Текст книги "Proxima"
Автор книги: Krzysztof Boruń
Соавторы: Andrzej Trepka
Жанр:
Научная фантастика
сообщить о нарушении
Текущая страница: 3 (всего у книги 30 страниц)
– I wówczas zwróciłeś się do Towarzystwa Astronomicznego? – zapytał Krawczyk.
– Tak. Uparłem się. Postanowiłem dowieść, że był to meteor. W PTA również, jak już wiecie, spotkałem się z pełnym powątpiewania stosunkiem do sprawy, ale poradzono mi, abym poczekał dwa miesiące, do ukazania się biuletynu Naukowej Służby Kosmicznej. Należało odczekać, aż spostrzeżone przeze mnie ciało, o ile istotnie było meteorem, ukaże się w spisie bolidów z tego okresu, z podaniem współrzędnych jego pojawienia się i zgaśnięcia dla konkretnego punktu obserwacji. Jednak o ile poprzednio zwlekałem, teraz niecierpliwość gnała mnie, by jak najszybciej udowodnić, że mam rację. Oświadczyłem w Towarzystwie, że dostarczę dowodów najdalej za miesiąc, i otrzy-mawszy z mego klubu sportowego rakietę, obleciałem wszystkie kosmiczne stacje astronomiczne, które tamtej nocy obejmowały swym zasięgiem Polskę. – No i?
– Niestety. Nie potrafiłem podać dokładnego czasu zaobserwowanego zjawiska. Wprawdzie jeden z uchwyconych meteorów zdawał się odpowiadać mojej obserwacji, ale mogłem się mylić. Na nieszczęście to właśnie obserwatorium nie prowadziło archiwum zdjęć spektroskopowych. Nie było więc mowy o zidentyfikowaniu bolidu.
– Pechowy z ciebie młodzieniec – rzekł z westchnieniem Renę. – Ot, i koniec historii.
– Nie. Jeszcze nie koniec. Wiedziałem, że nie znajdę argumentów, aby udowodnić, iż nie padłem ofiarą pomyłki. Ale już w drodze na Ziemię zrodził się w mej głowie nowy pomysł. Zwróciłem się do Międzynarodowej Centrali Astronomicznej z prośbą o udostępnienie mi zdjęć jaśniejszych bolidów, zarejestrowanych w ostatnich latach przez zautomatyzowane przyrządy. Ale gdy zapytano mnie o cel tej prośby – nie odpowiedziałem. Bałem się, że mnie wyśmieją. Ze odpiszą: szukasz kwiatu paproci…
– Chcieli po prostu ułatwić ci pracę, przeprowadzając wstępną komputerową selekcję.
– Może… Ale ja już straciłem cierpliwość. Później nadeszły kolokwia. Wreszcie porwała mnie sprawa rychłego terminu ekspedycji międzygwiezdnej. Meteor węglowy zszedł na drugi plan. A jednak… A jednak ja do dziś wierzę, iż to nie była rakieta… A jeśli to nie była rakieta, powinien się znaleźć wśród starych zdjęć jeszcze niejeden podobny antracytowy meteor…
Zapanowało milczenie.
– No, ale opowiadaj dalej – rzekł astronom. – Niech się dowiemy, skąd się wziąłeś wśród nas.
Kalina jednak nie był w stanie wrócić od razu do toku opowiadania. Widać było, że z trudem opanowuje nerwowe drżenie, jakie ogarnęło jego ciało. Po raz pierwszy w życiu zdobył się na tak otwarte, szczere wyznanie. I to wobec ludzi, których dotąd zupełnie nie znał.
– Cóż – odezwał się wreszcie – niewiele już zostało do opowiadania. Przez^ pół roku myślałem tylko o was. Marzenie, by polecieć z wami, przysłoniło mi wszystko. Coraz bardziej zaniedbywałem studia, z maniackim uporem poszukując środka, który umożliwiłby mi wzięcie udziału w wyprawie. Wreszcie Astrobolid'wyruszył w drogę, a ja chodziłem jak w gorączce, zrozpaczony, że nie lecę razem z wami…
Urwał opowiadanie. Dopiero po długiej przerwie zaczął wolno, jakby zbierając myśli:
– Tego samego dnia… poleciałem na Światowida. Przyrządy optyczne tamtejszego obserwatorium astronomicznego pozwoliły mi śledzić wasz statek przesuwający się wolno na tle gwiazd. I wówczas… Tak, wówczas postanowiłem polecieć do was… za wami..'. Tej nocy nie spałem, szukając pretekstu;. który pozwoliłby mi lecieć za Astrobolidem. Ale dopiero w tydzień później nadarzyła się okazja. Klub nasz otrzymał do wypróbowania nowy model rakiety wyczynowej. Udało mi się przekonać zarząd klubu, aby mnie powierzył oblatywanie tej rakiety. Przed trzema tygodniami wystartowałem ze Światowida.
– I koledzy pewno cię szukają? – Krawczyk z oburzeniem patrzył na „szalonego chłopaka”.
– Powiedziałem w sekrecie prezesowi, iż mam zamiar odprowadzić Astrobolid do granic Układu Słonecznego. Wiem, że mi nie uwierzycie, ale ja… ja nie myślałem o tym, aby… Gdzieżbym śmiał prosić was o zabranie mnie z sobą. Nie jestem znów aż tak szalony, abym sądził, że zgodzicie się na to.
– Więc dlaczego poleciałeś?
– Dlaczego? Chciałem choć na krótko, choć parę dni być przy was. Lecieć tym samym szlakiem… Przyznam się: chciałem ujrzeć wasze twarze na ekranie mego aparatu. Powiedzieć wam… – urwał. – To już teraz nieważne – westchnął. – I tak wiecie o mnie wszystko. Chociaż nie. Muszę wam jeszcze powiedzieć, że w czasie tego długiego lotu nieraz ogarniały mnie dziwne, złe myśli: aby się wedrzeć między was podstępem… Ale, wierzcie mi, wtedy gdy ujrzałem twoją twarz na ekranie – zwrócił się do Rity – już dawno odegnałem je od siebie. Wiedziałem, że nie zasłużyłem na to, aby lecieć razem z wami do Alfa Centauri. Sama myśl, że mogłem choć przez chwilę inaczej sądzić, napełniała mnie zgrozą. I dlatego… dlatego musiałem wam to wszystko powiedzieć… Inaczej nie miałbym nigdy spokoju… —
Długo panowało milczenie. Myśleliśmy wszyscy o jednym, ale nie czas było wypowiadać to głośno.
– No, zdaje się, że dość wymęczyliśmy tego młodzieńca – odezwał się Summerbrock rozładowując atmosferę.
– Czy mogę odlecieć jeszcze dziś? – zapytał Kalina już spokojnie.
– Sądzę, że nie masz się do czego śpieszyć – odparła Kora. – Wykłady na uniwersytetach rozpoczynają się za miesiąc. Musisz odpocząć. Przecież szaleństwem byłby lot teraz, po takim wyczerpaniu. Nie wątpię też, że chętnie zwiedzisz Astrobolid. Szybkości i tak nie możemy zwiększać, dopóki nie przybędzie Engelstern. Możesz więc parę dni pozostać wśród nas.
– Więc nie gniewacie się?
Twarz „szalonego chłopaka” wyrażała taką radość, że uśmiechnęliśmy się wszyscy.
– Gniewać się nie mamy o co – orzekła Kora i zwracając się do Suzy dodała: – Może zajmiesz się nowym gościem. Bo zdaje się, że poza lekami Willa nie miał od wczoraj nic w ustach.
– No cóż – rozpoczęła Kora, gdy młodzi zniknęli za drzwiami dźwigu. – Podoba mi się ten chłopak. Wyznania jego były szczere. Oczywiście, miał on cichą nadzieję, że tą szczerością zyska sympatię, a może i przyzwolenie pozostania wśród nas, ale nie jest to znów tak wielkie przestępstwo. W żadnym wypadku nie nazwałabym tego wyrachowaniem. Po prostu rwie się do udziału w ekspedycji.
– Będą z niego ludzie – dorzucił Andrzej. – Jeśli znajdzie się pod opieką doświadczonych kolegów, w zwartym zespole…
– Na przykład w naszym – wypalił niespodziewanie Renę, stawiając sprawę otwarcie.
– Tak – potwierdziła Kora. – Trzeba się zastanowić, czy nie zostawić go wśród nas.
– Poza tym, kto weźmie na siebie odpowiedzialność za bezpieczeństwo „szalonego chłopaka”, gdyby miał znów lecieć ku Ziemi miliardy kilometrów w tej łupinie – dorzuciłam swoje trzy grosze. – Zresztą z każdą sekundą oddalamy się od Słońca niemal o 3000 kilometrów. Wkrótce będzie musiał startować spoza Układu Słonecznego.
– Moim zdaniem, udział w wyprawie wpłynąłby na niego korzystnie – stwierdził Summerbrock. – A że będzie z niego wartościowy pracownik naukowy – nie ma wątpliwości.
– Proponuję, abyśmy się jeszcze nad tym dobrze zastanowili – stwierdził Andrzej. – Zbyt mało go znamy. W czasie pięciu czy dziesięciu dni, jakie pozostały do przylotu Engelsterna, zorientujemy się, czy jego słowa znajdą potwierdzenie.
Dyskusja zakończyła się bez podjęcia decyzji. Sprawę przyszłości Kaliny miały rozstrzygnąć najbliższe dni. Chłopak oczywiście niczego się nie spodziewał i w miarę jak zbliżał się ustalony termin odlotu, smutniał coraz bardziej.
Chociaż szansę jego rosły, utrzymywaliśmy go w przeświadczeniu, że musi odlecieć. Dopiero pod koniec tygodnia zapadła decyzja. W tym samym dniu nadeszła wiadomość od Nyma Engelsterna, o którego już nie na żarty zaczęliśmy się niepokoić. Okazało się, że jego krótkodystansowa rakieta nie miała urządzeń do łączności na tak dużą odległość i musiał korzystać z pośrednictwa stacji ziemskich.
Idę waszym szlakiem z prędkością 4800 km/s względem Słońca. Czy wyjasniono nieporozumienie z moim sobowtórem? – brzmiały słowa depeszy. Dalej następowały dane cyfrowe dotyczące położenia.
Nadaliśmy natychmiast odpowiedź:
Czekamy na ciebie z niecierpliwością. Pokój twój wolny. Sprawa sobowtóra wyjaśniona. Przybył nam jeszcze jeden członek ekspedycji.
NA PROGU ŚWIATA TRZECH SŁOŃC
(Ze wspomnień Daisy Brown)
Proxima Centauri – sto trzy fiesty pierwszy rok wyprawy Astrobolidu
Nigdy nie chodziłam po Ziemi, a jednak' tęsknię za nią. Wiem, że jest bardzo piękna… Od kiedy poznałam prawdę o niej – obraz ojczyzny moich przodków nie opuszcza mnie ani na chwilę.
Jestem córką wielkich i pustych przestrzeni. Urodziłam się w Celestii i w jej almeralitowych ścianach spędziłam pierwsze dwadzieścia pięć lat mego życia.
Spośród ludzi, z którymi się stykałam w tamtych odległych czasach, niewielu pozostało dotąd przy życiu.
Dawno już temu, może przed półwiekiem, umarł wielki obywatel Celestii – William Horsedealer. Przed kilkunastu laty rozstali się ze światem moi najbliżsi przyjaciele, Stella Summerson i Bernard Kruk, których – jak to w roku przebudowy Celestii przepowiedziała Kora Heto – Ziemia znów zbliżyła do siebie. Gdy o tym myślę, tak mi żal, że się już nie zobaczymy. Jakże dawno temu, pod koniec dziesięcioletniego dyżuru, wysłałam ostatni list telewizyjny do Stelli… Teraz pozostały tylko ich dzieci. Ale czy spotkam się kiedyś z nimi twarzą w twarz?… Chyba nie doczekają mego powrotu na Ziemię.
Żyje jeszcze Tom Mallet, lecz jako członek Najwyższego Kongresu Federacji Amerykańskiej pochłonięty bez reszty sprawami międzynarodowymi, rzadko daje znać o sobie.
Już blisko sto dwadzieścia osiem lat minęło od dnia, w którym opuściłam Celestię, aby polecieć wraz z Deanem w daleką drogę do Alfa Centauri.
Wiem dobrze, że niezadługo jedynymi dziećmi Celestii będziemy my dwoje. Gdy o tym myślę, ogarnia mnie uczucie żalu za tym, co odeszło w przeszłość:
za Celestią, rodzicami, którzy umarli, gdy miałam osiemnaście lat, za serdecznym uśmiechem Bernarda Kruka i ogniem oczu Williama Horsedealera…
Czy jest to tęsknota za tamtymi dniami młodości, wypełnionej marzeniami, a pełnej gorzkich rozczarowań?… Chyba nie. O ile pełniejsze i bogatsze od wszystkiego, co wówczas mogła wytworzyć egzaltowana wyobraźnia, jest nasze obecne życie.
Był okres, kiedy często zadawałam sobie pytania: dlaczego jestem właśnie tu? Dlaczego nie poleciałam na Ziemię? Dlaczego dowiedziawszy się wszystkiego o Ziemi nie wybrałam tej najwspanialszej z perspektyw? Jakże poszukiwać nie odkrytych światów, nie znając kolebki człowieka?
Gdyby nie Dean, z jego zamiłowaniami astronomicznymi i pragnieniem dokonania wielkich odkryć – wiem, że poleciałabym w Celestii na spotkanie Ziemi.
Teraz już nie żałuję swego kroku. Miałam chyba słuszność popierając entuzjastyczny zryw Deana.
Gwiazda Dobrej Nadziei… Ile marzeń z nią splecionych próbowało rozjaśnić szarość codziennych upokorzeń, złagodzić ból krzywdy i nędzę życia w almeralitowej puszce.
I oto doznaję dziwnego uczucia: Dean i ja jesteśmy jedynymi spośród tysięcy Celestian, w których życiu ziści się tamta kusząca legenda. Ale jakże inaczej – wolna od tragicznej nierealności, odkłamana ze złudnej bajki. Polecimy nawet na Juventę – tak bowiem nazwaliśmy jedną z planet krążących wokół Tolimana A, wyraźnie widoczną na ekranie pantoskopu.
Co znajdziemy na tej dalekiej bryle materii, o której już dziś – z odległości dwóch miesięcy biegu światła – wiemy, że pozostaje we władaniu bujnego życia?
Mam obecnie sto pięćdziesiąt cztery lata, lecz oczywiście wcale tego nie czuję. Jak to się u nas mówi – biologicznie jestem kobietą czterdziestoletnią. Kora twierdzi, że w czasie stu osiemnastu lat anabiotycznego „snu” mój organizm niewiele się zmienił i według wskaźników ustrojowych przybyło mi 2–3 lata, co wiąże się zresztą z pewną szkodliwością samego zabiegu dezaktywizacji hipotermicznej.
Dlatego właśnie staraliśmy się unikać wielokrotnego usypiania i budzenia. Zgodnie z programem w czasie lotu do Układu Proximy (po rozstaniu się z Ce-lestią) każdy członek załogi miał pełnić tylko jeden dziesięcioletni dyżur. Są jednak odstępstwa od tej zasady. Kora aż sześciokrotnie była usypiana i budzona, aby osobiście sprawdzać, czy anabioza przebiega prawidłowo u wszystkich śpiących, Andrzej – trzykrotnie, gdyż nie chciał zrezygnować z osobistego udziału w badaniach materii międzygwiezdnej w odległości roku i dwóch lat świetlnych od Słońca. Łącznie jednak, zarówno Kora jak i Andrzej, przekroczyli dziesięcioletnią normę tylko o trzy lata. Hans i Renę dyżurowali dwukrotnie po pięć lat.
Najdłużej czuwała Mary – ponad osiemnaście lat – nie chcąc zrezygnować ze swych obowiązków macierzyńskich i wychowawczych. Astrid miała trzy lata, gdy Astrobolid wyruszał z Układu Słonecznego w drogę, pod koniec zaś pierwszego roku podróży urodził się Allan. Mary postanowiła pozostać z nimi, aż osiągną pełnoletność i poddani będą anabiozie. Jednocześnie, po uśpieniu Mei-Lin i Zoi, opiekowała się ich dziećmi: Szu, Czin i Ziną.
Rysunek 2. Układ planetarny gwiazdy Proxima Centauri
Również Ingrid po urodzeniu Zoe przedłużyła swój dyżur o blisko cztery lata i gdyby nie kategoryczne polecenie Kory „czuwałaby” przez następne pięć lat.
Być może jest w tym trochę egoizmu, ale zadecydowaliśmy z Deanem, że w czasie lotu do Alfa Centauri nie będziemy mieli dzieci. Nie chodzi nam zresztą tylko o anabiozę oraz konieczność doganiania w studiach kolegów z Ziemi. Jest też nieco irracjonalny powód: chcemy, aby nasze bliźniaki (zaplanowaliśmy bowiem dziewczynkę i chłopca) urodziły się na Juvencie. W ten sposób – co prawda w innych zupełnie warunkach – spełni się nasze marzenie młodości.
Chciałabym, aby moje przyszłe dzieci były podobne do Allana i Zoe. Niewykluczone, że gdyby mój i Deana dyżur przypadł już po urodzeniu Zoe, nie odkładalibyśmy naszych zamiarów powiększenia rodziny. Moje obowiązki czuwającej pełniłam jednak we wczesnym okresie podróży – w latach 2422—32 (Dean w latach 2427—37), Zoe zaś urodziła się w 2515 roku.
W czasie dyżuru żyliśmy zresztą oboje, pod oszałamiającym wrażeniem zaskakującego zwrotu w naszych losach i dążeniach. Moje dziesięć i pół roku „czuwania” było też okresem nauki – próbą pokonania dystansu w zasobach wiedzy, dzielącego ludzkość ziemską od nas, Celestian. Moimi nauczycielami byli:
najpierw przez blisko rok Mary, potem Kora przez dwa lata, komputery nauczające – przez ponad sześć lat, wreszcie Andrzej przez półtora roku. Oczywiście przez pięć lat wspólnego dyżuru uczył mnie astronomii Dean, który nadal studiował – z pomocą komputerów, a potem Andrzeja. Jestem teraz średniej klasy fachowcem w trzech dziedzinach: łączności, planetologii z mineralogiczną specjalizacją oraz nawigacji kosmicznej, a także dość marnym lekarzem pierwszej pomocy i anabiotykiem.
To ostatnie nie jest oczywiście winą Kory. Nigdy nie miałam pociągu do medycyny, widok zaś zamrożonego człowieka budzi we mnie jakiś atawistyczny opór. Brałam co prawda udział w sześciu usypianiach i trzech budzeniach, ale kierowałam zabiegiem tylko w dwóch przypadkach – usypiania Kory i budzenia Andrzeja – kiedy dyżurowałam tylko z Deanem, który jest chyba jeszcze gorszym anabiotykiem ode mnie. W pozostałych siedmiu przypadkach pełniłam tylko funkcję asystentki, co bardziej odpowiada moim kwalifikacjom. Pocieszam się tym, że nie jestem jedynym członkiem naszej załogi pełniącym niechętnie te funkcje. Również Mary, Hans, Ast, Jaro i Zina nie przejawiają zbytnich zainteresowań medycyną i anabiozą.
Ciekawe, że Allan ma zupełnie odmienne zainteresowania od swych rodziców i siostry. Może to wpływ Kory i Renego, bo jego pasją, i to od najmłodszych lat, jest biologia. Już jako ośmioletni dzieciak asystował Korze przy budzeniu swego ojca, a potem przy usypianiu Zoi i Mei, pół roku później zaś pomagał matce w anabiozie Kory. Po pięciu latach już samodzielnie obudził.Renego, a wprowadził w stan anabiozy Hansa, po następnych pięciu – uśpił Renego, Szu, Czin, Zinę, Ast i swoją matkę, obudził zaś mnie. Co prawda wszystkie zabiegi są sterowane i kontrolowane przez automaty, niemniej zasada bezpieczeństwa głosi, że tam, gdzie chodzi o życie ludzkie, nie wolno pozostawiać bez nadzoru nawet najsprawniejszych maszyn. A to wymaga dobrej znajomości zarówno fizjologii jak i zasad działania całej aparatury anabiotycznej. Allan tę wiedzę i umiejętności posiadł nad podziw szybko i nie ma chyba przesady w opinii Kory i Renego, iż był pod tym względem „cudownym dzieckiem”.
Fizjologia człowieka nie jest zresztą jedynym ani nawet głównym obszarem jego zainteresowań biologicznych. Najbardziej bowiem pasjonuje go botanika, o której bardzo gruntowną wiedzę zdobył niemal wyłącznie z pomocą komputerów.
Allana poznałam jako paroletniego brzdąca w pierwszym roku mego pobytu w Astrobolidzie, później zobaczyłam go ponownie – po pierwszym moim „śnie w lodówce” trwającym piętnaście lat – już jako dorastającego młodzieńca o zadziwiająco bogatej wiedzy przyrodniczej, wreszcie teraz, po mojej ponad stuletniej anabiozie i jego siedmioletnim dyżurze – jako młodego naukowca. Gdy z nim rozmawiam, mam jednak takie wrażenie, jakbym była gdzieś blisko niego przez całe dwadzieścia siedem lat jego aktywnego życia. Nie tylko dlatego, że widziałam sporo zapisów wideo z różnych tego życia okresów. Bierze się to raczej stąd, że ma on nadal w sobie coś z dziecka i kilkunastoletniego chłopca, a kontakt z nim jest niezwykle łatwy i naturalny. Wszyscy go lubią i nawet trochę psują okazywanymi względami. Na szczęście ma konkurentkę w zaskarbianiu sobie sympatii – naszą najmłodszą latorośl – Zoe. Liczy ona dopiero dziewiętnaście lat i nigdy jeszcze nie poddawana była anabiozie.
Ta urocza pierworodna córka Ingrid i Renego wnosi nowe, a właściwie stare, ziemskie życie w nasz „zaspany” mały światek. Interesuje się wszystkim. Studiuje z zapałem medycynę, planetografię i historię sztuki. Śpiewa, tańczy i gra na flecie. Wszędzie jej pełno. Podobno miewa również szalone pomysły. Słowem – Renę w nieznacznie zmienionym i poszerzonym, a przede wszystkim młodszym wydaniu. Jeśli w jednym określeniu zawrzeć podstawową cechę osobowości Zoe – jest to chyba „radość życia”.
Oczywiście wcale to nie znaczy, że Zoe nie ma osobistych zmartwień. Należą do nich również, 'a może przede wszystkim „kłopoty sercowe”. Swym pierwszym dziewczęcym uczuciem obdarzyła ona Włada, a pojawiło się ono bardzo wcześnie. Tak się złożyło, iż przez dziesięć lat, między piątym a piętnastym rokiem życia Zoe Kalina był jej nauczycielem i namiastką ojca. Renę bowiem musiał zakończyć swój dyżur w 2517 roku, gdy Zoe miała dwa lata.
Co prawda Wład przez ostatnie pięć lat był również w stanie anabiozy, dyżurował zaś Szu, który rozbudził w Zoe zainteresowanie historią sztuki. Ale nie potrafił on przyćmić wyidealizowanego obrazu Kaliny. Zoe tęskniła i czekała, nie zdając sobie sprawy, że nie może spodziewać się wzajemności. Teraz zaczyna to sobie uświadamiać, choć nadal jeszcze nie umie wyzbyć się nadziei. Sporo w tym winy Włada, który nie jest konsekwentny w swym stosunku do Zoe. Będę musiała z nim poważnie porozmawiać, zwłaszcza że chwilami mam wrażenie, iż zawraca głowę Zoe, aby wzbudzić zazdrość w Suzy.
Jeśli mam być szczera, to muszę się przyznać, że najbardziej żal mi Allana.
Obudzony pół roku temu, bardzo zaprzyjaźnił się z Zoe, która nie ma rodzeństwa i traktuje go jak starszego brata. W jego zaś stosunku do niej nietrudno dostrzec coś więcej niż braterskie uczucie. Widać też, że ciężko przeżywa sercowe rozterki Zoe. Jest jednak bardzo delikatny, kryje swe uczucia, a nawet zdobył się na szlachetny odruch podjęcia się misji pogodzenia Włada z Zoe, gdy doszło między nimi do konfliktu. Myślę, że przestał się już łudzić, iż zyska jej wzajemność.
Jak potoczą się dalej sprawy sercowe Zoe, Allana, Włada i Suzy – trudno przewidzieć. Dotyczy to zresztą nie tylko tej czwórki. Ostatnio coś zdaje się kleić między Ast i Szu, a także Nymem i Ziną, ale za wcześnie na prognozy. Jedyna już pewna para to Rita i Wiktor, którzy po dziesięciu latach wspólnego dyżuru uznali się sami za „nieformalnych małżonków”. Ostatnio też zwierzyła mi się Czin, że Jaro próbuje wybadać okrężną drogą, jak przyjęłaby jego oświadczyny. Jest chyba szansa, że coś z tego będzie, chociaż występuje między nimi dość duża różnica wieku, również pod względem biologicznym (około trzydziestu lat).
Ale już dość się naplotkowałam i czas przejść do konkretnych obowiązków kronikarskich. Muszę jednak przyznać, że stare nawyki dziennikarskie dają mi raz po raz znać o sobie. Wolę słuchać plotek i przekazywać je dalej, niż składać rzetelne, obiektywne relacje. Od tego jest zresztą Zina, która awansowała na szefa kronikarzy wyprawy, czego jej wcale nie zazdroszczę. Umówiłam się z Ziną, że będę pisała tylko to, co uznam za godne uwagi, a i forma może być dowolna i dość swobodna. Kryje się za tym, rzecz jasna, niebezpieczeństwo nazbyt subiektywnego i wycinkowego podejścia, ale Zina twierdzi, że właśnie tego jej brakuje.
Takie pierwsze na progu nowego świata zdarzenie, które postanowiłam opisać na gorąco, nastąpiło w kilka dni po reanimacji trzech ostatnich śpiących – Andrzeja, Nyma i Renego. Proxima świeciła już wówczas blaskiem równym Tolimanowi A i wkrótce miała stać się najjaśniejszą gwiazdą naszego nieba. Dean tkwił godzinami samotnie przy pantoskopie, gdyż Nym i Andrzej przechodzili jeszcze okres rekonwalescencji. Wcale zresztą z tego powodu nie narzekał licząc po cichu, że uda mu się samodzielnie przeprowadzić pierwszą obserwację gwałtownej zmiany jasności Proximy[13] z tak niedużej odległości. Szczęście jednak jakoś mu nie dopisywało – niewielkie i stosunkowo powolne wahania w natężeniu promieniowania z pewnością nie stwarzały podstaw do wpisania nazwiska obserwatora do rejestru osiągnięć astronomicznych.
W nocy z 12 na 13 listopada spaliśmy wszyscy. Nawet Dean dał się namówić, aby, zamiast drzemać w fotelu obok przyrządów, położył się do łóżka. Nie dosypiał już od wielu dni i Will kilkakrotnie zwrócił mu uwagę, że powinien prowadzić bardziej racjonalną gospodarkę siłami, zwłaszcza z uwagi na zbliżający się okres intensywnych badań. Zasnął też od razu i, jak później mi opowiadał, przyśniła mu się olśniewająca światłość, która rozlała się po niebie. Potem wydawało mu się, że słyszy, terkotliwe dzwonienie w mózgu, coraz wyraźniej dochodzące z zewnątrz, aż sen pierzchnął.
Dzwonek sprzężony przez niego z pantoskopem sygnalizował gwałtowną zmianę natężenia blasku Proximy.
Zanim zdążyliśmy się ubrać, do drzwi zapukał Hans:
– Dean! Zdaje się, że masz swój oczekiwany superrozbłysk! Pędź do obserwatorium!
– A ty? – spytałam otwierając drzwi.
– Wyjdę na pomost. Chcę zobaczyć, jak to wygląda w warunkach naturalnych. Obserwacje pantoskopowe obejrzę później z taśmy.
Pobiegł ku windzie, zanim zdążyłam go spytać, skąd dowiedział się o rozbłysku. Później, gdy analizowaliśmy wszystkie okoliczności zdarzenia, wyjaśnił, że obudził się około pierwszej (co mu się niemal nigdy nie zdarzało) i nie mogąc zasnąć, postanowił trochę się przejść. Dlaczego zajrzał do obserwatorium – tego nie był w stanie z całą pewnością stwierdzić. Prawdopodobnie chciał po prostu popatrzeć na Proximę…
Po rozstaniu się z Hansem poszliśmy z Deanem do obserwatorium. Nikogo tam nie zastaliśmy, włączony był jednak nie tylko pantoskop, ale także aparatura teleprojekcyjna, umożliwiająca Nymowi i Andrzejowi, którzy nie byli jeszcze w stanie chodzić, obserwowanie zjawiska ze swoich pokoi.
Blask Proximy wzrósł bardzo wyraźnie w porównaniu z widzianym wczoraj wieczorem. Fotometr wskazywał, że dochodzi już do minus ósmej wielkości gwiazdowej, gdy wczoraj nie osiągał minus siódmej.
Widok był zachwycający. Za każdym ruchem palców Deana usiana plamami tarcza zmieniała barwę: chwilami stawała się czerwonokrwista, potem pomarańczowa, żółta, wreszcie przechodziła niemal w seledyn. Korona i protuberancje również zmieniały barwę, a jednocześnie jakby trochę pojaśniały, w porównaniu z tarczą, zwłaszcza z tej strony, gdzie błyszczała wspaniała erupcja.
Właśnie ona nadawała uroku zmieniającemu się w oczach kolorytowi gwiazdy.
Na małym pomocniczym ekranie widniał czarny krążek otoczony jasną aureolą blasku. Umożliwiał on obserwację korony gwiazdy przy normalnej jasności. Ta zachwycająco piękna korona była nieczuła na potok zmian barw i jasności zalewający główny ekran…
Tymczasem widoczna na głównym ekranie erupcja rozprzestrzeniła się z olbrzymią prędkością, osiągając z jednej strony brzeg widocznej tarczy. Teraz z wolna wysunęła się również zza czarnego krążka na ekranie pomocniczym.
– Minęło maksimum – przerwał ciszę wzruszony głos Deana. Spojrzałam na fotometr. Wskaźnik, nieznacznie przekraczający —8,4, poczynał się wolno cofać. Na ekranie pantoskopu spadek blasku był jednak jeszcze niedostrzegalny, przynajmniej' dla mnie. Zmniejszający jasność i zmieniający barwę pantoskop uniemożliwiał laikowi właściwą ocenę zjawiska. Teraz zrozumiałam, dlaczego Hans wolał wyjść na zewnątrz.
Postanowiłam pójść w jego ślady. Po kilkunastu sekundach byłam w śluzie. Nałożenie skafandra trwało nie dłużej niż minutę. Zresztą Proxima widniała w otworze prowadzącym na zewnątrz i nie traciłam jej z oczu.
Zmiana blasku powinna być stąd łatwo dostrzegalna. Jednak zjawisko prawdopodobnie dobiegało końca, gdyż nie dane mi było podziwiać dużych różnic.
Podeszłam pod samą krawędź włazu i rozejrzałam się po niebie. Chodziło mi o łatwiejszą ocenę jasności w porównaniu z innymi znanymi obiektami. Poza tym ciekawiło mnie, czy wzrost jasności ma wpływ na widoczność innych ciał Układu Proximy. Myślałam przede wszystkim o kometach.
Ale w czerni gwiezdnych pól nic nowego nie dawało znać o sobie sygnałem światła.
W nieruchomym spokoju jarzyły się gwiazdozbiory, tak samo jak wczoraj płonęły żółto i pomarańczowo dwie najjaśniejsze, ale już teraz po Proximie, gwiazdy nieba – słońca A i B układu Alfa Centauri. W ciągu naszej podróży – od czasu, gdy oglądałam je na niebie Celestii – nie tylko ponad osiemset razy zwiększył się ich blask, ale przewędrowały one sześćdziesiąt parę stopni na północo-zachód z gwiazdozbioru Centaura do Węża.
Teraz dopiero przypomniałam sobie, że w pobliżu znajduje się Hans. Spojrzałam ku długiemu, podobnemu do skoczni pływackiej pomostowi, wysuniętemu z otworu włazu tuż nad moją głową.
Z końca pomostu „zwisał” na tle gwiazd nieruchomy cień.
– Hans! Jak tam? Ciekawe? – zawołałam do niego.
Nie było odpowiedzi. Czyżby Hans aż tak był zajęty obserwacją, że nie mógł nawet mruknąć pod nosem?…
Ciążenie jest tu w osi znikome i obawiałam się, abym nie pofrunęła przypadkowo w przestrzeń, włączywszy więc magnesy butów, ruszyłam po ścianie w górę. Za chwilę znalazłam się na pomoście.
Zastałam Hansa w dziwacznej pozycji. Właściwie leżał na wznak, ale nogi zgięte w kolanach opierały się magnetycznymi podeszwami o metalową powierzchnię pomostu.
– Co ci jest?
Nie odezwał się.
Parę metrów dzielące mnie od Hansa przebiegłam tak szybko, jak tylko pozwalały mi magnetyczne buty.
Twarz geofizyka była blada, oczy zamknięte, oddychał przez usta. W pierwszej chwili myślałam, że śpi.
– Co ty? Zasnąłeś?! – potrząsnęłam go za ramię.
Nie obudził się. To nie był sen, lecz omdlenie. Wzięłam go na ręce i przeniosłam do śluzy. Zaalarmowany Will już czekał w przedsionku.
Dopiero po przeniesieniu do ambulatorium, po dłuższych zabiegach Hans odzyskał przytomność. Nie był jednak w stanie dokładnie określić, kiedy ją stracił. Pamiętał tylko, że odczuł jak gdyby ucisk w mózgu i wrażenie zmiennego blasku, przybierające chwilami kształt współśrodkowych kół. Potem wszystko zamazało się w czerń.
Gdy ochłonęliśmy z pierwszego wrażenia uspokojeni, że Hansowi nic nie grozi, przyszła kolej na zastanowienie się, co było przyczyną tak nagłego zasłabnięcia kolegi.
Will zapytany, czy wyczerpanie po długoletnim sztucznym śnie mogło spowodować podobną reakcję, powątpiewająco pokręcił głową. Hans przebył bowiem prawidłowo okres rekonwalescencji. Ostatnie badanie przed omdleniem wykazało zadowalający stan sprawności fizycznej organizmu. A później ten niespodziewany wypadek…
Snuliśmy różne domysły, które nie znajdowały jednak dostatecznego potwierdzenia w faktach. Jedyne logiczne wytłumaczenie dawała hipoteza Deana.
Przypuszczał on, że chodzi tu o jakiś specjalny, szkodliwy dla ludzkiego organizmu rodzaj promieniowania wysyłanego przez Proximę podczas gwałtownego wzrostu jasności. Chodziłoby, rzecz jasna, o promieniowanie elektromagnetyczne, a nie korpuskularne, które porusza się setki, nawet tysiące razy wolniej niż światło. Sprawdzenie tej hipotezy wymagało jednak szczegółowych badań i doświadczeń. A na to musieliśmy czekać, gdyż Proxima nie wybucha na żądanie.
Ciekawe, że Nym swego czasu doznał bardzo podobnych przeżyć w pierścieniach Saturna. Jeśli w wypadku Hansa zawiniła nie znana dotąd składowa promieniowania Proximy, należy sądzić, że Nym, prowadząc badania w pierścieniu Saturna, wytworzył sztucznie promieniowanie tego samego rodzaju.
Hamowanie rozpoczęło się w odległości pięciu miliardów kilometrów od Proximy. Bazę postanowiliśmy założyć na księżycu planety II. Pozostało nam więc jeszcze ponad jedenaście dni lotu. Dni coraz bogatszych w niezwykłe wrażenia, dni odkryć i niecodziennych obserwacji, narastających w zawrotnym tempie.
Wkroczyliśmy w układ planetarny Proximy Centauri. Pierwszy pozasłoneczny układ planetarny, do którego dotarł człowiek.
Ale chyba żaden z członków naszej ekspedycji nie myślał w tych dniach, że otwierają one nową epokę w dziejach świata. Po prostu nie miał czasu.
Największy nawał pracy spadł na astronomów i planetologów oraz konstruktorów przygotowujących plany budowy centralnej bazy. Ale i biolodzy mieli sporo roboty. Okazało się bowiem, że planeta I (krążąca najbliżej Proximy) jest w niektórych punktach swej powierzchni pokryta roślinnością.
O tym, że nie tylko wokół Tolimana A, ale również Proximy krążą planety, wiedziano na Ziemi od kilku wieków. Z uwagi jednak na stosunkowo małą jasność i niedużą masę Proximy, praktycznie nie brano pod uwagę możliwości spotkania tam życia. Ekosfera jej jest bardzo wąska i położona tak blisko gwiazdy, że nie ma mowy o stabilności orbit planet ekosferycznych. I oto ku zaskoczeniu naszych astronomów i biologów faktem jest, że w owej jakże ciasnej ekosferze powstało i rozwinęło się życie. I to jeszcze w jak trudnych warunkach! Planeta owa, niewiele mniejsza od Ziemi, zbliża się do fotosfery Proximy na odległość 400 tysięcy kilometrów, to znów oddala na niemal dwa miliony. Teoretycznie średnia temperatura powierzchni powinna sięgać minus 60 °C, gdyż otrzymuje ona znacznie mniej ciepła niż Mars od Słońca. Tymczasem, co prawda niewielkie obszarem, lecz bogate we florę oazy, rozrzucone wśród pustyń i lodowców, zdają się wskazywać, że są tam warunki zbliżone do ziemskich. Nad obszarami roślinności występują silne prądy termiczne, których przyczyny nie są jeszcze wyjaśnione. Hans podejrzewa, że mogą to być gejzery.