355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » Krzysztof Boruń » Proxima » Текст книги (страница 11)
Proxima
  • Текст добавлен: 29 сентября 2016, 01:59

Текст книги "Proxima"


Автор книги: Krzysztof Boruń


Соавторы: Andrzej Trepka
сообщить о нарушении

Текущая страница: 11 (всего у книги 30 страниц)

Renę, zawsze pogodny i skory do żartów, teraz zamyślił się głęboko.

– Wleźliśmy w przyrodę Temy z kopytami – powiedział wolno, skandując każde słowo. – Tego się nie odrobi.

– Ależ ten bakteriofag jest miejscowego pochodzenia – zareplikował Szu. – Więc to nie my…

– A jednak my – odparł zoolog ze smutkiem. – Gdyby takie klęski zdarzały się samorzutnie w wolnej przyrodzie, żadna biosfera nie mogłaby przetrwać. W każdym razie wirus TY-112 zawdzięcza swe powstanie jakiemuś czynnikowi związanemu z wtargnięciem tu nas samych albo naszej techniki. Czy już wiesz coś bliższego na ten temat? – zwrócił się do Allana.

Botanik rozłożył ręce.

– Sugestie komputerowe nie dają jednoznacznej odpowiedzi. To utrudnia poszukiwanie antidotum. Przeprowadziłem niemal osiemdziesiąt tysięcy prób, lecz na razie bez skutku. Wprawdzie niektóre uzyskane preparaty niszczą TY-112, lecz są tak samo zgubne dla „beczułek”. A bez nich wyginęłaby tutejsza flora, tracąc niezbędną mrozoodporność. To są dość skomplikowane zależności.

– Może jednak sama przyroda upora się z zarazą… – niepewnie wtrąciła Mary. – Samoorganizacyjne zdolności biomaterii są przecież ogromne.

– Dopóki nie dostanie ona pchnięcia nożem w plecy – ponuro uzupełnił Allan. – Bezpośrednie i wtórne rujnacje biotopów na wielkich połaciach Ziemi, wywołane w ubiegłych stuleciach niefrasobliwą gospodarką, dowodzą tego aż nadto dobitnie.

Zaległo ciężkie milczenie.

– Czy w okolicach Dwójki też nastąpiły zmiany? – podjęła Mary.

– Chyba nie. Do tej pory ojciec i Wład nie wspomnieli o tym.

– Może tak głęboko tkwią nosami w swoich termopiaskach, że nie dostrzegają takich drobiazgów – zareplikował Renę trochę sarkastycznie. – Trzeba przekazać im szczegółową instrukcję. Jeśli nadal chcą tam pracować, na razie nie powinni przylatywać do nas. Nie wolno rozwlec wirusa na inne oazy. I tak obawiam się, że huragany zrobią to za nas.

– W tej sytuacji poddaję się – oświadczył Szu ze smutkiem. – Moje badania kopców muszą być zawieszone.

– Niezupełnie – pocieszył go Renę. – Możesz wrócić na łkara, by stamtąd prześwietlać i kopać zdalnie, za pomocą Łazików.

– Ingrid i Zoe też powinny zostać na łkarze – wtrąciła Mary. – Zo;

będzie zrozpaczona.

– W Jedynce mogą lądować – pospiesznie zaoponował Allan. – Nie ma to większego znaczenia, byle nie opuszczały terenu bazy. Mary popatrzyła na syna przenikliwie.

– W takim razie Zoe nie będzie mogła zobaczyć się z Władem. Chyba że zrezygnuje on z dalszych badań w Dwójce.

– Zoe chciała od dawna ujrzeć Temę – Renę szybko odwrócił bieg rozmowy. – I nie widzę przeszkód, abyś z nią pospacerował po lesie. Sam zresztą pragnę pokazać jej oraz Ingrid różne ciekawe rośliny i zwierzęta w warunkach naturalnych.

– Pokazać? – zapytał Szu ze zdziwieniem.

– Jaki jest jej stan w tej chwili? – cicho spytał Allan. – Powiedz prawdę! – zwrócił się do matki. Popatrzyła mu w oczy.

– Podróż z Sel na łkara zniosła znakomicie. Samopoczucie ma dobre. Liczę, że wkrótce ty i Renę sami się o tym przekonacie. Młody, silny organizm. Regeneracja stopy już dobiega końca. Zoe porusza się jeszcze na wózku, ale to głównie z uwagi na stymulatory regeneracyjne. Will jest zdania, że za miesiąc będzie można rozpocząć naukę chodzenia.

– A wzrok?

– To trudniejsza sprawa. Ingrid sądzi, że decyzja podjęta przez Korę, Willa i Zoję jest chyba jedynym słusznym rozwiązaniem. Postanowili oni, że nie przeprowadzą żadnych operacyjnych zabiegów przynajmniej w najbliższych ośmiu latach.

– Ale dlaczego?

– Nie jestem fizjologiem i nie potrafię przekazać fachowo tego, co mówiono. W najogólniejszym zarysie chodzi o to, że utrata zdolności widzenia nie została spowodowana degeneracją siatkówki wskutek długotrwałej bliskości promieniotwórczego pierścienia, lecz nieodwracalnymi zmianami w korze mózgowej, właśnie w ośrodkach wzrokowych. Nastąpiło to w czasie przeciągającego się stanu śmierci klinicznej. Wątpliwe, czy w parę godzin później udałoby się ją uratować.

Otóż przeprowadzenie zabiegów regeneracyjnych jest możliwe – ciągnęła Mary – i szansę powrotu pełnej zdolności widzenia wysokie, ale pod warunkiem, że prób pobudzenia uszkodzonych ośrodków nie będzie się podejmować prostymi bodźcami elektrycznymi lub elektromagnetycznymi. Doraźna korzyść takich działań przyniosłaby niepowetowane szkody. Wprowadzenie do mózgu elektrod bądź podskórne umieszczanie emitorów e-g może sprawić, że Zoe będzie odbierać pewne wrażenia wzrokowe, rejestrować błyski i świetlne plamy, a nawet nauczy się rozpoznawać zarysy przedmiotów w polu widzenia kamery przesyłającej sygnały do mózgu. Ale cóż z tego? Taka adaptacja zmieniłaby aż tak strukturę ośrodków wzrokowych, że późniejsze dokonanie pełnej regeneracji oraz' powrót do normalnego widzenia stałyby pod znakiem zapytania.

– Czy nie można już teraz przeprowadzić zabiegów regeneracyjnych? Przecież Kora…

– Nie mamy programów budowy niezbędnej aparatury. Niedopatrzenie, przeoczenie, a może po prostu w czasie przygotowań do wyprawy uznano taki właśnie wypadek za mało prawdopodobny, urządzenie zaś – zbyt wąsko specjalistyczne. Zina wysłała już na Ziemię komplet danych diagnostycznych z prośbą o jak najspieszniejsze wysłanie programów. Nie nadejdą one jednak przed upływem ośmiu i pół roku.

Allan patrzył na matkę z rozpaczą.

– To okropne! Więc Zoe nie zobaczy ani Temy, ani planet Tolimana. A tak chciała…

Renę, siedzący cały czas z pochyloną głową, uniósł ją teraz i przesłał Allanowi spojrzenie pełne serdeczności. A Mary dopowiedziała:

– Niestety, musimy czekać. Przecież nie zrobimy z Zoe królika doświadczalnego.

– Rozmawiałem wczoraj z Ingrid, a potem z Zoe – powiedział zoolog, usiłując zachować swój zwykły, trochę kpiarski ton. – Muszę przyznać, że mi zaimponowały. Oczywiście, obie nadrabiały miną, aby mnie, rozhisteryzo-waną babę, cokolwiek uspokoić. Niemniej to, czym się teraz zajmują, świadczy, że nie tragizują sytuacji. Ingrid przygotowuje się rzetelnie do prac plane-tograficznych na Temie, a w wolnych chwilach studiuje psychologię. Zoe szeroko mi opowiadała, jak uczy się widzenia palcami. Na dowód, że już rozpoznaje wiele szczegółów, rozprawiała rzeczowo o zdjęciach, które przesłaliśmy z Temy na Sel.

– Czy to możliwe? – Allan spojrzał z niedowierzaniem na Renego.

– Zależy, co rozumiemy przez widzenie. Jeśli je traktować jako rozpoznawanie układu elementów na podstawie lokalizacji przestrzennej, to również palcami można widzieć. Jeśli zaś to rozpoznawanie ma tworzyć w świadomości obraz całościowy – to nie wiem, czy nawet najdoskonalszy aparat udostępniający dotykowe, skórne rozpoznawanie obrazów, może stanowić protezę wzroku. Jaro zbudował urządzenie, którym Zoe jest zachwycona. Składa się nań niewielka kamera w opasce nad czołem i kwadratowa płytka na piersiach. Obraz uchwycony przez kamerę zostaje przekształcony elektromechanicznie na coś w rodzaju płaskorzeźby utworzonej z maleńkich igiełek. Temperatura tych igiełek odpowiada umownej skali barw w rzeczywistym obrazie. To wszystko. A właściwie dopiero pierwszy, techniczny próg, jaki Zoe przekroczyła. To, co można dzięki temu aparatowi zobaczyć, zależy od wytrwałości, wrażliwości dotykowej i wyobraźni. Zoe wierzy, że on pozwoli jej widzieć. Czy to będzie możliwe, doprawdy nie wiem. – Oby tak się stało – westchnął Allan.

PUSZCZA

Dach pawilonu tworzył dość obszerny płaski taras. Siedzącą w ruchomym fotelu Zoe otoczyli półkolem Renę, Ingrid i Mary. Niewidoma szybko przebiegła palcami po płycie dermowizora.

– Puszcza… Wszystko to takie dziwne. Jakby dach, z którego gdzieniegdzie wystrzela drzewo w pogoni za światłem. Wielka szkoda, że nie mogę dostrzec poszczególnych pni na tej ścianie lasu.

– Ależ ty świetnie rozpoznajesz otoczenie! – zawołał Renę, wzruszony postępami córki w posługiwaniu się aparatem. – Tu z tarasu ja również bez pomocy lornetki nie rozróżnię pni. To dlatego, że większość drzew rozszczepia się krzewiaste poniżej gruntu.

Nie chcąc zniechęcać córki. Renę nie wspomniał, że na przedpolu lasu kilka ni to drzew, ni to krzewów, kształtem przypominających cisy, ale wzrostu dorodnych dębów, przysiadło pośród stalowoniebieskiego mchu jak ogromne, zbite sterty fioletu.

– Jak daleko do tego lasu? – spytała Zoe. – Ja sobie wyobrażam, że jakieś dwieście metrów.

– Trochę więcej – odparł Renę.

– Cóż to za olbrzymia postrzępiona góra wznosi się przed nami? Zoolog spojrzał na niebo.

– Chmura – wyjaśnił.

Zoe lekkim ruchem gałki odwróciła się wraz z fotelem w przeciwnym kierunku. Proxima opadała już ku zachodowi, a choć daleko jej było do skrajnej wielkości możliwej na niebie Temy, lśniła czerwonawą tarczą kilkadziesiąt razy większą niż Słońce oglądane z Ziemi.

Twarz dziewczyny wyrażała skupienie. Palce jej z gorączkowym pośpiechem przebiegały ekran plastyczny, a wyobraźnia chłonęła odbierane wrażenia.

– Teraz w ogóle nie widzę puszczy – poskarżyła się. – A przecież tam ją widziałam.

– Wszystko w porządku – Renę uspokajał córkę. – Przed tobą nie ma ani jednego drzewa, więc jakże mogłabyś dostrzec cały las? Robisz duże postępy. Spójrz teraz daleko, tam gdzie widnokrąg dotyka nieba. '

– Widzę łańcuch górski. A chmur nie ma, prawda?

– Znakomicie! Z tej strony wznoszą się o kilkadziesiąt kilometrów garby olbrzymich lodowców Południowej Czapy Biegunowej.

– A co jest tam, u stóp bazy? – pytała Zoe. – Czy to już pustynia? Wydaje mi się jakaś inna niż tam w głębi.

– Tak. W dali jest istotnie pustynia. Taka rdzawa, trochę żelazista, jak znaczne – połacie Marsa. A bliżej przed nami ciągnie się pas niziutkich niebies-kawoliliowych porostów.

Na wspomnienie barwy Zoe pobladła. Stanęły jej żywo w pamięci kolory przyrody, tak ważne w odczuwaniu piękna świata przez człowieka. Uświadomiła sobie mocniej niż dotychczas, że umowna skala barw, określana temperaturą igiełek na jej płytce, stanowiła tylko bladą namiastkę prawdziwych kolorów.

– Co ci jest? – spytała milcząca dotąd Ingrid, zatroskana nagłą zmianą w wyglądzie córki. – Może niewygodnie ci z oksyhemem? Jeśli się zsunął, to go poprawię.

– Nie. Nie…

Atmosfera Temy, złożona głównie z dwutlenku węgla i mniejszych ilości azotu, zawierała niewiele wolnego tlenu. Tylko miejscowe zwierzęta mogły oddychać nią w sposób naturalny; ludziom i psom niezbędne były sztuczne udogodnienia. Wobec braku trujących gazów w atmosferze, wystarczyło automatycznie wyrównywać niedobór tlenu, wprowadzając go wprost do układu krążenia. Umożliwiało to poruszanie się bez skafandra lub maski tlenowej, męczących na dłuższą metę.

Drzemiący pod fotelem Zoe kudłaty piesek obudził się i zaczął popiskiwać.

– O co ci chodzi, Ro? – zainteresowała się niewidoma. W drzwiach windy pojawił się Allan.

– Jakie nowiny z frontu badawczego? – powitał go pytaniem Renę.

– Mieliśmy dziś dobry dzień. Autokamery zebrały bogaty materiał. Są prześwietlenia kilku nowych okazów – relacjonował Allan. – Zwłaszcza jeden uznasz chyba za bardzo cenny w twoich badaniach. Czworonóg. Odpowiada szczeblowi rozwojowemu naszych gadów, lecz ma znacznie bardziej rozbudowany mózg i większą sprawność ruchową. Chociaż pod względem umiejscowienia układu mózgowo-rdzeniowego przypomina diplodoki.

– Nie rozumiem – wtrąciła Zoe. – To znaczy?

– No cóż… Coraz więcej danych wskazuje, że kręgowce temiańskie nie mają mózgu w głowie! – wyjaśnił córce zoolog.

– Czemu żartujesz ze mnie? – oburzyła się Zoe.

– Nie żartuję. Łatwo sobie wyobrazić nawet u istot rozumnych mózg ułożony w dowolnej części ciała. Byle był należycie chroniony przed mechanicznym uszkodzeniem z zewnątrz.

– Dziwne rzeczy mówisz…

– Musimy wyzbyć się nawyku uczłowieczania myślących mieszkańców innych globów. Choć podstawowe atrybuty życia są podobne w całym wszechświecie, jak w ogóle wszystkie podstawowe właściwości przyrody – istnieje nieskończona mnogość dróg i ścieżek rozwoju. Na przykład istota rozumna to taka, która jest zaopatrzona w bardzo precyzyjny narząd zapamiętywania i modelowego przetwarzania informacji, czyli, jak my mówimy, myślenia. Lecz narząd ten nie musi mieścić się w głowie ani wyglądem przypominać mózgu ludzkiego.

– Nie powiedziałeś jednak, gdzie to prześwietlone zwierzę ma mózg – zwróciła się Zoe do Allana.

– W kręgosłupie. Ściślej mówiąc, rdzeń kręgowy rozszerza się lejowato i przechodzi w mózg umieszczony w puszce kostnej. Czaszka zaś, to właściwie oczoczaszka, bo głównym jej elementem jest para dużych, bardzo ruchliwych oczu. Powyżej wklęsły, chyba dobrze rozwinięty narząd słuchu. Paszcza zajmuje dolną partię głowy. Przynajmniej to możemy uważać za normalne – uśmiechnął się Allan.

– Jak duże jest to zwierzę?

– Z sylwetki i rozmiarów podobne do foki. To groźny drapieżnik.

– No to my pójdziemy obejrzeć te prześwietlenia, a wy sobie pogadajcie – zaproponował Renę, biorąc pod ramię Mary i Ingrid. Młodzi pozostali sami.

– Jakie tu, na Temie, wszystko ciekawe… – podjęła Zoe. – Czy wiecie już coś o przebiegu ewolucji w tym świecie? Więcej jest podobieństw czy różnic?

– Myślisz o podobieństwach i różnicach w rozwoju życia na Ziemi oraz na Temie?

– Tak.

Allan zastanawiał się przez chwilę.

– Jak wiesz, temiańskie życie jest o tyle zbliżone do ziemskiego, że tak samo opiera się na białku zanurzonym w wodzie jako płynie ustrojowym. Niezależnie od tej wspólnej podstawy, zbieżności idą dalej, niż mogliśmy się spodziewać. Już pierwociny życia na obu planetach musiały być bardzo podobne. Sądzimy, że również tutaj powstało ono w wodzie, od stadium koacerwatów i potem bardziej złożonych form, wciąż jeszcze bezstrukturalnych, awansując po kilkuset milionach lat do tak niezwykle skomplikowanej organizacji, jaką stała się pierwsza komórka. Spośród dwudziestu rodzajów aminokwasów wchodzących w skład'naszych białek, temiańskie zwierzęta i rośliny wykorzystują w swych strukturach białkowych aż trzynaście.

– Ale chyba są i duże różnice? Na przykład w oddychaniu.

– To z konieczności. Przy stężeniu tlenu w atmosferze mniejszym niż na szczycie Everestu, płuca, jakie znamy, nie mogłyby wystarczyć. Albo musiałyby być tak wielkie, że nie miałyby gdzie się pomieścić, albo przemiana materii przebiegałaby w tempie ogromnie zwolnionym. System oddechowy poszedł tu więc w innym kierunku, intensywnie wchłaniając tlen całą powierzchnią ciała.

– Wiem. Skórne oddychanie. Ojciec mówił, że na Ziemi jest grupa salamander bezpłucnych, którym ono wystarczy.

– Tamte płazy żyją w środowisku wilgotnym i dobrze natlenionym. Nie. To nie to. Wyższe zwierzęta temiańskie, które przez analogię nazwaliśmy kręgowcami, mają skomplikowany labirynt filtrujących narządów oddechowych umieszczonych tuż pod skórą. Na Ziemi nie powstało nic takiego, bo nie było potrzebne.

– A rośliny? Bardzo różnią się od ziemskich? Allan ożywił się.

– Zagadki temiańskiej Hory są wyjątkowo zagmatwane.

– Dlaczego? – spytała Zoe prostodusznie.

– Z wielu względów – zapalał się Allan. – Przede wszystkim barwa…

– Jak to? – przerwała dziewczyna. – Czyżby wszędzie rośliny musiały być akurat zielone, bo takie są na Ziemi? Allan przecząco potrząsnął głową.

– Nie dlatego. Ale jednak tutaj powinny być zielone.

– Wpadła mi w ręce, krótko przed moim wypadkiem, zajmująca broszura o dziejach ziemskiej roślinności. W końcowym rozdziale autor spekuluje, jak może wyglądać flora innych planet, zależnie od klimatu. Jeśli dobrze zapamiętałam, rośliny przystosowują się optycznie do temperatury w danym bio-topie i rozkładu energii w widmie macierzystego słońca.

– Masz słuszność. Z tego punktu widzenia, w surowym klimacie Temy, zwłaszcza przy cyklicznych nawrotach srogich mrozów, zbyt częstych na każdorazowe zrzucanie liści, barwa roślin powinna być podobna do wielu ziół arktycznych i wysokogórskich na Ziemi: błękitna, stalowoniebieska czy nawet granatowa. Pozwala to pochłaniać z obrębu widma świetlnego promieniowanie o dłuższej fali, niosące ciepło.

– No więc?… – zaczepnie rzuciła Zoe.

– Postaram się wyjaśnić ci moje obiekcje. Zresztą nie tylko moje. Barwa temiańskich roślin stanowi paradoks, nad którym łamiemy sobie głowy. To prawda, że liście w różnych odcieniach koloru niebieskiego pasują jak ulał do zimnego klimatu dzisiejszej Temy. Nie przystają natomiast do historii tutejszego życia.

– A więc już coś wiecie o tej historii?

– Każdy organizm ma za sobą długi rodowód – podjął Allan. – Jest to ciąg gatunków przekształcających się jedne w drugie z upływem epok i er geologicznych, zawsze w harmonii ze środowiskiem i zmieniającymi się w nim warunkami. Dotyczy to również tak istotnej sprawy jak zabarwienie roślin. Na Ziemi powstały one ponad dwa miliardy lat temu jako. flora bakteryjna w morzach. To ona dzięki zapoczątkowanej przez siebie fotosyntezie odmieniła skład chemiczny atmosfery, torując drogę rozwojowi zwierząt oddychających tlenem. Znacznie później, w erze paleozoicznej, kiedy życie – wpierw roślinne – zaczęło opanowywać lądy, w ówczesnym gorącym i dusznym klimacie przeważała w ulistnieniu flory barwa pomarańczowa, łososiowa i ognisto-czerwona. Dziś, po paruset milionach lat, naszą florę zdominowały rozmaite odcienie zieloności, ale reliktem z tamtych czasów jest właśnie takie zabarwienie młodych listków i świeżych pędów niektórych roślin, zwłaszcza tropikalnych, a także jesienne poczerwienienie liści wielu drzew strefy umiarkowanej.

– A jak było na Temie?

– Początkowo bardzo podobnie. Analiza próbek skał sprzed dwóch miliardów lat wykazała, że w tym samym czasie, co na Ziemi, również w pramorzach temiańskich dokonała się rewolucja chlorofilowa. Chyba zazwyczaj tak się dzieje w biosferach białkowych, bo chlorofil, jako porfiryna mogąca powstawać w przyrodzie na drodze abiologicznej, jest budulcem dostępnym. Wydaje się natomiast, że karotenoidy, barwiące liście różnymi odcieniami żółci i czerwieni, na Temie nigdy nie pełniły znaczniejszej roli w procesie fotosyntezy. Najpierw w morzach, a później na lądach, roślinność była tu zawsze zielona.

– Zawsze? To znaczy… do kiedy? Allan zamyślił się.

– Wiesz przecież, że Proxima świeciła znacznie jaśniej, a czerwonym karłem stała się niedawno, w skali kosmicznej i geologicznej niemal przed chwilą. Otóż przez parę miliardów lat swego istnienia Tema krążyła w odległości około dwudziestu milionów kilometrów od Proximy, po orbicie prawie kołowej. Miała klimat zbliżony do ziemskiego, zarówno pod względem temperatur, jak rozkładu stref geograficznych oraz pór roku. Ciśnienie jej atmosfery było nieco mniejsze niż teraz. Różnorodne dane upewniają, że przed dwoma tysiącami lat, mniej więcej w tym czasie, gdy Proxima przygasła, wydarzył się w tym układzie planetarnym zagadkowy kataklizm, który między innymi tak ogromnie przybliżył Temę do Proximy, przy równoczesnym wydłużeniu jej eliptycznego toru. Gwałtownie wzmogła się działalność wulkaniczna w związku z przechodzeniem Temy w periastronie[21] bardzo blisko macierzystej gwiazdy, kiedy powstają silne naprężenia warstw skalnych w takt przypływów w skorupie planety. Wskazują na to powierzchniowe pokłady młodych skał wylewnych i tufów wulkanicznych.

– Więc mówisz, że przed tą katastrofą roślinność była zielona – Zoe wróciła do głównego nurtu rozmowy. – A potem… przystosowała się optycznie do nowych warunków?

– Dokładnie tak. Ale… Botanik urwał, zbierając myśli.

– Na mój gust, brzmi to aż nazbyt sensacyjnie – podjął wolno. – Ale jednak to nie mogą być tylko moje urojenia.

– O czym mówisz? – zdziwiła się Zoe.

– O zmianach w przyrodzie Temy. Te, które wymieniłem, wiążą się z prawami fizyki, więc są oczywiste. Dochodzi jeszcze efekt cieplarniany zwiększonej ilości dwutlenku węgla w atmosferze. Nie rozumiem natomiast, jakim sposobem życie wyszło zwycięsko z tak brutalnej opresji.

– Myślisz o wstrząsie mechanicznym, o kolizji planet?

– Niekoniecznie. Andrzej wyklucza, aby jakaś wystygła gwiazda mogła przejść przez układ blisko Temy i wytrącić ją z dawnej orbity. Nie wiemy, co spowodowało tę zmianę, ale wolno przypuszczać, że jest to w jakiś sposób związane z przygaśnięciem Proximy, Trudno sobie wyobrazić, jakiego rodzaju zależność przyczynowa może tu zachodzić, ale jest ona faktem. Można oczywiście założyć, dla świętego spokoju, że jest to zbieg okoliczności. Ale właśnie gdyby nie ten niesamowity zbieg okoliczności, temiańskie życie zamarzłoby całkowicie. Na tym jednak nie koniec. Życie przystosowało się do nowych, i to, mimo dobroczynnej zmiany orbity globu, skrajnie zmienionych warunków w taki sposób, a zwłaszcza w takim tempie, że kłóci się to z powszechnymi prawami biologii. A to już nie może być zbieg okoliczności… Gruntowne zmiany klimatyczne zwykle zachodzą powoli, w czasie życia wielu pokoleń. Na przykład u nas okresy lodowcowe i międzylodowcowe.

– Ale przecież we wszechświecie może się zdarzyć inaczej.

– Inaczej, to nie znaczy, że w sprzeczności z prawami fizyki i biologii. Jeśli zmiany są zbyt gwałtowne, życie ulega zagładzie, w całości lub w przeważającej części. Ileż gatunków roślin i zwierząt przepadło na obszarach zlodowaceń – mimo powolnego przebiegu kataklizmu?! A porównajmy to z Temą. Zupełnie nagle, bez żadnych faz przejściowych, średnie temperatury spadły o kilkadziesiąt stopni, rok stał się krótszy od doby, cykliczne wahania ciepłoty osiągnęły przerażającą amplitudę, nie mówiąc o rozpętaniu gwałtownych procesów sejsmicznych. Więc co powinniśmy tu zastać w dwa tysiące lat po tamtych wydarzeniach? Chyba martwą, jałową pustynię.

– A oazy ciepła?

– To odrębna zagadka, choć związana z naszym tematem. Ale w tej chwili chodzi mi o coś innego. Powróćmy do niebieskiej barwy listowia. Pyłki i liście zakonserwowane w lodowcach upewniają, że przed kataklizmem dominował na Temie zielony kolor ulistnienia. Takich faktów jest więcej. Porządkuję je od kilku tygodni. Są to różnokierunkowe fizjologiczne przystosowania roślin i zwierząt, ściśle związane z warunkami dzisiejszej Temy. Jedne z nich wręcz warunkują przeżycie, inne nie mogły powstać w dawnym, ustabilizowanym klimacie, gdyż w tamtym czasie byłyby zgoła bezużyteczne. Otóż nawytwJ-rzenie się w sposób naturalny tak poważnych zmian potrzeba milionów lat. Prawa biologii są wszędzie jednakie.

Z wrażenia Zoe kiwnęła się lekko na fotelu.

– Więc podejrzewasz ingerencję… kogoś rozumnego? – I zaraz dorzuciła: – Czy wszyscy już o tym wiedzą?

– Nie. Tylko ty i ja.

– Czemu ukrywasz tę rewelację? To mocna podstawa do żądania, by na Temie obowiązywała nas instrukcja czwarta, dotycząca planet o rozwiniętej kulturze istot rozumnych, regulujących warunki przyrodnicze na swoim globie.

–^ Zbieram dowody. To wymaga czasu. Poza tym jest to odtwarzanie przeszłości. W najlepszym razie tylko ślady. A to za mało. Dlatego forsuję wprowadzenie instrukcji trzeciej. I mam z tym kłopoty. Szkoda, że nie słyszałaś mojej rozmowy z Szu zaraz po przylocie do bazy. Wiesz, chodzi o te „wzgórza” i „kopce” o regularnych kształtach geometrycznych, na które Ast zwróciła uwagę sporządzając z łkara mapę Temy. Nie mogąc tam polecieć osobiście z obawy przed zakażeniem porostów, Szu ma je badać z łkara za pomocą Łazika-manipulatora. Prosiłem go, żeby poparł nas przeciwko nazbyt brutalnym metodom badania Temy.

– Co ci odpowiedział?

– Że stanie po stronie prawdy. Trochę zdenerwowałem się na niego. Przecież i my bronimy tylko prawdy. Chciałbym już teraz przyspieszyć odpowiednie postanowienia, między innymi ograniczyć sondaże, jakie ojciec i Wład przeprowadzają w Dwójce.

Zoe drgnęła na dźwięk imienia Włada. Po chwili spytała:

– Czy Wład wie, że tu przyleciałam?

– Wie, ale nie może przybyć.

– Nie może… – powtórzyła dziewczyna z żalem. – Żeby nie rozwlec tej choroby porostów?

– Gdyby tu przyleciał, nie mógłby wrócić do Dwójki. Czy chcesz tego? Przecząco pokręciła głową.

Zapanowała cisza. Słychać było tylko szmer palców przesuwanych po plastycznym ekranie.

– Czy tam, pomiędzy tymi szczytami, jest jakiś czynny wulkan? – wskazała zarys dalekich śnieżystych gór.

– Za nimi, stąd niewidoczny. Zasłonięty tą największą „śnieżną kopą” wznosi się wulkan, który przed każdym dojściem Temy do periastronu miota całe kilometry sześcienne gazów, bomby wulkaniczne i mniejsze odłamki – la-pille. Pojutrze będziesz go mogła podziwiać. Baza leży w bezpiecznej odległości. Widok jest wspaniały, ogłuszające grzmoty, błyski, ziemia drży.

Zoe obróciła się ku północy. Teraz znów miała przed sobą puszczę. Wyczuwała palcami kontury wierzchołków najwyższych drzew.

– Opowiedz mi coś o tym lesie. O jego życiu, kształtach i barwach. O wszystkim, czego nie mogę poznać za pomocą aparatu. Albo – zawahała się – oprowadź mnie po puszczy. Czy przecisnę się z fotelem pomiędzy drzewami?

Allan skwapliwie potwierdził.

– Ależ oczywiście! Las, zwłaszcza na skraju, nie ma nadmiernie gęstego podszycia. Pozwolisz, że będę kierował fotelem.

Opuściwszy się windą na stały grunt, razem z Ro ruszyli w kierunku puszczy. Obraz jej stawał się dla Zoe coraz mniej wyrazisty.

– Co to? – spytała zdziwiona. – Mam uczucie, jakby las ustępował przed nami. Nie rozróżniam już ani koron drzew, ani nieba. Tylko bezkształtna masa czegoś. Jakby słupy… ciężkie pnie… Powiedz, czy naprawdę jesteśmy w puszczy?

– Stoimy tuż przed leśną ścianą.

– A teraz jakoś ciemniej. To już?

– Tak. Weszliśmy.

– Chciałabym dotknąć drzewa. O, zdaje się, że tu…

Allan lekko skręcił i fotel prawie się otarł o pochyły pień. Potem delikatnie ujął dłoń dziewczyny i oparł ją o gładką korę.

Zoe uśmiechnęła się. Chciała uchwycić palcami drzewko, które choć cienkie, nie zmieściło się w jej drobnej dłoni. Przesunęła ręką wzdłuż pnia-ko-naru, marząc, aby jak najlepiej poznać roślinę wyrosłą tak daleko od Ziemi i prócz jedności materii nie mającą z nią nic wspólnego.

– To krzew zarodnikowy – objaśnił botanik. – Najczęściej ma siedem konarów, wyrastających z podziemnego niby-pnia o kształcie spłaszczonej kuli. Korzenie jego biegną promieniście, niektóre nawet ku górze.

W głębi puszczy powietrze było wilgotńiejsze, ale korony drzew, osiągające wysokość dwupiętrowego domu, przepuszczały dość dużo światła dziennego. Tylko niektóre drzewiaste rośliny, na szczycie rozgałęzione parasolowato, rzucały większy cień. Tu miejscami gleba była mokra i koła fotela grzęzły w ilastym gruncie.

– Czy wokół nas poruszają się jakieś zwierzęta? – spytała Zoe. – Ach, prawda – przypomniała sobie – twój hełm paraliżuje wszystkie żywe istoty prócz ludzi i psów na odległość wielu metrów. Ale w takim razie na ziemi powinny leżeć całe chmary różnych zwierzaków. Począwszy od muchy, a skończywszy… Czy ja wiem? Na lwie, słoniu – oczywiście temiańskim.

Allan roześmiał się.

– Rzeczywiście. Chmara zwierząt kładzie się pokotem, a po naszym przejściu rozprostowuje członki do lotu lub do biegu. Niekoniecznie jednak to zjawisko musi być dostrzegalne. Gdybyś przemierzała najdziksze nawet połacie Ziemi, ciągnące się setkami kilometrów rezerwaty pierwotnej przyrody, nie od razu natknęłabyś się na nosorożca, tygrysa czy chociażby małą małpkę. Co innego owady…

– Właśnie o tym pomyślałam.

– Istotnie – Allan pospieszył z wyjaśnieniem. – Na Temie są zwierzęta zbliżone do owadów, choć mają inną budowę wewnętrzną. Występują jednak mniej licznie niż na Ziemi. Ponieważ nasze hełmowe paralizatory obezwładniają układ nerwowy drobnych organizmów już w odległości stu metrów, proces ten trudno zauważyć. Zresztą tu zasłaniają nam widok drzewa. Ale postaram się znaleźć coś dla ciebie. Przyroda Temy nie wytworzyła odpowiedników ptaków, są tu natomiast dość sprawni lotnicy o nietoperzowatych płatach skórnych rozpiętych w kształcie błon. Ale udało mi się sfotografować te zwierzęta tylko z daleka.

– A jakie trofea sparaliżowane aparatem mogliście wziąć w rękę i badać bezpośrednio?

– Nic rewelacyjnego. Trochę tych małych niby-owadów. Żadnych form podobnych do ziemskich kręgowców mnie osobiście nie udało się uzyskać. Chyba mają wyostrzone zmysły, alarmujące je w porę o zbliżaniu się jakiejś tajemniczej, a przez to groźnej istoty. Natomiast twój ojciec zrobił z powietrza sporo ciekawych zdjęć większych zwierząt. Co prawda aparatów plecowych używamy w plenerze niechętnie, bo płoszą faunę, ale często jest to jedyny sposób.

– Powiedz mi jeszcze, jak udało wam się zgromadzić tak ogromną fototekę zdjęć rozmaitych dużych zwierząt. Ojciec wspominał mi o tym.

– Zaraz zobaczysz naszą kopalnię wiadomości o faunie temiańskiej. Botanik skierował fotel Zoe ku jednemu z samoczynnych aparatów zdjęciowych, zwanych autokamerami.

Zoe w skupieniu wodziła palcami po swym plastycznym ekranie.

– Już widzę „kopalnię wiadomości” – uśmiechnęła się. – To ta duża tarcza zawieszona wśród gałęzi?

– Zgadłaś. Druga jest przed nami, po przeciwnej stronie polany. Kamera ma szesnaście różnych kryształów pamięciowych. Żadna sekcja zabitego zwierzęcia, jakie praktykowano sporadycznie jeszcze dwieście lat temu, nie dałaby tak pełnego wyobrażenia o całokształcie jego cech morfologicznych i fizjologicznych. Tarcza po tamtej stronie polany wysyła kilka rodzajów promieniowania wprost w kierunku tarczy odbiorczej. W ten sposób autokamera dokonuje nie tylko zwykłych, zewnętrznych zdjęć, lecz także różnego rodzaju prześwietleń, jakby w wielkim aparacie rentgenowskim. Są to dwa rodzaje zapisu. Jeden przedstawia ogólny widok zwierzęcia w ruchu, drugi natomiast, przestrzenny – działania jego narządów wewnętrznych.

– Czy autokamera pracuje stale?

– Włącza się samoczynnie, gdy w jej pole widzenia trafi jakiś przedmiot.

– Wobec tego powinna również reagować na przelatujące liście lub źdźbła.

– Tak. Najbardziej martwi się tym twój ojciec; mówi, że to mu psuje zdjęcia. Ale ja jestem zadowolony, gdyż wiatr przynosi czasami ciekawe okazy flory.

W drodze powrotnej natrafili na gęściej zarośnięte partie lasu. Raz po raz Allan ścinał laserowym nożem pędy lub konary grodzące przejście. Podczas jednego z takich przymusowych postojów zauważył, pochylając się, by odrzucić usunięte pędy krzewu, że kobierzec mchu, z którego on wyrastał, tworzy barwną mozaikę. Od normalnego niebieskoszarego tła odcinały się nieregularne, jakby wyblakłe zieleniejące plamy o żółtawych brzegach. Nieco dalej ogarniały większą powierzchnię.

Zaraza porostów przerzuciła się więc na mchy. Czyżby miała zagrozić całej florze? Allan nie chciał martwić dziewczyny tak niepomyślnym odkryciem.

Zajął się tylko zebraniem do podręcznej torby próbek chorych roślin. Wybierając bardziej charakterystyczne kępki, oddalił się kilkanaście metrów. Po drodze zerwał piękny kwiat.


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю