poprzestano na samych zdjęciach, zresztą fragmentarycznych; zapowiadały one dużo interesującego materiału. Przede wszystkim odkryto kilka zbliżeń istot podobnych do posągów.
Było już niemal pewne, że posągi te wyobrażały Urpian w nadnaturalnych rozmiarach. Według obliczeń Renego i Igora przeciętny wzrost mieszkańca podziemnego miasta nie przekraczał metra; mieli oni nieproporcjonalnie duże i szerokie głowy, z dwojgiem daleko rozstawionych małych oczu. Otwór gębowy zaopatrzony był w dwa wyrostki, wysunięte ku dołowi. Niektórzy uważali je za kłyj. Renę jednak wykluczał tę możliwość i skłonny był raczej przypisywać im funkcję pośrednią między językiem a wargami.
Meldunki o odkryciach wysyłano teraz do bazy niemal nieustannie. Spodziewano się lada dzień przybycia Szu i Ast oraz wyprawy w dół nowej grupy pod przewodnictwem Krawczyka.
W przeddzień przybycia archeologa Igor, Renę, Wład i Suzy wyruszyli spiralnym korytarzem w górę, by zbadać najwyższe piętra mauzoleum.
W górnych pomieszczeniach skafandry nie były konieczne. Wobec większej niż na Ziemi zawartości tlenu powietrze' było tu czyste i orzeźwiające. Nie ulegało wątpliwości, że działał tu jakiś system wentylacyjny.
Po dojściu do otworu wyłamanego podmuchem eksplozji zwolniono kroku, zatrzymując się raz po raz nad ciekawszym obrazem.
Szyb nie sięgał już wysoko i korytarz powinien był wkrótce dobiec końca. Istotnie, po czterdziestu minutach wędrówki platynowe kulki, pokrywające dotąd zwartą masą powierzchnię ścian, znikły najpierw z jednej, potem z drugiej strony korytarza.
Igor zatrzymał się i do wyjętych z torby pudełeczek zeskrobał ze ścian scyzorykiem nieco tworzywa.
– Trzeba zbadać wiek tych urn. W ten sposób znajdziemy datę ostatecznego wyludnienia się tych podziemi.
– Sądzisz, że Urpianie po prostu wymarli? – zapytał Wład. Igor wzruszył ramionami.
– Najstarsza jest chyba środkowa część mauzoleum. Analiza przemian izotopów promieniotwórczych wykazała, że ta partia budowli liczy 2600 lat i była wielokrotnie restaurowana. Dolna galeria plastycznych obrazów jest o przeszło 300 lat młodsza. Widocznie miasto rosło w głąb. Tu budowa jest jakby nie dokończona. Myślę więc, że wiek tych ostatnich kulek można uważać za czas, jaki upłynął od śmierci ostatniego Urpianina w tych podziemiach.
– Więc jednak sądzisz, że oni wyginęli?
– Tego nie twierdzę – zaprzeczył żywo geolog. – Powiedziałem „w tych podziemiach”. Urpianie mogli opuścić to miasto przenosząc się gdzie indziej.
– Ale dokąd?
,– Gdy się tego dowiemy, wówczas będziemy mogli zakończyć prace w Układzie Proximy – odrzekł geolog.
– Ilu mieszkańców mogło liczyć to miasto? – zapytał po chwili Wład.
– Próbowałem obliczyć – odezwał się Renę. – Urn jest około 100 milionów. To liczba ogromna, ale nie zapominajmy, że chodzi o ponad 1000 lat i że nie znamy rzeczywistych rozmiarów miasta. Może tu gdzieś jest drugie mauzoleum. A przede wszystkim nie znamy najważniejszego elementu: przeciętnego czasu życia Urpianina. Wydaje mi się jednak, iż miasto to przed opuszczeniem miało kilkakrotnie mniej mieszkańców niż dzisiejszy Paryż, który przecież liczy 18 milionów ludności.
Ruszyli znów dalej. Po kilkunastu metrach korytarz skręcił gwałtownie w lewo. Niespodziewanie znaleźli się w nisko sklepionej, okrągłej sali.
Tym razem nie sufit, lecz podłoga świeciła dość silnym blaskiem. Bił on z wnętrza szybu, poprzez grubą, mleczną płytę podłogi zakrywającą górny otwór „studni”.
Ściany pomieszczenia były białe i gładkie. Po przeciwnej stronie sali czernił się drugi, niższy otwór drzwiowy.
W tej chwili uwagę uczonych przykuwał jednak przede wszystkim sufit. Widniał na nim nie zestaw stereoskopowy, lecz zwykłe malowidło plafonowe. Miało kształt regularnego koła i wyobrażało niebo, panoramicznie otoczone ze wszystkich stron widnokręgiem. Krajobraz był dość jednostajny i przypominał obszerne pole lodowe Urpy. Tylko w jednym miejscu ponad horyzont wznosiło się kilka wież i rzadko rozrzucone wielkie rośliny. Oświetlała je nie tylko Proxima, ale przede wszystkim potężna lampa, wisząca na niebie w samym centrum obrazu. Mówiła o tym długa, jasna smuga padająca z góry na budowle i drzewa.
– Gdyby nie ta jasna plama w środku tarczy, można by pomyśleć, że to księżyc – zastanawiał się Renę.
– Czy przypominacie sobie pierwszą odkrytą przez was podłogową mozaikę stereoskopową? – zapytał Igor. – Były tam dwa księżyce. A tu?… Zwróćcie uwagę na średnice kątowe i jasność wszystkich trzech ciał niebieskich!
– Trzech?
Wład, Suzy i Renę spojrzeli jednocześnie ku horyzontowi, zza którego wyłaniała się czy chowała jasna tarcza Proximy. Po przeciwnej stronie nieba widniał wąski sierp satelity, pozornie nieco większego od Proximy. Przenieśli wzrok na niezwykłą lampę.
– Czyżby to było niebo Urpy? Ten rogal rzeczywiście przypomina Sel. Ale ta lampa z reflektorem? Może to… – Renę zawahał się.
– …planeta X – dokończył Wład.
– Właśnie w tym rzecz, że jest to istotnie niebo Urpy, lecz już po przy-gaśnięciu Proximy – potwierdził Kondratiew. – Mam zresztą nadzieję, że ta sala to zaledwie przedsionek jakiegoś nowszego muzeum historii tej planety.
Niski, wąski, a co gorsza zupełnie ciemny korytarz, którego początek stanowił otwór drzwiowy w ścianie, nie wydawał się potwierdzać nadziei geologa. Zgięci wpół, z plecakami utrudniającymi ruchy, przeciskali się ciasnym tunelem, oświetlając sobie drogę latarkami. Korytarz biegł spiralą w górę, na szczęście niezbyt stromo, nieustannie skręcając w lewo. Ściany białe i śliskie, widocznie uformowane z tego samego tworzywa co sala zamykająca „studnię”, pozbawione były wszelkich elementów dekoracyjnych czy oznakowań. Wład sprawdzał nieustannie skład i temperaturę powietrza, ale było ono chłodne, czyste i bogate w tlen, tak iż zaczął nawet podejrzewać, czy nie jest to zapasowa „klatka schodowa” prowadząca na powierzchnię.
Po kilkunastu minutach takiej dość męczącej wędrówki, gdy już zastanawiano się, czy nie należy przerwać marszu i nie powrócić do statku, okazało się jednak, że przypuszczenia Igora nie były bezpodstawne. Droga co prawda nadal wznosiła się spiralnie w górę, lecz biegła teraz poprzez nieduże okrągłe salki tworzące nie kończącą się amfiladę. Półkoliste czasze wnętrz pokryte były od góry do dołu krystalicznymi mikrostrukturami zestawionymi kunsztownie z niepomiernie drobniejszych elementów niż wszystkie odkryte dotąd stereomozaiki.
Rzecz jasna, choćby tylko bardzo pobieżne zorientowanie się, co zawierają panoramiczne obrazy, wymagałoby wielu miesięcy pracy. Postanowiono więc potraktować wyprawę wyłącznie jako rekonesans.
Igor i Renę pozostawili plecaki i poszli dalej w górę, aby stwierdzić dokąd prowadzi galeria i wstępnie określić teren przyszłych badań. Wład podjął próby określenia fizycznych i chemicznych cech krystalicznych struktur, pokrywających ściany sal. Suzy zajęła się dostrajaniem „urpiańskich oczu” do stereo– i kinetoskopowych właściwości sferycznych panoram. Już zresztą po przejściu kilku pierwszych sal zorientowała się, że technika konstruowania obrazów jest w tej części galerii taka sama i wszystkie doświadczenia może przeprowadzać w jednym miejscu.
Zainstalowała aparaturę w piątej sali, tam gdzie Igor i Renę pozostawili plecaki. Była sama. Wład pracował dwie sale niżej, gdzie rozłożył swój podręczny warsztat badawczy.
Przystosowanie „urpiańskich oczu” do nowych warunków nie stwarzało większych trudności. Już po kilku prostych zmianach oświetlenia i manipulacjach pokrętłami ujrzała daleki lodowy krajobraz Urpy. W ograniczonym polu widzenia lornety dostrzegła szczyty gór. Wydały jej się znajome. Przekazała więc komputerowi polecenie skokowej penetracji najbliższego obszaru. Kolejne nieduże przesunięcia pola widzenia ukazywały stopniowo coraz szerszy wycinek krajobrazu. Znała to miejsce – okolica Ciemnej Plamy. Nie była to jednak dzisiejsza Urpa. Na wzgórzach pokrytych teraz grubą warstwą lodu błyszczały złotawo jakieś ogromne, przezroczyste, lecz już na wpół zasypane śniegiem klosze.
Suzy postanowiła odnaleźć źródło światła odbijającego się od kloszy i przekazała komputerowi polecenie penetracji kulistego sufitu, określając w przybliżeniu miejsce, w którym powinno znajdować się poszukiwane ciało niebieskie. Pole widzenia przesuwało się teraz skokowo po niebie wzdłuż horyzontu. Suzy, nie podnosząc oczu znad wizjerów, śledziła z napiętą uwagą ten ruch.
Nagle drgnęła. Tuż nad widnokręgiem ujrzała ognistą, oślepiająco jasną kulę. Świecący jaskrawo strumień gazów wydobywał się z jej wnętrza na podobieństwo warkocza komety.
Suzy zatrzymała obraz, a potem przekazała komputerowi polecenie zmiany pola w sposób ciągły ruchem śledzącym. Wyrzucająca skośnie fontannę ognia kula poczęła wolno wędrować po niebie. W ciągu kilkunastu minut zatoczyła szeroki łuk i zbliżała się do horyzontu, pozornie olbrzymiejąc jak zachodzące słońce.
Suzy nie mogła oderwać wzroku od tego widoku. Czyżby przedstawiał on chwile katastrofy planety X? Chciała zatrzymać obraz zanim niezwykłe zjawisko zniknie za widnokręgiem, lecz w podnieceniu, nie patrząc na klawiaturę, nacisnęła niewłaściwy guzik.
Pole widzenia przesunęło się raptownie w dół. Nieprzyjemny dreszcz przebiegł przez ciało Suzy.
Kilka kroków przed nią stała mała, żółta postać. Spod szerokiej nagiej czaszki patrzyło na fizyczkę dwoje oczu.
Urpianin uniósł nieco głowę. Spod płaszcza, sięgającego niemal do ziemi, wysunęła się długa dłoń o czterech palcach.
Suzy cofnęła się gwałtownie, odrywając oczy od przyrządu.
Urpianin znikł. Przed nią w świetle reflektora migotała tylko, kłująca wzrok, interferencyjna mora.
PRZED DWUDZIESTU SIEDMIU WIEKAMI
Ruiny pod skalistym brzegiem Morza Centralnego były znacznie starsze od ośmiu dotąd odkrytych podziemnych miast Urpy. Jak wykazały obliczenia, mury tej budowli liczyły blisko 5 tysięcy lat. Konstrukcja ścian była niepomiernie bardziej prymitywna niż miasta pod Ciemną Plamą i polegała na łączeniu wielkich bloków granitu mocnym spoiwem.
Centrum miasta uległo zagładzie przed 2700 laty na skutek jakiejś eksplozji o potężnej sile – prawdopodobnie termojądrowej. Dzieła zniszczenia dokończyła woda morska, wciskająca się do wnętrza miasta poprzez popękane ściany, a później również wędrujące tędy lodowce. Szu podejrzewał jednak, iż głębiej położone piętra mogą kryć resztki sprzętów i urządzeń.
Projekt przeszukania tych ruin aż do fundamentów był bardzo pociągający. Wszystkie dotychczas zbadane podziemne miasta odzwierciedlały tę samą epokę rozwoju cywilizacji urpiańskiej, przy czym o ile mury powstawały w czasie tysiąca lat, to sprzęty i maszyny pochodziły niemal z reguły z jednego okresu, różniąc się najwyżej kilkudziesięcioletnim odstępem czasu produkcji. Co prawda liczne obrazy plastyczne, malowidła i rzeźby pozwalały już wysnuć szereg wniosków na temat rozwoju społecznego i kulturalnego Urpian, ale były to materiały fragmentaryczne, a przede wszystkim nie dawały dostatecznych podstaw do ustalenia chronologii przemian.
Ruiny budziły nadzieję, że uda się odnaleźć cenne materiały dotyczące dwóch ogniw rozwoju cywilizacji urpiańskiej. Miasto zostało zniszczone w 500 lat po okresie budowy bazaltowej płyty i wież, których ślady odkryto w okolicy Ciemnej Plamy, a 700 lat przed katastrofą planety X. Gdyby zdołano odnaleźć jakieś ślady narzędzi i przedmiotów użytkowych z okresu budowy murów zniszczonego miasta, można by wysnuć szereg ważnych wniosków dotyczących czasów sprzed 5000 lat, a więc prawdopodobnie epoki, w której Urpianie nie potrafili jeszcze wyzwalać energii jądrowej.
Badania prowadzone na Urpie od dwóch lat były bardzo owocne. Co prawda, dużo dzieł sztuki fotokonstrukcyjnej i malarskiej uległo zniszczeniu pod wpływem wilgoci, bakterii i pieniących się roślin. Nierzadko odkrywano je dopiero pod grubą warstwą pytu oraz gleby zarosłej krzewami, mchami i trawą. Ale uczeni ziemscy nabrali już dużej wprawy w poszukiwaniach.
Szczególnie cennych znalezisk dostarczyło miasto piąte w kolejności odkryć. Na skutek uszkodzenia jakichś urządzeń przetwórczych większość pomieszczeń zatruta była fbsgenem, powstałym z połączenia tlenku węgla i chloru, widocznie pod działaniem światła wydzielanego przez sufity. Zapobiegało to rozkładowemu działaniu żywych organizmów, w niewielkim tylko stopniu powodując zmianę barw malowideł ściennych i mozaik. W tej chwili Andrzej, Renę, Ingrid, Jaro i Zina przebywali tam, zajęci zapisem wielkiej plastycznej relacji dokumentarnej.
Szu objął kierownictwo grupy, która miała zbadać starożytne ruiny nad Morzem Centralnym. W skład jej wchodzili Ast, Dean, Daisy, Suzy i Wład.
Przedostawszy się przez dwustumetrową warstwę lodów, drążyli teraz wąski szyb za pomocą automatycznych kombajnów górniczych, sięgając coraz dalej w głąb ruin.
Prace posuwały się szybko naprzód. Podziemne pomieszczenia, kiedyś zalane wodą, wypełniały ogromne, przezroczyste bloki lodu, który zwiększając swą objętość, pokruszył i porozsadzał ściany budowli. Jeszcze na głębokości 800 metrów pod powierzchnią gruntu panowała temperatura niższa od zera, a niektóre miejsca, noszące ślady monumentalnej budowy, podobne były raczej do rumowisk morenowych niż do siedzib istot rozumnych.
Pod jednym z takich rumowisk natrafiono wreszcie na wodę, wypełniającą jakieś na wpół zawalone, niskie korytarze.
Archeolog spuścił się w głąb tych pomieszczeń w skafandrze, ale wkrótce wrócił do szybu.
– Wszystko tam tak wygląda – oświadczył – jakby za chwilę miało się zawalić. Nie ma sensu ryzykować życia…
Przystąpiono więc do dalszego pogłębiania szybu. Mury podziemnego miasta stawały się teraz z każdym piętrem masywniejsze i mniej pokruszone. Szczeliny, które tu jeszcze spotykali, były raczej rezultatem wstrząsu wywołanego eksplozją w centrum miasta niż działaniem wody. W kilku miejscach natrafiono na szczątki metalowych przewodów wentylacyjnych czy wodnych, przeważnie zżarte przez korozję.
Poza kawałkami jakichś dużych skorup ceramicznych o dziwacznie powyginanej powierzchni i wspomnianymi rurami – nie znaleziono dotychczas nic interesującego. Ściany, podłogi i sufity pomieszczeń, przez które przebijali szyb, były nagie; nie zauważono żadnych urządzeń oświetleniowych, choć do powierzchni planety było ponad 1200 metrów.
Wreszcie na ekranie podziemnego oka ukazał się charakterystyczny cień warstwy skalnej, na której spoczywały mury miasta.
Tego dnia Szu zarządził kilkunastogodzinny odpoczynek. Rankiem miano przystąpić do wykonania głównego zadania.
Rysunek 13. Szlaki badań podziemnych na Urpie w okolicach Ciemnej Plamy
Postanowiono podzielić się na trzy dwuosobowe grupy. Szu i Ast za pomocą przenośnego podziemnego oka mieli dokładnie przebadać okolice fundamentów, gdzie spodziewano się odnaleźć dobrze zachowane ślady narzędzi najstarszych budowniczych miasta. Pozwoliłoby to określić poziom techniki ówczesnego społeczeństwa. W tym czasie Dean i Wład, przy zachowaniu jak największej ostrożności, powinni byli zwiedzić dalsze pomieszczenia, dokonując zdjęć i notując położenie spostrzeżonych przedmiotów. Zadaniem Suzy i Daisy były stałe dyżury u wylotu szybu.
Już w pierwszych dniach zebrano obfity plon. Wlad i Dean odkryli kilkadziesiąt niewielkich pomieszczeń podobnych do niskich piwnic. Znaleziono tam znaczną liczbę niedużych zbiorników, prawdopodobnie służących do przechowywania czy spożywania pokarmów. Wnioskując ze sprzętów, przeważnie przypominających kamienne ławy czy stoły na metalowych nogach tkwiących w podłodze, były to izby mieszkalne. Z tym prymitywem wnętrz kontrastowały znajdowane dość często „pudełka” z masy plastycznej lub izolowane rączki od narzędzi stalowych, zżartych przez rdzę. W jednym z pomieszczeń Wład znalazł na podłodze przedmiot, w którym rozpoznał latarkę fluorescencyjną.
Szu i Ast poszczęściło się również. Odkryli kilka śladów czteropalczastych rąk Urpian, odciśniętych w miękkim niegdyś spoiwie, strzęp podartego buta czy rękawicy, gruby pręt z kulą na końcu, o wyraźnych cechach ręcznej obróbki, oraz długie zakrzywione naczynie z pokrywą.
Trzeciego dnia zmieniono skład grup. Dean i Daisy pozostali na górze. Suzy z Władem mieli badać dalsze podwodne korytarze i sale.
Minąwszy długi szereg otworów drzwiowych, prowadzących do prymitywnych pomieszczeń mieszkalnych, skręcili w wąski korytarz. Przed nimi przedzierały się przez wodę żółte snopy światła reflektorów umieszczonych na szczytach hełmów. Płynęli wolno, unikając dotykania stopami podłogi.
Każdy gwałtowniejszy ruch podnosił z pokrytego szlamem dna mętny tuman, zasnuwając na długo widoczność. Jedyną radą było wówczas jak najśpieszniejsze wypłynięcie ze zmąconej przestrzeni.
Mimo że aparaty akustyczne wbudowane w hełmy umożliwiały łączność dźwiękową na dużą odległość, Suzy i Wład płynęli tuż obok siebie. Tylko rzadko wymieniali krótkie, urywane zdania. Rozmowa nie kleiła się. Wyobraźnia kreśliła wstrząsające sceny, jakie musiały tu się rozgrywać w dniu zagłady miasta. Gdy mijali ciemne otwory, oczy ich odruchowo szukały jakichś postaci wyprężonych w przedśmiertnym skurczu mięśni. Taki widok nie był, oczywiście, możliwy. Blisko trzy tysiąclecia upłynęły od katastrofy i jeśli nawet mieszkańcy miasta nie zdążyli ujść z podziemi, zanim zalały je napływające masy wód morskich, z ich ciał i szkieletów zapewne nie pozostał żaden ślad.
Korytarz skończył się. Za niskim, owalnym wejściem czerniała jakaś salka.
– Czy popłyniemy tam? – Suzy wskazała ręką ku otworowi. – Czy też zajmiemy się najpierw bocznym pomieszczeniem?
– Warstwa szlamu jest tu dość gruba – odrzekł Wład kierując snop światła w dół. – Nie wiem, czy uda nam się przepłynąć nie zmąciwszy wody.
– Może jednak spróbujemy?
– Dobrze. Czekaj na mnie.
Kalina podpłynął wolno do otworu. Światło reflektora błądziło we wnętrzu salki, gdy naraz, jakby spod ziemi, wypełzł czarnobrunatny kłąb podobny do gęstego dymu i objął całą postać Włada. Snop światła reflektora, jeszcze przed chwilą jasnożółty, czerwieniał teraz niewyraźną, mętną smugą.
Z sekundy na sekundę obłok gęstniał.
Nie było już nic widać, tylko z otworu wylewały się coraz ciemniejsze, skłębione potoki szlamu, podobne do czarnej waty.
– Wład! – krzyknęła Suzy.
Dopiero po chwili usłyszała nieco przytłumiony głos Kaliny.
– Suzy! Nie mogę znaleźć drzwi. Dziewczyna bez namysłu rzuciła się naprzód. Ogarnęła ją ciemność. Tylko tuż nad czołem bił blask reflektora. Po omacku znalazła otwór i prześliznęła się przezeń błyskawicznie.
– Wład! Wład! Gdzie jesteś?