355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » Michał Gołkowski » SybirPunk Vol.1 » Текст книги (страница 9)
SybirPunk Vol.1
  • Текст добавлен: 6 августа 2020, 16:00

Текст книги "SybirPunk Vol.1"


Автор книги: Michał Gołkowski



сообщить о нарушении

Текущая страница: 9 (всего у книги 28 страниц)

 

...dlatego powtarzamy nasze stanowisko: wyciek z instalacji jest całkowicie niegroźny i w żaden sposób niepowiązany z...

...widoczność jest słaba, więc prosimy kierowców o zachowanie szczególnej...

Nadal nie jest jasne, kto stał za zabójstwem...

...odpowiedzialne są po raz kolejny mieszające się w sytuację Stany Zjednoczone.


 

Dzień wstał duszny, parny i aż gęsty od wiszącej w powietrzu toksycznej mgły.

Patrzyłem przez okno, próbując oszacować widoczność. Czterdzieści metrów? Pięćdziesiąt? Rzeczywistość powoli roztapiała się w białawożółtym tumanie, przesyconym złotawym blaskiem zawieszonego gdzieś ponad nami słońca.

Od czasu do czasu po chodniku przesuwała się ciemniejsza sylwetka przechodnia z konieczności, niosącego przed sobą groteskowo wydłużony psi pysk półmaski z filtrami. No tak, praca nie wybiera – świątek, piątek, alarm smogowy czy nie, a przecież z domu trzeba w końcu wyjść.

No, ale samochodu nawet nie będę dziś ruszał, bo NeoSybirsk nieuchronnie ugrzęźnie w korkach. Prędzej czy później wypadek, potem drugi, trzeci. Jako pierwsze stanie śródmieście, potem zator rozpełznie się po głównych ulicach, tam ludzie zaczną się denerwować i chojraczyć, zaczną się mniejsze i większe stłuczki, paraliżujące ruch.

Niestety, dziś był dzień metra i komunikacji publicznej.

Z ciężkim sercem wyciągnąłem z szafy ciemniejsze spodnie, do kieszeni kurtki wsunąłem rękawiczki pokryte warstwą elastycznego, antyseptycznego plastiku. Niestety, kontakt bezpośredni z miastem zawsze był jak wyjście robocze – na pewno się człowiek ubrudzi, warto założyć ubranie ochronne. Do tego przerzucona przez ramię torba robocza podpięta paskiem na udzie, podobnie jak moja klimakurtka spisana z magazynu w starych, dobrych czasach.

Skasowałem wczorajsze oświadczenie, wstukałem i podpisałem aktualne z dzisiejszą datą.

– Kusto, idziemy na wyjście testowe – zarządziłem, zdejmując z wieszaka smycz i kupiony dla niego kaganiec z filtrem.

O tak, powietrze na dworze aż szczypało w oczy, więc czym prędzej wzbogaciłem stylówkę o ściśle przylegające do twarzy okulary próżniowe z żółtymi szybkami. Ściszyłem tylko do zera dźwięk, za którymś kolejnym kliknięciem udało mi się wyłączyć natarczywie wyświetlające się przed oczami reklamy.

Oczywiście nadal przelatywały mi tam jakieś obrazy i wiadomości, system komunikacji miejskiej jakimś cudem musiał już wykalkulować, że nie wsiadłem do samochodu i teraz usłużnie podpowiadał mi drogę do najbliższych węzłów transportowych.

Czasami zastanawiałem się: jak dalece posunięta jest inwigilacja? Robiliśmy któregoś wieczora testy, celowo gadając z chłopakami z ekipy o różnych rzeczach: a to wakacje, a to wódka, nowy samochód... Przez następne kilka dni dostawałem istną nawałę reklamową ze zdjęciami piaszczystych plaż, dobrej zabawy przy flaszce i uśmiechniętych panienek opartych o lśniąco czerwone maski limuzyn.

Wspominałem już, prawda? No wspominałem, co o nowoczesnej technologii myślę. Ale chyba powoli zaczyna być zrozumiałe, dlaczego i skąd ta niechęć.

Kusto zrobił, co musiał, po czym zaczął ciągnąć z powrotem ku domowi. Ja jednak twardo dokończyłem rundkę wokół bloku, upewniłem się, że zestaw wyposażenia na ten dzień jest wystarczający, nic nie zawadza, mam wszystko pod ręką... Odprowadziłem mojego jedynego przyjaciela, zamknąłem na cztery spusty, a sam ruszyłem w trujący labirynt NeoSybirska.

Do stacji metra może i nie było daleko – ot, przy głównym prospekcie – ale już te paręset metrów wystarczyło, żebym znów poczuł to, od czego chciałem te całe lata temu uciec.

Wszystko było brudne. Dosłownie wszystko!

Brudny, zakurzony, popękany asfalt chodnika.

Skorodowane żelazne barierki, oddzielające pieszych od ciągnącego po ulicy sznura brudnych, zakurzonych, kopcących starymi silnikami samochodów.

Brudne kikuty usychających drzew, które zarząd zieleni miejskiej – tak! wciąż mieli czelność tak się nazywać! – z uporem maniaka sadził od lat w tych samych miejscach, jak gdyby nie zauważając tego, że po dwóch, maksimum trzech latach sadzonki po prostu znikają w oczach.

Znikają, rozpadają się na kawałki. Osłabione skażoną ziemią, zatrute wyziewami fabryk, przeżarte kwaśnymi deszczami, połamane przez pijaków. Czasami dla zabawy podpalone przez szczególnie kreatywnych chuliganów.

Widziałem swoje odbicie w brudnych, nierzadko popękanych holoszybach mijanych sklepów i zakładów. Reklamy od razu ożywały, zwracały się do mnie formą bezpłciową: wejdź, sprawdź, kup! Znajdź szczęście, popraw swoje życie! Zasługujesz na to!

Nagle zatoczyłem się, uderzony czyimś barkiem.

Prący samym środkiem chodnika byk z zewnętrznym wspomaganiem ramion i kręgosłupa obejrzał na mnie, wyrzucił zniekształconym przez respirator głosem:

– Uważaj, jak idziesz, palancie!

– Spierdalaj... – warknąłem tylko pod nosem.

Nie dość cicho, bo musiał usłyszeć. Zatrzymał się jak wryty, obrócił do mnie, pochylając byczy kark.

– Pierdolnąć ci?!

– Człowieku, uspokój się... – Potrząsnąłem głową, chcąc odwrócić się i odejść, ale on zrobił parę kroków w moim kierunku, rozkładając szeroko ręce w geście wyzwania.

– Zajebać ci w ten tępy ryj, pytam?! No i czego, czego się szczerzysz?!

Faktycznie, pozwoliłem sobie na cień uśmiechu.

– Uspokój się. Ochłoń... ochłoń, powiedziałem! – podniosłem głos, widząc i słysząc, że tamten wcisnął guzik serwo.

Wspomaganie zaszumiało, zapaliły się czerwone diody przy poszczególnych węzłach zasilania. Sukinsyn, specjalnie miał skrojoną bluzę, żeby przewody szły po wierzchu! Chciał się tym chwalić, lubił tego używać. Tacy są najgorsi.

Westchnąłem ciężko, rozpiąłem kurtkę i sięgnąłem wymownym gestem za pazuchę.

Zatrzymał się na chwilę, niepewny, ale zaraz rozciągnął w paskudnym wyszczerzu, zacisnął pięści.

– No dawaj! No dawaj, pozerze gówniany za dwie kopiejki! Wyciągnij tę rękę, ty męska pizdo, ty kurwo farbowana, a ja ci ją wepchnę tak głęboko, że...

Urwał gwałtownie, kiedy faktycznie wyciągnąłem rękę wraz z zaciśniętym w niej pistoletem.

Półcalowy, smoliście czarny otwór lufy z przepięknie chromowanym wykończeniem hamulca wylotowego spojrzał mu prosto między oczy – dokładnie tam, gdzie w tej samej chwili patrzyłem ja.

Bysior ze wspomaganiem zamrugał. Ikonka na soczewce bojowej też mrugnęła, rozjarzyła się mocniejszym blaskiem: cel zapięty, śledzenie włączone. Kiedy on się poruszył, celownik podążył za nim, przesuwając jednocześnie moje przedramię, aby wbudowany w pistolet znacznik trzymał cel.

Przełknął ślinę. Pewnie spodziewał się noża.

– I co, gnoju, nosisz atrapę – powiedział, ale w jego głosie zabrzmiała niepewność. Ja tylko powoli pokręciłem głową na boki.

– Nie. I nie radzę ci sprawdzać, bo...

Zrobił jeszcze krok, ja kciukiem odwiodłem kurek. Elektroniczny dosyłacz zakręcił zębatkami, zamek pistoletu ze szczękiem odjechał w tył, wyciągnął nabój z magazynka i nasunął się znów w przód, wprowadzając go do komory.

Ikonka w prawym dolnym rogu mojej soczewki zmieniła kolor z pomarańczowego na zielony: broń gotowa do strzału, dziewięć plus jedna sztuka amunicji.

No tak, przecież nie upadłem na łeb, żeby chodzić po ulicy z zarepetowaną bronią!

Jednak chyba właśnie ten drobny pokaz funkcjonalności pistoletu definitywnie przekonał nadgorliwego byczka, który podniósł ręce, rozkładając szeroko palce; diody wspomagania zgasły jedna po drugiej.

– Luz, człowieku. Po prostu uważaj, jak chodzisz, co nie? Nie ma się co denerwować.

– Nie denerwuję się – wycedziłem przez zaciśnięte zęby.

Patrzyłem, jak odchodzi tyłem, potem odwraca się i znika we mgle. Dopiero wtedy wypuściłem powietrze, które uciekło z sykiem przez zawór respiratora, spuściłem kurek i uniosłem pistolet lufą do góry... Schowałem za pazuchę, zapiąłem kurtkę, rozejrzałem się.

Przez cały ten czas minęło mnie – nas, mnie i tego bysia – kilkanaście osób. Nikt nawet nie zwolnił, nie obejrzał się, a co dopiero zatrzymał. Nikogo nie zdziwiło, że ktoś celuje komuś w łeb.

Ciekawe, czy jakbym pociągnął za spust, to...

Nie.

Dość.

Nie tędy droga, Chudy.

Ruszyłem szybkim krokiem do metra, próbując ogarnąć szalejące w głowie myśli. Co się działo, co było nie tak? Sam zauważyłem, że robię się ostatnio nerwowy. Tak, miałem na warsztacie poważną sprawę i niemałe pieniądze na horyzoncie. Owszem, coś niedobrego działo się na rynku syntetycznych hormonów, a na sam mój widok prezesi spółek dostawali ataku dehydracji. Ale to nie było to.

Pistolet pod pachą, uświadomiłem sobie, zbiegając schodkami na stację. To o to chodziło!

Odkąd znów zacząłem chodzić pod bronią, wróciły stare nawyki. Cwaniakowanie do silniejszych. Agresja wobec równych. Pogarda dla słabszych, najeżdżanie na przypadkowych ludzi. Szeroko rozumiany pochuizm, w sytuacjach kryzysowych mogący przypominać odwagę.

Jak gdyby ten Saszka Chudy, którego wydawało mi się, że pogrzebałem kilka lat temu, zaczynał wykopywać się z płytkiego grobu.

A miało być inaczej. Miała być uczciwa praca detektywa, czyste pieniądze. W miarę spokojne życie. Wszystko miało się zmienić, odkąd podjąłem decyzję i wróciłem z...

Powiew gorącego, zatęchłego powietrza uderzył mnie w twarz, kiedy z tunelu wypadł lśniący światłami, kolorowy od reklam stalowy wąż pociągu. Ludzka masa zafalowała, cisnąc się bliżej krawędzi peronu i przesuwając tam, gdzie powinny zatrzymać się składy.

Drzwi otwarły się z hukiem, ze środka wystrzelili ludzie. Ostatni jeszcze wychodzili, kiedy pierwsi już pchali się do środka, zabuczał natarczywy sygnał.

„Uwaga, drzwi zamykają się...”

Hurgot i zgrzyt mechanizmów, oburzone krzyki tych, co nie zdążyli jeszcze wsiąść; ktoś zaskowyczał, przytrzaśnięty, więc podwójne wierzeje rozwarły się i znów uderzyły wściekle, jak gdyby chcąc przeciąć spóźnialskiego na pół.

„Następna stacja: Zajelcowskaja. Przejście na linię Pierwomajskaja. Pasażerowie, bądźcie uprzejmi dla siebie nawzajem. Ustępujcie miejsca osobom starszym i kobietom z dziećmi. Prosimy o niepozostawianie bagażu bez dozoru. Pamiętajcie, że transport publiczny jest wspólnym dobrem wszystkich obywateli Federacji”.

Kawałek hymnu, na ekranach wyświetliła się powtórka z ostatniego orędzia Prezydenta. Jednocześnie holoprojektory rozbłysły reklamami, zaświeciły się plansze z lokowaniem produktów.

Ktoś zaczął grać głośno i natarczywie na harmonii, podłączonej do przenośnego systemu nagłośnienia, dźwięk zbliżał się. Nie wiem, jakim cudem typ dawał radę przeciskać się przez ten tłum... Byliśmy stłoczeni tak, że ja nie byłbym w stanie nawet się przekręcić, trzymałem się nagrzanego, wręcz śliskiego od niezliczonej ilości dłoni uchwytu ledwie trzema palcami.

Tak, jazdy metrem nienawidziłem szczerze. To były te chwile, kiedy musiałem nie tylko otrzeć się, ale wręcz wytarzać w obecności współobywateli tego pięknego kraju. Doświadczyć, poczuć dotykiem i powonieniem, usłyszeć na własne uszy, jacy byli i co sobą reprezentowali ci ludzie.

– No i mówię pani, kupiłam te pierogi sojowe ostatnio. Otwieram pudełko, wszystko w porządku; przekrajam jeden, a tam w środku robaki! – ekscytowała się jedna z siedzących na plastikowej ławeczce kobitek. Dwie pozostałe słuchały jej z przejęciem, na zmianę kiwając i kręcąc głowami. – I to takie grube, mięsiste...

– Ale jak pani wzięła z mięsem, to ono chyba i tak z robaków robione?

– Ale żywe przecież! I wiją się, no jak kiedyś było normalnie! Aż się ucieszyłam, wnuczka zawołałam, mówię: „Patrz, Lońka, prawdziwe robaki!”.

– No co pani nie powie... A mnie się ostatnio w moim robokocie zalęgły! Ja patrzę, a jemu futro odchodzi od metalu, a tam pod spodem aż wszystko się rusza! Obumarł mu cały płat, musiałam nową skórkę kupować.

Przewróciłem oczami, odwróciłem głowę, starając się nie słuchać i nie słyszeć. Po przeciwległej stronie siedziało kilkoro skośnych, którzy bez skrępowania oglądali coś na przenośnym holowyświetlaczu, śmiejąc się co chwila głośno: ha, ha, ha, ha, ha!... Oczywiście, oglądali to po swojemu, gadali też po swojemu, i to na cały regulator, bo przecież po chińsku się nie da nie krzyczeć.

Chińczyków ogólnie w tej chwili było chyba więcej niż naszych. O ile centrum NeoSybirska było jeszcze jakim takim bastionem ruskości, podobnie zresztą jak bloki i stare osiedla, to duża część nowszych apartamentowców była już, delikatnie mówiąc, żółta.

Ludzie mówili, że Chinole powoli odcinają poszczególne dzielnice, zasypują swoimi, a potem wypychają naszych... Nie wiem, na ile w to wierzyć, ale napisy w całym mieście były już dwujęzyczne. Aż sam niekiedy tęskniłem do czasów, kiedy w ciemnych zaułkach zaczepiali mnie Uzbecy, Ormianie, Kazachowie albo nawet Mongołowie. Oczywiście ryzyko było takie samo, ale jakoś tak bardziej swojsko się człowiek czuł.

Pociąg najpierw szarpnął gwałtownie, dopiero potem zaczął hamować. Przepchnąłem się bliżej drzwi, wraz z resztą wysiadających wypadłem na peron, niczym dzielni piechociarze morscy wyskakujący z łodzi desantowych na nieznaną plażę pod ostrzałem wroga. Rozejrzałem się, próbując wypatrzyć oznaczenia drogi – no tak, na górze kitajskie znaczki, nasza rodzima cyrylica niżej, na drugim miejscu.

Wielkie rugowanie ludności słowiańskiej miało miejsce tu i teraz. Wcale nie wojną, wcale nie gospodarką, a zwykłym wskaźnikiem urodzeń spychali nas do roli obywateli drugiej kategorii.

Znalazłem wreszcie właściwą drogę, zacząłem przedzierać się przez tłum ku stacji linii okrężnej.

– Siły przeznaczenia specjalnego Federacji! Specnaz: męska praca! Gwarantowana regularna płaca, możliwości rozwoju osobistego i zawodowego, mieszkanie służbowe, opieka medyczna oraz wysoki status społeczny! – wołał do mnie interaktywny plakat, na którym doskonale uzbrojony i wyszkolony Młody Człowiek kładł jednego po drugim Podłych Wrogów Ojczyzny, zupełnie przypadkiem wyglądających jak żołnierze pewnego kraju zza oceanu. – Zaciągnij się już dziś! Dotknij ekranu, aby...

– Czy ty też marzysz o idealnym ciele? Albo może pragniesz zmienić w sobie coś małego lub dużego? Małe może stać się imponująco wielkie! To, co niepotrzebnie wystaje, może zamienić się w upragnione wolne miejsce! Zapełnimy braki z naddatkiem! Odwiedź naszą klinikę już dziś i zaprojektuj swój idealny wygląd!

– Długi nie dają ci spokoju? Przyjdź do najbliższej placówki AlfaBanku i zamień je wszystkie na jeden wygodny kredyt konsolidacyjny! Nie ufaj oszustom z Zachodu, nie zaciągaj zdradzieckich pożyczek w walucie! AlfaBank, prawdziwie rosyjski bank, który sankcjom się nie kłaniał!

– Zaświadczenia lekarskie od ręki! Bez kolejek, bez formalności, bez wyjątków! Teraz już cię nie wezmą, nie złamią ci kariery!

– Masz dość chowającego się przed tobą dłużnika? Spokojna głowa! Zadzwoń tylko do nas, a my już zajmiemy się wszystkim! Firma windykacyjna z piętnastoletnim doświadczeniem gwarantuje, że przyniosą ci te pieniądze w zębach!

– Meldunek w NeoSybirsku już teraz! Legalnie, z zaświadczeniem, bez kruczków prawnych! Dzwoń, nie czekaj!

Darło się to wszystko z oficjalnych plakatów i nieoficjalnych infowlepek, wyciągało wirtualne ręce, niemalże łapało za rękaw. Nie zwracałem już na ten reklamowy syf większej uwagi, podobnie jak każdy inny mieszkaniec Federacji: ot, kolejny element rzeczywistości, na poziomie szumu tła. Natomiast przyznać muszę, że odwykłem, i już zaczynała boleć mnie głowa.

Przedostałem się w końcu na linię Pierwomajską, wsiadłem do pociągu. Tutaj było nieco luźniej, nawet ze dwa miejsca siedzące były wolne... Ale ja i tak stanąłem sobie na końcu, tak żeby mieć wagon na oku. Ot, skrzywienie zawodowe.

Jakieś dwie małolaty chichotały z czegoś, co jedna drugiej pokazywała na swoim podręcznym projektorze. Projektory naszyjne co chwila zasłaniały prawdziwe twarze dziewczyn kolejnymi ikonkami rozbawionych emotikonek, a ja tylko starałem się dostrzec w krótkich przerwach pomiędzy jedną a drugą buźką: naprawdę je tak to śmieszyło czy po prostu obydwie udawały?

Zresztą wszystko w tym kraju było udawane albo plastikowe. Udawane jedzenie, udawana wielkość, udawana gospodarka. Udawane kobiety z plastikowymi cyckami, i nawet prezydent był plastikowy.

Jedno pocieszało: człowiek, który nałogowo robi sobie zastrzyki z botoksu, raczej nie naciśnie guzika atomowego.

Wysiadłem w końcu, chociaż fala Azjatów z plastikowymi torbami niemalże wepchnęła mnie z powrotem do wagonu. Przepchnąłem się pomiędzy tą istną ławicą konusów, w końcu schowałem za filarem, patrząc, jak strumień opływa moją kryjówkę z lewej i prawej.

Zabuczał sygnał, lektor zaczął odczytywać swój komunikat, drzwi chciały się zamknąć – ale kilku skośnych trzymało je, reszta nadal ładowała się do środka. Drugi sygnał, trzeci...

Wreszcie ostatni Chińczyk wepchnął się do wagonika, teraz przypominającego puszkę parówek sojowych, drzwi zatrzasnęły się i pociąg ruszył.

Dłuższą chwilę zajęło mi zorientowanie się w terenie. Dawno tu nie byłem, lata całe... Metro ciągle się rozbudowywało, dodawało kolejne stacje i linie. Miasto rozwijało się, kwitło i w ogóle.

Tylko mieszkający w nim ludzie zdawali się od lat tkwić w tym samym miejscu.

– Panie, grosz dla weterana... – zajęczał siedzący przy wyjściu z przejścia podziemnego menel.

W pierwszej chwili nawet nie zwolniłem kroku. Bo to mało takich dziadów proszalnych jest w mieście? Powiedzą, co tylko ślina na język przyniesie, byle tylko wrzucić im coś do puszki albo i postawić darmowy posiłek w zamian za kilka łzawych historyjek o trudach niewdzięcznego życia.

Natomiast ten miał w sobie coś innego. Jakiś taki odległy, nieco już przygasły blask w oczach. Jak gdyby wstydził się tego, że musi o cokolwiek prosić.

Cofnąłem się, przykucnąłem przy nim.

– Gdzie służyłeś? – zapytałem po prostu, sięgając po portfel.

Nie musiał nawet odpowiadać. Już po jego spojrzeniu widziałem, że w ogóle ma coś, co może powiedzieć, a ja mu pomogę. Cokolwiek, bez znaczenia co. Poza tym charakterystyczne, matowo zielone wykończenie solidnej protezy prawej dłoni i wybite nad skronią oznaczenia tytanowej płytki zamiast czoła mówiły mi już więcej, niż on chciałby powiedzieć.

– Druga wojna krymska. Batalion rozpoznania, zwiad zmechanizowany... Ja nie chcę dużo, tylko żeby jakoś przeżyć! – zaprotestował, widząc, że wyciągam plastikową kartę.

– Masz. – Podałem mu całą, a kiedy nie chciał wziąć, po prostu siłą wcisnąłem za pazuchę. – Masz, mówię! I nie siedź tu dziś w tej cholernej mgle, bo ci płuca wypali. Masz dokąd iść?

– Mam, mam. Ja dziękuję, ja...

Chciał mówić dalej, złapał mnie za rękaw, ale po prostu wykręciłem mu się, wstałem i ruszyłem dalej, nie oglądając się za siebie.

Między innymi dlatego nie lubiłem transportu publicznego.

Prościej pewnych rzeczy nie widzieć, nie zauważać zza przyciemnianej szyby samochodu. Kiedy trzeba spojrzeć temu wszystkiemu w twarz i odejść, a nie po prostu przejść obok, jest zdecydowanie trudniej.

A ja już miałem dosyć trudnych decyzji w życiu i nie chciałem dodawać sobie niepotrzebnego balastu.

Blok Kulasa stał pośród całej masy innych, bliźniaczo podobnych wielopiętrowych pudełek wokół jednego z wielu niemalże identycznych podwórek, różniących się tylko proporcjami betonu, asfaltu i wyjałowionej ziemi. Musiałem iść wzdłuż ścian sąsiednich domów, żeby w ogóle się nie zgubić, tak gęsty był mleczny opar; dochodziłem do rogu i wypuszczałem się kilkanaście kroków w przód na azymut, niczym żeglarz próbujący nawigować we mgle.

Gdzieś tam, za tą zasłoną, był ogromny NeoSybirsk z jego siedmioma milionami mieszkańców. Zakłady produkcyjne, fabryki, instytuty badawcze; ogromne pieniądze megakorporacji; sięgające chmur wieżowce śródmieścia.

Jednak tutaj byłem tylko ja, coraz bardziej zagubiony w trującym mleku toksycznego oparu. W końcu z szarobiaławej nicości wyłoniła się szarobura ściana bloku, a na niej wymalowany gigantycznymi, odblaskowymi wołami numer, który usiłowałem znaleźć przez ostatnie pół godziny.

Sprawdziłem komunikator: Kulas odczytał wiadomość, którą wysłałem mu, wychodząc z domu. Nic nie odpowiedział, więc chyba będzie u siebie...?

Był, wpuścił mnie nawet dość szybko do klatki. Tym razem postanowiłem wjechać na górę windą; pożałowałem już w połowie drogi, no ale innego wyboru nie było.

– Windą jechałeś, aż stąd słyszałem. Życie ci niemiłe? – przywitał mnie Kulas, kiedy w końcu wszedłem do jego ufortyfikowanej nory.

– Nagły poryw serca, zupełnie irracjonalny. Ty pewnie po schodach biegasz dla zdrowotności, co?

– Tak, każdego ranka. Przyszedłeś, żeby się znęcać psychicznie nad kaleką, Chudy? Bo jakoś nie uwierzę, że miałeś ochotę mnie zobaczyć.

Zrobiło mi się trochę głupio i wstyd.

– Oj, nie gadaj już, Kulas.

– Nie gadam, Chudy. Siedzę tutaj zamknięty, sram przez dziurę w brzuchu. Jak myślisz, kto przyjdzie do mnie z własnej woli?

Kulas ewidentnie miał gorszy dzień.

– No, ktoś na pewno... – bąknąłem.

– Ach, zapomniałem. Przychodzi do mnie baba z pomocy społecznej. Poza tym raz w miesiącu wożą mnie do kliniki na płukanie tego, co zostało z moich narządów wewnętrznych. Świetna zabawa, zapewniam cię, hajlajf normalnie. Nie mogę opędzić się od lasek, które chcą mi zmieniać worki stomijne.

– Muszę sprawdzić jedną firmę – wyrzuciłem z siebie, czując, że gospodarz będzie tylko zwiększać nacisk moralny. Spojrzał na mnie z kwaśnym uśmiechem.

– No widzisz, i od razu wszystko jasne. Wiesz, że przez ostatnie dwa tygodnie byłeś u mnie częściej niż przez ubiegłe dwa lata?

– Kulas...

– Chodź, tylko buty zdejmij, bo znowu babka będzie gderać. Nie lubi, kiedy jest coś do roboty, najchętniej mnie też by do podłogi pod prysznicem przyspawała i tylko włączała wodę. No chodź, mówię.

Wcisnąłem się do kuchni, stanąłem w drzwiach – jedynym wolnym kawałku przestrzeni. Kulas otworzył lodówkę, od dołu do góry zawaloną najtańszym żarciem w plastiku, wyciągnął pierwszy z brzegu pakiet i wrzucił do antycznej mikrofalówki. Nalał sobie wody do brudnej szklanki, pokazał ruchem ręki: do salonu.

Usiadłem pokornie na swoim miejscu petenta, a on przejechał przed monitory. Szeloba usłużnie zebrała śmieci z poprzedniego posiłku i nawet z pewną gracją rzuciła je na stertę w rogu.

– To co potrzeba, Chudy? – rzeczowo zapytał Kulas.

– Jedna ze spółek Sobkowa, które były na wykresie. Pokaż listę.

– Nie sądzisz chyba, że zostawiłem sobie kopię?

Przez chwilę mierzyliśmy się wzrokiem. Wreszcie Kulas skapitulował, z ciężkim westchnieniem wywołał na holoprojektorze jeden z plików. Pokazałem palcem na właściwą strukturę.

– Pełny raport finansowy – zażądałem.

– Trudno i drogo...

– To pierwsze załatwiasz ty, drugie ja. Potrzebuję kompletu danych o tym, co robili, z kim robili, za ile robili. Kto im płacił, za co, i w ogóle. Strumieni kapitału, o.

Kulas skrzywił się znowu.

– Przepływów finansowych. Ty wiesz, że to jest w centralnym rejestrze finansowym, nie?

– Już wiem. Dawaj, nie przeciągaj, Kulas. Ten sprzęt jest wart więcej niż całe moje mieszkanie i samochód, raczej ci tego opieka społeczna nie zafundowała, więc nie pierwszy raz to robisz. – Pokazałem na stojące i wiszące na każdym dostępnym kawałku powierzchni komputery. – Na pewno masz tam dojście.

– Długo i drogo w takim razie. Na jutro.

– Kulas, na już. Na zaraz, na wczoraj. Nie będę do ciebie tutaj przez pół miasta dymać, żeby się przyjacielsko posprzeczać.

Przez jego twarz przemknął najlżejszy cień uśmiechu. Chyba po raz pierwszy, odkąd byłem u niego w szpitalu po tamtej akcji lata temu, widziałem, jak się uśmiecha.

– Zepsuł ci się transport? – zapytał miękko, prawie współczująco.

– Wypluj to słowo, człowieku. Jak on się zepsuje, to chyba tylko benzyną podlać, podpalić i do rzeki zepchnąć, bo do mercedesa części dostać... Mgła jest przecież, nawet go nie odpalałem.

– Ano. – Wychylił się zza monitora i spojrzał w kierunku, gdzie za zwałami sprzętu było okno.

– To jak, Kulas? Kasa jest, tylko zrób swoją magię.

– Poczekaj w kuchni i zamknij drzwi.

Posłusznie wyszedłem z salonu, przymknąłem za sobą, wlazłem do ciasnej przestrzeni zagraconej kuchenki.

Kulas stłoczył tutaj meble z całego mieszkania, zostawiając sobie tylko dojście do lodówki i podgrzewacza... Który już dawno się wyłączył, więc wyjąłem z niego gorące pudełko, wyszukałem w jednej z górnych szafek w miarę czysty talerz i przełożyłem. Nawet łyżkę wygrzebałem z szuflady, żeby jakoś to wyglądało.

Syf koszmarny, myślałem, przeskakując wzrokiem z jednego rupiecia na drugi. Spod stert śmieci i pudeł przezierały obdrapane szafki, leżały tu jakieś worki, zafoliowane wielopaki suchego żarcia, jak dla psa, ale chyba ludzkiego... Zacieki na kuchence, ciemne plamy kopcia na suficie.

Jeśli mieszkanie mówiło coś o życiu właściciela, to lokum Kulasa było syfne, zagracone i paskudne, natomiast doskonale spełniało swoją funkcję techniczną. A moje...? Moje było idealnie czyste, równe i puste.

Słyszałem, jak Kulas gada z kimś przez komunikator, chyba się kłócąc czy coś. Potem huknęło, jak gdyby walnął pięścią w blat, znów podniesiony głos... W końcu zapadła cisza.

– No chodź! – zawołał mnie.

Szeloba otworzyła mi drzwi, Kulas jak zwykle gapił się w monitory.

– I jak, dasz radę? Bo wiesz, czas to pieniądz.

– Przypomnę ci te słowa, Chudy. Siadaj i oglądaj.

Szeloba przysunęła mi krzesło, odwróciła jeden z monitorów w moją stronę. Siadłem, kliknąłem wskaźnikiem... Byłem w środku, w bazie centralnego rejestru!

– Kulas, jesteś bogiem.

– Słabo opłacanym awatarem, Chudy. Dawaj, masz kwadrans, potem kumpel musi znów podłączyć zabezpieczenia.

Wstukałem na szybko nazwę firmy, otworzyłem odnośny wpis. Paluchy aż świerzbiały, żeby pogrzebać coś jeszcze, czułem się jak dziecko wpuszczone do sklepu z zabawkami... Ale co zrobić? Miałem tu bardzo konkretną robotę do odwalenia.

Tak, jest sobie nasza firma, jest zakres działalności. Data założenia, skromniusi kapitał zakładowy. Założyciele, udziałowcy.

O proszę! Już na wejściu niespodzianka, bo mam tam i Sobkowa, i – uwaga, werble, fanfary, czymkolwiek takowe są! – kolegę Matwieszuka. Ramię w ramię, zgodnie, bratersko założyli sobie taką malusią, tyci-tyci spółeczkę. Oczywiście potem przekazali, oddali dalej za przysłowiowy bezcen komuś, ten sprzedał dalej... Ale ja nie miałem już cienia wątpliwości, że każda z tych osób była precyzyjnie dobrana.

Orbita rozszerzała się, wzbogacała o kolejne ciała niebieskie. To już była cała konstelacja.

No i co dalej z taką firmą? No mają jakieś tam kontrakty i kontrakciki, obsłużyli dwa razy w tym roku jakąś kliniczkę prywatną, sprzedali wyniki badań. Tylko co z tego? Przecież nie tak się robi pieniądze!

Na pewno nie takie, za które Sobkow dostaje dodatkowy otwór wentylacyjny w głowie.

Wiedziony nagłym impulsem przełączyłem na wartość rynkową: niewiele ponad czterdzieści tysięcy. No dobra, dziesięciokrotnie ją zwiększyli, ale przez trzy lata to nic wielkiego.

Aktywa... O cie choroba jasna.

Lista ledwie zmieściła się na ekranie, rządek cyfr zamigotał u dołu i ustawił się w tak trudnej do uwierzenia wartości, że aż musiałem ręcznie przeliczyć miejsca rzędów wielkości.

Wciągnąłem ze świstem powietrze, aż Kulas spojrzał na mnie z ukosa. No dobrze, to nadal były nie były miliardy, tylko miliony, ale już idące w setki! Co oni tam takiego robili?!

Firma miała stosunek wkładów finansowych do zysków jak... jeden do tysiąca? Do dziesięciu tysięcy? Finansowało ją kilkanaście różnych spółek, za każdym razem wpisujących w umowie jakieś ogólniki: no tak, damy wam ogromną kasę, a wy postarajcie się coś z tym zrobić. No, jak zarobicie, to mamy prawo się upomnieć o jakiś tam ułamek zysków.

Oho, to było piękne: „Strony zgodnie postanawiają, że niniejsza Umowa zostaje zawarta, zaś przyszły zwrot z inwestycji określany będzie, wychodząc ze stanowiska obopólnej korzyści, biorąc pod uwagę długoterminowy charakter budowanych stosunków”. Czyli co? Że jeśli ktoś ich zapyta: ej, czemu wpompowaliście w to kasę, nie dostając nic w zamian? To oni odpowiedzą: bo zarobimy później, wszystko gra? Chyba tak.

Powiększyłem okno, zacząłem przerzynać się przez listę. Sprzęt badawczy, surowce, wyposażenie, materiały, jakaś aparatura, więcej sprzętu, wirówki, mikroskopy, coś, czego nawet nie umiałem przeczytać, szkło do... czegoś... jeszcze jakieś coś... Faktycznie tam coś robili, o dziwo, bo nie handlowali sprzętem, tylko go używali.

Dobra, to rzeczywiście było Bardzo Mądre Laboratorium. Na tyle mądre i dobrze dokapitalizowane, żeby można było w nim robić trefne leki, którymi potem będzie się zarzucać rynek i od których w końcu umierają ludzie.

Sprawdziłem listę ostatnich operacji finansowych spółki. Wedle tego, co przekazał mi Daniłow, w ostatnich tygodniach spółka zakupiła nowego sprzętu... za trzydzieści milionów bez kilku groszy. Na sumę idealnie pasującą do wierzytelności, którą Valenta przekazał Sobkowowi.

Co ciekawe, zakupiła na kredyt. I przez pewien czas – krótki, ale mimo wszystko – znajdowała się w stanie niewypłacalności, dopóki wpłaty od innych struktur nie pokryły w całości tej dziury.

Odchyliłem się, aż krzesełko zatrzeszczało niepokojąco, i założyłem ręce za głowę.

Czyli co? Valenta skonsolidował sobie wierzytelność, jaka nagromadziła mu się z działalności ze spółkami K-Mer Corp. Matwieszuk mu to klepnął, ten dał Sobkowowi te pieniądze, czy też potencjalne pieniądze, a tamten wpompował je w firmę.

Już w tym miejscu ich rozegrał, bo w zasadzie dał jednemu coś, co wirtualnie winien był mu drugi.

A potem co? Potem się mogli pokłócić, Sobkow wystawił go do wiatru, a nasz Marco zemścił się... topiąc gubernatora.

Nie no, bez sensu.

– Kulas... – odezwałem się, chcąc wyartykułować myśl, zanim ta ucieknie. – Kulas, weź mi sprawdź, w jaki sposób gubernator łączy się ze sprawą podsłuchów Valenty.

– Chudy. Jeśli od tygodnia mieszkasz w piwnicy, to pozwól, że streszczę ci wydarzenia.

– Nie, nie tak! Czekaj. W jaki sposób gubernator łączy się z Sobkowem, o! Czy może ktoś coś podawał, że tamten był nagrany?

Kulas zamachał palcami w powietrzu, przewinął holoekran.

– A-ha, niewykluczone. „Pomiędzy nazwiskami nagranych pojawia się kilku dyrektorów spółki węglowej K-Mer Corp, między innymi... bla, bla, bla... Pavel S.”, o!

No tak, rzeczywiście, pomyślałem sobie: widziałem przecież nazwisko Sobkowa jeszcze w plikach od Kojota. Zagmatwane to, można się pogubić... Ale przynajmniej sprawdziłem hipotezę z dwóch stron.

– No dobra, a... a możesz mi poszukać, czego miały dotyczyć nagrania? Może jakiś szurowski portal coś wyniuchał. – Od razu zawęziłem zakres zapytania, bo widziałem jego minę.


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю