Текст книги "SybirPunk Vol.1"
Автор книги: Michał Gołkowski
Жанры:
Киберпанк
,сообщить о нарушении
Текущая страница: 15 (всего у книги 28 страниц)
Siedzieliśmy tak, gadając o wszystkim i o niczym, a ja czułem, jak w nią wsiąkam. Trajkotała jak najęta, skakała po tematach, co rusz robiąc wycieczki na pogranicze spraw damsko-męskich i wycofując się krokiem tak tanecznym, że zostawałem tam sam, rozglądając się wokół: co ja tu robię?
I te oczy. I ten uśmiech. Ten nosek i ten podbródek...
– Czy kompensuje pan sobie braki przyrodzenia długością lufy?
Zakrztusiłem się, oplułem sokiem. Kelner przyniósł ściereczki, przeprosił mnie: to na pewno wina maszyny, ostatnio też puściła smar. Zaraz wymieni, przeprasza raz jeszcze. Na koszt kawiarni.
– Słucham? – zapytałem nieśmiało, mając nadzieję, że się przesłyszałem.
Przesiadła się bliżej mnie, założyła nogę na nogę. Wsparła głowę na splecionych dłoniach.
– Pytałam, czy ma pan kompleks... niewystarczającej męskości. – Wymownie spojrzała ku mojemu podbrzuszu.
Podążyłem za jej wzrokiem, czym prędzej zasłoniłem się ręką: trochę soku chlapnęło mi prosto na krocze i wyglądałem teraz, jakbym dostał okresu.
– Nie, skąd ten pomysł?
– Nosi pan pistolet. Niemały pistolet zresztą... pół cala?
– Koma czterdzieści pięć.
– Ale wie pan, ten kompensator odrzutu na końcu... To atrybut falliczny, wie pan o tym?
Skąd wiedziała? Owszem, mogła zauważyć kształt kabury pod kurtką. Albo mignęła jej rękojeść. Ale hamulec wylotowy? Skąd mogłaby wiedzieć?
Otwierałem usta, żeby powiedzieć coś, co pozwoliłoby mi minimalnie zyskać na czasie, ale ona tylko przegarnęła włosy na bok, nachyliła się do mnie i szepnęła na ucho:
– Skanery na wejściu do laboratorium.
Włosy stanęły mi dęba na całym ciele. Nie tylko one zresztą. Odsunąłem się odrobinę, spojrzałem na nią z niedowierzaniem.
– I... wpuściła mnie panienka, wiedząc, że miałem broń?
– Aha! – Znów była radosną, ufną dziewczynką o wielkich, niebieskich oczach.
– Ale ja mogłem... mogłem być kimkolwiek!
– Tak. Ale nie był pan. Był pan tylko sobą albo aż sobą. Nie da się być kimś innym.
To było tak absurdalnie trywialne i głębokie zarazem, że mózg na chwilę mi się zawiesił. Na szczęście Olga sięgnęła widelczykiem do swojego talerza, odkroiła sobie kolejny kawałek ciasta.
– A gdybym panią napadł? Sterroryzował?
Oj, to był błąd. Oblizała widelczyk, przekręciła głowę ku mnie.
– Mogłoby być ciekawie – odparła z szerokim uśmiechem.
Co ja tu robię? – nagle uderzyła mnie myśl. Mam do znalezienia trzydzieści baniek, ludzie umierają na sam mój widok, jakieś ćwoki chcą mnie zabić, a ja umawiam się na randki!
Umawiam się na randki.
O rany. To była randka. Byłem na autentycznej, prawdziwej randce... I czułem się, jakby to była moja pierwsza.
– Ehm... – odchrząknąłem. – Lubi panienka jeździć motorem?
– Motocyklem – poprawiła mnie. – Ja w ogóle lubię, panie Aleksandrze. Lubię, jak mi się podoba. A pan nadal nie powiedział mi, po co przyszedł do mojego laboratorium?
No tak. Wlazłem tam na rympał i w sumie nie pomyślałem o tym, żeby przygotować jakąkolwiek legendę. Potem zacząłem z nią gadać, potem się umówiliśmy... I jakoś do tej pory nic nie przygotowałem.
Musiałem coś powiedzieć. Na szybko. Coś, co będzie miało odpowiednią siłę obalającą i nie będzie kłamstwem, bo ona się na pewno zorientuje.
– Koch... – ugryzłem się w język w ostatniej chwili. – Próbowali mnie zabić.
Jej oczy rozszerzyły się wyraźnie, zamrugała.
– Coo? Jak to... Ej, zaraz. Pan chciał powiedzieć coś innego!
– Mam katar sienny, niewyraźnie mówię. Normalnie no, próbowali mnie zabić.
Przysunęła się tak blisko, że aż poczułem ciepłotę jej ciała, złapała mnie za łokieć. Silna była, silniejsza, niż się wydawało.
– Wtedy? – zapytała, ściszając głos. – I pewnie wszedł pan do mnie, żeby się ukryć! A jak tylko poszli, to...
– Nie, nie wtedy. Przedwczoraj. I dlatego nie przyszedłem.
– O rany! Ale jak to... Jak, kiedy, dlaczego?! Niechże pan opowiada!
Nawet nie przeszło jej przez myśl, że mogłem skłamać. Uwierzyła. Tak po prostu, bez zastrzeżeń, bez nieufności czy chociażby cienia zwątpienia.
– Trzech. Jechałem już tutaj, byłem... No, byłem na mieście. Zobaczyłem za sobą dwa samochody, chciałem je zgubić. Wsiedli mi na ogon.
– Jakie?
– Co jakie?
– Jakie samochody? Ja sobie to muszę wyobrazić!
Popatrzyłem na nią. Przymknięte oczy, na rozchylonych ustach błąkał się uśmieszek, rozmarzony wyraz twarzy... Zmiąłem w kulkę i schowałem do kieszeni instynktowną chęć zrobienia czegoś romantycznie głupiego, spróbowałem cofnąć się myślami do tamtego wieczora.
– E... Jeden na pewno starszy model łady półterenowej. Drugi... drugi był dalej, chyba beemka?
– Kolor?!
– Stalowoszary i granatowy. Zielonkawe światła w beemce.
– Widzę – szepnęła.
– Chcieli mnie docisnąć, ale wyprowadziłem ich na ślepe rondo. Jak pierwszy wjeżdżał, to zdążyłem objechać dokoła i na pełnej kurwie wbiłem się w nich z boku!
Aż pisnęła, podskoczyła na siedzeniu i wbiła mi paznokcie w rękę.
– I co dalej? Opowiadaj, Saszka, podoba mi się!
Postarałem się w miarę wiernie odmalować sytuację. No, może było w mojej opowieści nieco więcej latających wokoło kul, skakania i ukrywania się za samochodami, i walki trochę bardziej teatralne. Jak w telewizji, no co? Każdy lubi sobie przykoloryzować tu i tam.
Otworzyła oczy dopiero, kiedy skończyłem. Dyszała ciężko, szybko, oczy jej błyszczały... Widziałem po żyle pulsującej na szyi, jak musi walić jej serce.
– Dziękuję – szepnęła, a potem pocałowała mnie w policzek.
Tak po prostu. Po prostu na chwilę zatrzymała cały świat wokoło. Zostałem tylko ja i ten palący chłodem ślad.
– Ale... za co? – wykrztusiłem, kiedy ona sięgnęła po swój koktajl.
– Za opowieść i za szczerość. Już się nie gniewam, że nie przyszedłeś. Aha, a dlaczego chcieli cię zabić? Czy nie możesz powiedzieć?
– Wolałbym nie... Olʹg. – Uśmiechnąłem się.
– Jak chcesz, Sasz. Ale musisz mieć ciekawe życie.
– Szczerze? Średnio. Ot, tak sobie wegetujemy na naszym kwadracie.
Coś przemknęło przez jej twarz. Cień smutku?
– My? – Uśmiechnęła się. – Bardzo chciałabym ją poznać, o ile nie będzie zazdrosna.
– To... W zasadzie to „on”.
– Ach. No cóż. Ciekawie. Może zatem chciałabym poznać go jeszcze bardziej? Jak ma na imię?
– Kusto.
Spojrzała na mnie dziwnie. Musiał mi drgnąć w twarzy jakiś mięsień, musiałem się czymś zdradzić, a ona już wiedziała, że żartuję.
– Kusto jest psem – nie wytrzymałem w końcu.
– Pies! Masz psa, aaa! – zapiszczała. – O Boże, jak ja kocham psy! Jaki, jaki?!
– Stary i śmierdzący, ale kochany. Czekaj, mam gdzieś zdjęcie...
Wyświetliłem z zegarka minihologram: ja rozwalony na kanapie, Kusto ze zwieszonym jęzorem włażący mi na głowę.
– Śliczny jest! – Pacnęła mnie w ramię pięścią. Naprawdę była silna. – Nie waż się o nim tak mówić.
– Podobno jaki pan, taki kram.
– Tym bardziej zatem.
Potem rozmowa zeszła na jakieś mniej istotne tory. To znaczy: głównie ona mówiła, a ja się zachwycałem. Opowiadała mi coś o nanocząsteczkach, o pigułkach z silniczkiem, odczynach, gruczołach... A ja słuchałem, patrząc w jej piękne oczy.
– Muszę lecieć – oświadczyła w końcu. – Bo urwałam się tak trochę na dziko, a mam jeszcze trochę dziś do poczytania. Fajnie było. Powtórzymy?
– Zdecydowanie! Kiedy?
– Wtorek?
Pokręciłem głową.
– Może być problem, mam wyjazd.
– O! A dokąd, jeśli to nie tajemnica? Może razem pojedziemy?
– Moim?
– Albo moim, albo na dwa. Fajnie by było, jakbyś miał motocykl.
– Nie, nie wiem. Nie przekonują mnie jakoś, za mało punktów podparcia. Lecę do Jialininggele.
– O, to Moskwa po drodze, super! Pozdrów Kreml ode mnie.
– Tranzytem tylko, jak to w biznesie. Dwa, trzy dni i będę z powrotem. Odezwę się.
Zebrała włosy, zwinęła w kok. Spojrzała na mnie z ukosa.
– A ja będę czekać. Do widzenia, Sasz.
– Na razie, Olʹg.
– I pomyśl o tym motocyklu.
– Nie ma szans.
Podała mi rękę, ja znów cmoknąłem ją w idealnie gładką, wypielęgnowaną dłoń. Potem nałożyła i zapięła kask, uśmiechnęła się do mnie samymi oczami, opuściła szybkę.
Odwróciła się i wyszła z lokalu, zostawiając mnie z głową pełną myśli i rachunkiem.
Tego wieczora zasnąłem na kanapie, przeglądając oferty kupna czarno-czerwonych potworów.
...wzmożonym ruchem lotniczym. Władze nadal starają się bagatelizować sytuację, ale...
...głęboki kryzys...
Nigdy nie było lepiej! Mówię pani, naprawdę! Starcza mi na jedzenie, na leki i na mieszkanie, czego chcieć więcej? Niech żyje nasz Prezydent!
...odebrano wszystko, co tylko mieli.
DING!
– Dzień dobry, szanowni pasażerowie. Rozpoczęliśmy zniżanie do lądowania w porcie lotniczym imienia Kim Jong Una w Jialininggele. Prosimy o zapięcie pasów i ustawienie oparć foteli w pozycji pionowej. Linie lotnicze ChinaAir dziękują za...
Złapałem się za czuprynę, z trudem przesunąłem zastany kark tak, aby ustawić głowę w pozycji pionowej. To już? No pewnie już... Dwie i pół godziny, nawet się człowiekowi zdrzemnąć nie pozwolą w drodze.
Wnętrze samolotu powoli ożywało, ludzie zapinali pasy, szeleścili torebkami. Ktoś wstał, żeby wepchnąć do schowka aluminiową walizkę, inny oczywiście musiał właśnie teraz przypomnieć sobie, że chce mu się do toalety, i kłócił się ze stewardessą: ale ja tylko na chwilę, zaraz wrócę!... Płakało dziecko, już czujące w uszach zmianę ciśnienia, ludzie ręcznie regulowali zawory w hydraulice implantów.
Wychyliłem się zza siedzącego obok grubasa z dwiema sztucznymi nogami i wszczepionym na stałe respiratorem, zerknąłem w owalny bulaj. Samolot akurat przechylał się, więc idąca do toalety babka wrzasnęła i poleciała bezwładnie na Bogu ducha winnych ludzi. Podniósł się rwetes, ktoś zaczął krzyczeć, przeklinać... A ja patrzyłem sobie na panoramę naszej Atlantydy Północy.
Miasto było nieporównanie mniejsze od NeoSybirska, to rzucało się w oczy od razu. Ot, taki sobie kleks na mapie, przecięty i poszatkowany na kawałki przez kanały płynącej do morza rzeki. W nieco przesuniętym ku jednej stronie centrum stało kilkanaście wieżowców, widać było lądowiska dla śmigłowców i wertyplanów. Obwodnica, na której już nawet teraz, pomimo wczesnej porannej pory, tworzył się korek... Takie sobie prowincjonalne miasto, jakich wiele.
A jednak nie takie samo. Byłem w najdalej wysuniętej na zachód enklawie Federacji, ze wszystkich stron otoczonej przez zagony podłej, kapitalistycznej, burżuazyjnej i imperialistyczno-ekspansjonistycznej Unii.
Chociaż, tak prawdę powiedziawszy, z Federacji została tutaj tylko flaga.
– Plosie zapio paa. – Stewardessa puknęła mnie w ramię, wymownie pokazała gestem, co mam zrobić.
– Co? A, zapiąć pas. Już, już...
Co najmniej połowa pasażerów samolotu miała skośne oczy i non stop gdakała coś po swojemu. Oczywiście rejwach był niemożebny, no bo przecież Chińczyk nie umie mówić szeptem, nie? Musi mieć te swoje modulacje i długości dźwięków, bo inaczej głupoty gada. Więc darli się wszyscy cały czas, krzyczeli do siebie i machali rękoma.
Na szczęście dałem radę przysnąć i wywieziony z Moskwy ból głowy nieco ustąpił, ale przysięgam, że kiedy schodziliśmy do lądowania, to miałem ochotę modlić się o katastrofę.
Odstałem swoje w kolejce, wsunąłem w końcu nadgarstek z czipem do skanera. Laser zaświecił mi po oczach, telemetria sczytała proporcje twarzy.
– Pan w jakim celu? – zapytał mnie czyściutkim rosyjskim bardzo zmęczony i smutny celnik o podkrążonych oczach.
– Turystyka. Dawno tu nie byłem... Sporo się zmieniło, co?
Popatrzył ciężkim wzrokiem na stojących za mną w ogonku Azjatów, pokręcił głową.
– Witamy w Jialininggele, mimo że rzygać mi się chce za każdym razem, jak to muszę powiedzieć. Życzę miłego pobytu i jak najszybszego powrotu.
Przeszedłem przez skanery, w końcu odebrałem bagaż i wyłoniłem się z budynku lotniska. Od razu opadli mnie taksiarze, dla odmiany czarniawi i brodaci.
– Brat, taksi trzeba? Zawiozę!
– Taksi do miasta, tanio.
– Taksi, taksi, najtańsze taksi.
– Do miasta pewnie, brat? Ja zawiozę! Najszybciej jadę.
– Taksówka, brat? Taksi? Po całym mieście!
Wypatrzyłem w końcu jednego starego, wąsatego gościa z protezą połowy twarzy, który po prostu stał pod filarem i ćmił papierosa, najwyraźniej mając wszystko wokół w dupie. Zabrałem walizkę niskiemu, kędzierzawemu typowi, który już zaczął ładować ją do bagażnika, podszedłem do upatrzonego kierowcy.
– Do miasta ile? – zapytałem.
– Dla pana? Czterysta.
– A dla innych?
– A to różnie. Jak byłe republiki związkowe, to pięćset. A żółtych za tysiąc od ryja i za bagaż dopłata.
Wrzuciłem walizkę do starusieńskiego, wysłużonego moskwicza, rozsiadłem się na obłożonej sztucznym miśkiem tylnej kanapie. Mój kierowca spokojnie, wręcz z godnością dopalił papierosa, też zajął należne mu miejsce, nawet zapiął pas. Puknął w ikonkę licznika starego typu, jeszcze z ekranem dotykowym, dopiero potem odwrócił się do mnie.
– Dokąd?
– Apartamenty Silver, w samym centrum. To przy...
– Wiem, nie musi mnie pan uczyć. Całe życie w tym mieście, to przynajmniej drogę człowiek zna.
Patrzyłem przez okno, próbując zrozumieć i wyczuć to miasto. Nie było mnie tutaj kawał czasu, ponad dwa lata...
Niby niedługo, a jednak strasznie dużo.
– Ja pamiętam, rozumie pan, jak to kiedyś wyglądało – odezwał się mój kierowca.
– Kiedyś?
– No, zanim jeszcze ta zaraza się rozpełzła. Ja tutejszy jestem, uwierzy pan? Ojciec tutejszy, dziadek tak samo, i pradziadek zaraz po wojnie się sprowadził.
„Wojnie”. Pewnie miał na myśli nie ostatnią, a jeszcze TAMTĄ wojnę. Tę, o której mało kto już pamiętał.
– To pewnie niejedno pan widział... – zagadnąłem bardziej z grzeczności.
– Panie, żebym ja panu opowiedział. Ech, kiedyś to porządne miasto było, wie pan? Jeszcze zanim ta łysa kurwa, co nazywa się Prezydentem, oddała nas za miskę soczewicy tym żółtym pederastom, co ją każdego dnia ruchają w usta.
Zdębiałem. Za taki tekst nawet w NeoSybirsku można było zostać natychmiastowo zhaltowanym na pobocze, wyciągniętym z wozu i odwiezionym na najbliższy posterunek milicji, gdzie już czekała ekipa z pionu politycznego MWD. A tutaj? Typ rzucił go ot tak, lekką ręką.
– To jak kiedyś było? – postanowiłem nie ciągnąć tematu. On jednak obejrzał się na mnie znowu, zaśmiał ochryple.
– No co, co się pan tak spiął? Pan pewnie ze stolicy, co?
– NeoSybirsk.
– O, i taki pan nerwowy? A ja pamiętam, jak kiedyś mój znajomy stamtąd się mądrzył: nam nic nie zrobią, dalej nas przecież nie ześlą... I co, jednak znaleźli, gdzie zsyłać? No już, już, niech pan oczami nie przewraca, ja już o polityce nie będę. O ludziach opowiem, chce pan?
Chciałem.
Dowiedziałem się, jak to coraz trudniej jest kupić normalne jedzenie, a nie sojowy makaron albo syntoryż. Jak ceny idą w górę, a mieszkańcy uciekają do innych okręgów Federacji. O tym, jak jego kolegę, też taksówkarza, kilku brodatych zarżnęło wibronożami, bo nie mieli czym zapłacić za kurs.
– Mówię panu, nas tutaj zostało, nie wiem, może pięć procent? Może mniej nawet. Rosjan, w sensie, takich prawdziwych, jak ja i pan. I coraz mniej jest. Ja może ostatni jestem, co rodzinę tutejszą miał, nie wiem.
– A dzieci? – zapytałem, widząc obrączkę na palcu i zdjęcia przyklejone do deski rozdzielczej.
– He, panie kochany. Córka już dziesięć lat, jak na Zachodzie, więc nawet nie wiem, czy żyje, co u niej... Ale z dobrym człowiekiem pojechała, więc da Bóg, że w porządku. A syn w armii służy, na Dalekim Wschodzie stoją. Żonę tam znalazł...
– To dobrze chyba? Wnuki są już?
– Są, ale co to za wnuki, jak żółte wszystkie! Jak mi zdjęcie najmłodszego przysłali zaraz po urodzeniu, to ja patrzę i myślę: no dziewczynka, no! A on ma siurka takiego, że chyba przez mikroskop go szukać... Ech, co to się porobiło, panie kochany. A pan ma żonę, dzieci?
– Rozwiedziony.
– Ano, zdarza się i tak. Nie zawsze się ludzie dogadają w życiu, czasami trzeba pójść swoją drogą. O, i już prawie jesteśmy.
Samochód zjechał w zatoczkę przy apartamentowcu, rozliczyliśmy się, życzył mi na tyle miłego pobytu, na ile to możliwe.
Moje lokum już czekało: prawie dwukrotnie większy metraż niż ten, na którym mieszkałem, łazienka z prysznicem i wanną... Wanna! Kusiło mnie, żeby wykąpać się od razu, ale postanowiłem sobie: nie. To zrobię w ramach nagrody, wieczorem.
Ochlapałem tylko twarz, przegryzłem cokolwiek w upiornie drogiej restauracji na dole i uprzednio zamówionym w miejscowej wypożyczalni samochodem ruszyłem w miasto.
Jialininggele było typowym produktem naszych czasów, tak zwanym miastem eklektycznym. Piękny eufemizm pozwalający nie mówić o braku szerszego zamysłu i „usankcjonowanej samowoli budowlanej”, czyli na dobrą sprawę łapówkarstwie na najwyższych szczeblach władzy.
Budynki stały byle gdzie i byle jak, każdy dostępny spłachetek ziemi zajmowały pomniejsze dobudówki, zakłady i szeregowe kwaterunkowce, pośród których kłębił się skośnooki tłum.
Na ulicach panował absolutny chaos, jednoosobowe skutery wciskały się przed maskę, wymuszały pierwszeństwo, trąbiły, migały światłami i przewoziły tak absurdalne ilości towaru, że parę razy aż przyhamowałem tylko po to, żeby popatrzeć.
Ze ścian wyskakiwały natrętne, sięgające aż ponad ulice hologramy z napisami po chińsku. Kreskówkowe postacie o nierealistycznie wielkich oczach machały do mnie, śmiały się ogromnymi ustami, płoniły sztucznym wstydem i krzyczały przez głośniki komercyjnego systemu nagłośnienia samochodu, którego nijak nie dawało się wyłączyć.
Można było uwierzyć, że pomyliłem samoloty i zamiast na północny zachód poleciałem na południowy wschód.
Zanim dojechałem tam, gdzie próbowałem dotrzeć, byłem już konkretnie wkurwiony i znowu zaczynała boleć mnie głowa.
Zwolniłem, wjechałem kołami na wysoki krawężnik; pseudokamienny spiek zazgrzytał o podwozie. Sprawdziłem jeszcze raz adres na tabliczce z tym, co podał mi Kulas... No tak, teoretycznie to było tutaj.
Wysiadłem z przysłowiową duszą na ramieniu.
Byłem w samym sercu jakichś pieprzonych islamistycznych slumsów. Z co najmniej trzech różnych miejsc leciała charakterystyczna, jękliwa muzyka z przelewającą się linią melodyczną zdominowaną przez plumkające na wysokich tonach struny. Ściany pokrywały robaczki napisów, wśród których nawet ja od razu zidentyfikowałem charakterystyczny glif Drugiego Kalifatu, zapamiętany jeszcze z pobytu w Afryce. Przez brudne, poplamione szyby pobliskiej kawiarni bacznie przyglądało mi się kilku czarniawych, brodatych typów, podających sobie ustnik plazmowej fajki.
A mimo to i tak czułem się tutaj bezpieczniej i bardziej na miejscu niż wśród identycznych, nijakich, wiedzionych mentalnością roju Chińczyków.
Zapiąłem kurtkę pod samą szyję, wsunąłem rękę do kieszeni i wymacałem wyciągnięty spod fotela samochodu kastet. Nie wiedziałem, na ile ładunków wystarczy baterii, wolałbym w ogóle go nie używać, no ale też z gołymi rękami w życiu się w takie miejsce nie będę pchał.
W miarę jak wspinałem się na coraz wyższe piętra, poziom życia mieszkańców wyraźnie spadał.
Przez otwarte drzwi widziałem wąskie, ciasne wnętrza, z których nieodmiennie patrzyły na mnie dziecięce oczy – czarne i błyszczące niczym kulki do gry. Na schodach wisiała ciężka, dusząca woń przepalonego łoju, tanich perfum, kadzideł i potu, wbijanego we wszechobecne dywany przez bose stopy.
Spiętrzone w szafkach, pod szafkami i wokół szafek u drzwi buty układały się w mozaiki zależności oraz koligacji rodzinnych, wyznaczających w tym mikroświatku ramy tego, co komu wolno, należy i co jest „haram”, zabronione przez religię i obyczaj.
W końcu stanąłem przed drzwiami z numerem dwieście osiemdziesiąt dwa. Poczekałem, aż serce nieco się uspokoi, a ja znów będę mógł oddychać – trening na dziś zaliczony! – i zapukałem mocno, zdecydowanie.
Na początku rozjazgotał się pies, zaraz po nim drugi. Potem rozległo się wołanie starszego dziecka, płacz młodszego, ktoś zaczął się drzeć podniesionym głosem. Wreszcie wszystko to ścichło, huknęły zatrzaskiwane w mieszkaniu drzwi. Kamerka w futrynie zapaliła się, spojrzałem w szklane oko.
– Ktoś ty? – zachrypiał głośnik.
– Sasza, od Kulasa z NeoSybirska – odezwałem się na tyle pewnym głosem, na ile byłem w stanie.
Cisza. Ktoś taksował mnie wzrokiem, rozważał usłyszane. Drzwi za moimi plecami zachrobotały, uchyliły się; wyjrzał zza nich brodaty, ponury typ, ewidentnie trzymający coś za plecami.
– Czego pan chcesz? – odezwał się sąsiad z naprzeciwka.
– Ja tutaj...
– Czego, pytam się? – powtórzył z akcentem tak mocnym, że ledwie rozróżniałem, gdzie kończy się jedno słowo, a zaczyna drugie.
– Ja tutaj do Izmaela Sołtanowa.
– Czego, pytam po raz ostatni?
Obróciłem się do niego bokiem, wkładając dłoń do kieszeni. Facet od razu wysunął się zza drzwi, uniósł i wycelował we mnie wysokonapięciowy pistolet elektryczny.
Sukinsyny.
– Słuchaj pan, nie chcę kłopotów. – Podniosłem ręce nad głowę uspokajającym gestem. – Sołtanow, on tutaj mieszka? Bo taki dostałem adres. Nie było na zewnątrz tabliczki znamionowej, więc...
– Czego?
Poczułem się, jakbym trafił do lokacji ze źle napisaną listą dialogową.
– Do Izmaela Sołtanowa, od Kulasa z NeoSybirska. Towar mam dla niego odebrać – powtórzyłem po raz kolejny.
Typ od razu zmienił się na twarzy, opuścił pistolet i odsunął się na bok w drzwiach. Pokazał ruchem głowy na przedsionek mieszkania.
– Wchodź pan.
– Ale ja do...
– To ja jestem Sołtanow.
Obejrzałem się na drzwi, za którymi nadal ujadały psy i płakały dzieci. Coś tu nie grało, coś było nie tak... Zbyt wiele widziałem przekrętów w życiu, żeby tak po prostu wleźć do obcego mieszkania w obcym mieście.
– Numer zamówienia? – zapytałem przytomnie. Brodacz przewrócił oczami.
– Dwa jot pe jeden trzy gie em siedem de. Powiedziałem wejdź, nie stój tak.
Rad nierad władowałem się do środka, grubas zatrzasnął za mną pancerne drzwi. No tak, na ścianie wisiał starego typu, gruby na dobre dwa cale monitor, na którym widziałem obraz klatki schodowej z perspektywy mieszkania naprzeciwko. Czyli co, taka zmyłka? Dogadał się z ludźmi, postawił u nich swoją kamerę. Jak wpadnie FSB, to ekipa szturmowa wzrusza ramionami: no trudno, pudło, informator kłamał. Sołtanow płaci tamtym za drzwi i straty moralne, interes kręci się dalej.
– No dobra, ale... – Pokazałem na interkom.
– Głośnik się spalił, muszę wymienić. To co z tym towarem?
– No... odebrać mam, nie? Kulas mówił, że już zapłacił.
Przez chwilę tamten patrzył na mnie bez słowa. Słyszałem niosący się z pokoju obok jazgot reklam z holoprojektora, w sąsiednim pomieszczeniu buczała i warczała automatyczna drukarka objętościowa. Samo miejsce było dość paskudne, w zasadzie idealnie trafiało w kanon Kulasa: brudne, odrapane ściany, wiszący w powietrzu zapach sfajczonego plastiku przemieszanego z charakterystyczną wonią przypalonego przez procesor żywności jedzenia z głębokiej mrożonki.
Ot, taka sobie nora, gdzie robiono rzeczy na tyle technologicznie zaawansowane i drogie, że poczta Federacji nie chciała ich wozić. I do tego połowicznie tylko legalne.
– No więc? – ponagliłem brodacza.
– Tak. Odebrać towar do NeoSybirska, aha. To pojedziemy teraz.
– Zaraz, ale Kulas mówił, że mam tylko odebrać.
– No. To teraz pojedziemy.
Nie podobało mi się to. Ni cholery mi się to nie podobało. No ale co miałem zrobić? Coś mi tutaj nie pasowało, typ był ewidentnie lewy. Ale kto był w tych czasach prawy?! Obiecałem Kulasowi, że towar odbiorę, i co mu niby mam potem powiedzieć? Że jego opłacone zamówienie przepadło, bo ubzdurało mi się, że podany kontakt kręci?
Sołtanow – nie miałem pojęcia, czy to naprawdę on, ale coś musiałem założyć – wbił się w ciężkie, schodzone buciory, narzucił na przepoconą koszulę pseudoskórzaną kamizelkę z mnóstwem suwaków i kieszeni. Wziął jeszcze z półki prostokątny piterek, spojrzał wymownie na drzwi: idziemy.
Nawet nieszczególnie się zdziwiłem, że nie poprowadził mnie do swojego samochodu, a tylko niedwuznacznie zatrzymał się przed klatką, żebym to ja poprowadził ku mojemu.
– Pierwszy raz u nas? – zapytał, kiedy już ruszyliśmy.
Był tak wielki, że aż sam musiałem przesunąć się na swoim siedzeniu nieco w bok, żeby nie dotykać jego włochatego, spoconego ramienia. Zdawał się w najmniejszym stopniu nie krępować tym, że bez zaproszenia władował mi się na gapę.
– Bywałem już, ale jakiś czas temu – odparłem wymijająco.
– No, bo widzę, że taki pan ubrany mocno. – Spojrzał na moją klimakurtkę. – Tutaj się aż tak nie trzeba zasłaniać, bo zanieczyszczenia wiatr nad morze wyciąga. I jak się u nas podoba?
Za oknem przesuwały się szare, identyczne sześciany obdrapanych bloków z ciągnącymi się na wszystkie strony nitkami przewodów, spinających je na podobieństwo zasnutych pajęczyną pudełek w sklepie z niepotrzebnymi rzeczami. Przede mną i za mną sznurem ciągnęły się po dziurawej drodze brudne, niemodne samochody, w których siedzieli źli, smutni, szarzy ludzie.
Pijaczek idący zakosami po chodniku skręcił gwałtownie na jezdnię, ja równie gwałtownie zahamowałem. Zatrzymał się, treść jego żołądka jednak bujnęła się w przód żółtawą falą, trysnęła przez usta i chlapnęła na asfalt przed samym samochodem.
– Bardzo ładnie.
Zawsze o to pytali w Jialininggele, za każdym cholernym razem. Jak gdyby czuli, że żyją w chlewie, i desperacko usiłowali się sami do tego nie przyznawać.
– Tutaj w lewo pan skręć, o – pokazał paluchem mój pasażer.
Zagłębialiśmy się coraz dalej w labirynt kilkunastopiętrowych wieżowców, przeplatanych stojącymi byle gdzie i byle jak halami warsztatowo-usługowymi. Nawigacja dawno już się zgubiła, ja miałem tylko bardzo ogólne pojęcie co do tego, gdzie w ogóle jesteśmy. No tak, tam nadal były drapacze chmur w centrum, czyli to był... północny wschód? Czy zachód? Jakoś tak po drodze przejechaliśmy nawet przez rzekę, ale nie zarejestrowałem, w którym kierunku.
– Nie prościej by było po obwodnicy? – zaproponowałem nieśmiało, ale mój przewodnik tylko machnął ręką.
– Nie, nie tutaj. O, o, o! Tym zjazdem teraz i dołem pod trasą.
Minęliśmy zabytkowy, pewnie co najmniej dwustuletni fort z czerwonej cegły, oklejony przybudówkami domków i kiosków, niczym porośnięty plamami pleśni i koloniami grzybów trup. Szeroka wstęga sześciopasmowej autostrady na chwilę zakryła niebo, kiedy wjechaliśmy pomiędzy istny las filarów i przypór, ale zaraz wyłoniliśmy się z drugiej strony.
Nie podobało mi się to coraz bardziej.
To nie były nawet osiedla mieszkalne, a zwykłe slumsy. No tak, okej – raz już użyłem tego słowa, dobra. Tylko że tam, u Sołtanowa, to były paskudne, zapuszczone, ale mimo wszystko bloki. A tutaj?
Tutaj otaczały nas zwykłe rudery. Zbudowane z pospawanych, ponitowanych kawałków blachy i plastiku, wsparte jedna o drugą jak siedzący na ławeczce menele. Podwórkami wyłażące prosto na wijącą się zakolami dróżkę; ścieki lały się rurami prosto do studzienek kanalizacji burzowej.
Zza brudnych, popękanych szyb patrzyły na nas twarze z wymalowaną całą gamą emocji: od otwartej wrogości do pomieszanej z niechęcią podejrzliwości. Twarze białe, czarne, smagłe, żółte... Mrugające sztucznymi oczami, pokryte plamami po defektach genetycznych.
– Tędy.
Skręciłem posłusznie, chociaż kosztowało mnie to niemało wysiłku. Sam bym w takie miejsce się nie pchał... Ale Sołtanow zdawał się czuć dość komfortowo.
– Daleko jeszcze?
– Tutaj.
– Ale...
– No tutaj, mówię! Stój pan, dojechaliśmy.
Zahamowałem pośrodku ciasnego zaułka, rozejrzałem w lewo, w prawo. Chciałem coś powiedzieć, ale mój pasażer już otworzył drzwi, zaczął gramolić się na zewnątrz.
– Ej, ale tutaj go nie zostawię! – zawołałem, stając na progu kabiny.
– Zostaw pan! Idziemy, idziemy. Szybko pójdzie.
Zatrzasnąłem drzwi, klnąc na czym świat stoi, zamknąłem samochód i pospieszyłem za Sołtanowem, już znikającym za najbliższym zakrętem. Jak na swoje gabaryty, poruszał się zaskakująco zwinnie; widać było, że jest w swoim naturalnym środowisku.
Schodki, rozwidlenie, przejście przez wąskie podwóreczko. Jakiś warsztat, składzik części wszelakich. Dwaj spawacze podnieśli głowy znad roboty, jeden uniósł maskę z przydymionego plastiku i powiedział coś w języku, którego nie udało mi się nawet w przybliżeniu zidentyfikować.
Chińczycy. Dużo, bardzo dużo Chińczyków. Tylko Sołtanow smagły i brodaty, a ja biały.
Sołtanow zatrzymał się nagle przed żelaznymi drzwiami, pokazał na nie ręką.
– Tutaj.
– No i? – Spojrzałem na niego, na wejście.
– Pukaj pan, to tu przecież. Chcesz pan swój towar, to pukaj.
– To nie mój towar – zawarczałem, a potem załomotałem mocno: raz, drugi, trzeci!
Przez chwilę panowała cisza, potem po drugiej stronie ktoś zadziamgał po kitajsku. Sołtanow też odkrzyknął coś w tym samym pięknym, subtelnym narzeczu, tym razem sam uderzył w drzwi otwartą ręką, a kiedy szczęknęły zasuwy, naparł na nie z całej siły ramieniem i zwyczajnie władował się do środka.
Drobny Chińczyk odskoczył w tył, zaczął krzyczeć coś po swojemu, machać rękoma, że pewnie nie wolno, że nie możemy wejść... Mój przewodnik po prostu odepchnął go na bok, na ścianę, wołając na cały głos:
– Huang! Huang, to ja, Sołtanow... Huaaang!
Kitajec chciał chyba rzucić się za nim, ale ja tylko przycisnąłem go ramieniem do ściany, dźgnąłem wyciągniętym palcem między oczy: nie szarp się, grzecznie tam!
– Huang! – ryknął mój nowy brodaty przyjaciel, z kopa otwierając kolejne drzwi.
Skoczyłem za nim, chcąc wytłumaczyć, że może ociupinkę zbyt agresywnie prowadzi negocjacje. Nie chcieliśmy w końcu doprowadzić do niepotrzebnych napięć, a każdy konflikt da się rozwiązać, jeśli tylko usiąść i o tym porozmawiać, obficie cytując ponadczasowych klasyków...
Wpadłem w te same drzwi i zamarłem.
Nie chodziło wcale o to, że Sołtanow stał, rozłożywszy ręce, i patrzył prosto w lufę pistoletu, który trzymał kolejny Kitajec. Problemem nie było nawet to, że następni dwaj właśnie wstawali od żelaznych stołów warsztatowych, a tamten z korytarza jednak ruszył za nami.
Nie. To były dekoracje.
Problemem było to, co leżało na tych stołach, co unosiło się w kadziach z solanką i co właśnie kręciło się w wolnoobrotowych bębnach polerskich, zajmujących dosłownie każdy wolny kawałek przestrzeni tego ultra-hiper-mega-quad-damage-nielegalnego warsztatu.
Kurwa dzika jego mać, zasrany, ciapaty, obrzezany kozojebca brodacz Sołtanow.
Bursztyn.
Bursztyn, będący tutaj, w Jialininggele, najbardziej absurdalnie wyjętą spod prawa substancją, jaką można było sobie wyobrazić.
Pieprzona zastygnięta żywica sprzed milionów lat, która stała się podobno początkiem samego miasta i jego bogactwa, a teraz okazała się początkiem jego końca.
Ale to naprawdę nie był czas na dygresje.