355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » Michał Gołkowski » SybirPunk Vol.1 » Текст книги (страница 20)
SybirPunk Vol.1
  • Текст добавлен: 6 августа 2020, 16:00

Текст книги "SybirPunk Vol.1"


Автор книги: Michał Gołkowski



сообщить о нарушении

Текущая страница: 20 (всего у книги 28 страниц)

– A jak te dane, co je przywiozłem?

– Ekstrahują się, już niedługo. Jak tylko się zrobią, to...

Odchrząknąłem znacząco.

– Kulas, ja... Ahem. Wiesz, że uważam cię za wysokiej klasy speca, prawda?

Obrócił się w fotelu przodem do mnie, złożył dłonie na brzuchu.

– Ale...?

– Ale uważam, że nie damy rady tylko we dwóch. Ani ty, ani tym bardziej ja. Uważam, że należy zwrócić się po pomoc do osób trzecich.

Nie miałem pojęcia, jak zareaguje.

Wiedziałem, że nie lubi ludzi z założenia. Był jeszcze gorszym samotnikiem i abnegatem niż ja.

W porównaniu z Kulasem ja byłem mistrzem fitnessu, panem i władcą kuchni oraz istnym maestro prac domowych. Tłumy dosłownie szalały za mną, a ja nie mogłem nasycić się ich zainteresowaniem.

A teraz proponowałem mu, żeby wprowadzić do jego przytulnego gniazdka butwy i mierzwy kogoś jeszcze.

– Okej.

– C-co? – Myślałem, że się przesłyszałem albo on pomylił słowa.

– Okej, spoko. No co, co taki zaskoczony jesteś? To przecież naturalne, że samemu się nie ogarnie. Ty chyba nie myślisz, że ja to wszystko sam robię?

Szczerze mówiąc, właśnie tak myślałem.

– Nno dobra, to ja bym... Hm. Przywiózł go tutaj chyba, nie?

– Ja do niego nie pobiegnę, sorry.

– Nie o tym mówię! Tutaj mamy dane, dostęp, wszystko... Tak, tak zrobimy. Poczekaj.

Wstukałem wiadomość do Mykoły, pytając, czy gotów byłby przyjechać ze mną do NeoSybirska w wiadomej sprawie. Odczytał. Czekałem chwilę na odpowiedź, potem spojrzałem na Kulasa. On wzruszył ramionami: no co?

– Chudy, jeszcze żeby nie było wątpliwości: gażę tego tajemniczego konsultanta bierzesz na siebie ty. Jasne?

– Pewnie – przytaknąłem. – On jest dość, e, specyficzny, ale chyba...

Urwałem, bo komunikator zawibrował powiadomieniem o odpowiedzi. Mykoła pisał: „Oczywiście, Panie Aleksandrze, to żaden problem. Z przyjemnością w końcu odwiedzę Pańskie piękne miasto”.

– Chyba...?

– Bardzo specyficzny – powtórzyłem, pisząc jednocześnie do Mykoły, że przyjadę po niego niezadługo. – Kulas, za jakieś dwie, trzy godziny z nim tu wpadnę i zobaczymy.

– Jasny temat.

Czując się trochę jak chłopak na posyłki, znów załadowałem swój tyłek w merca ze szczerym zamiarem pojechania po Mykołę. Nie miałem pojęcia, jak zareaguje ani co zrobi... Natomiast samochód przywitał mnie znajomym plumknięciem i pomarańczową kontrolką: halo, maszyna też człowiek, jeść musi.

Zajechałem na najbliższą stację, chociaż miałem chwilę wahania co do wyboru dystrybutora. Daniłow jeszcze nie przelał mi zwrotu kosztów delegacji, fundusze gwałtownie się kurczyły.

Z drugiej strony, nie można zacząć dziadować teraz, kiedy wreszcie na horyzoncie widać pierwsze namacalne sukcesy.

Wybrałem, jak poprzednio, linię premium. Pracownik od razu doskoczył do mnie, gnąc się w ukłonach i zachłystując grzecznościami, odkręcił korek wlewu... Już miałem wziąć się pod boki, jak jakiś bojar na włościach, kiedy zadzwonił komunikator.

Hm, ciekawe – nieznany numer. Przesunąłem ikonkę w prawo.

– Słucham?

Na miniaturowym wyświetlaczu pojawiła się twarz mężczyzny w średnim wieku o wyraźnych kościach policzkowych.

– Uhm, dzień dobry? Czy pan Aleksander Khudovec?

– Tak, słucham. Od razu mówię, że nie jestem zainteresowany...

– Ja w sprawie ogłoszenia.

Ogłoszenia! Aż mnie to zelektryzowało. No proszę! Jedna wędka zarzucona, a rybki aż się kotłują!

Coś jednak mi nie grało.

– Jakiego ogłoszenia? – zapytałem ostrożnie.

Przecież w tym, co Kulas rzucił w Strumień, nie było o mnie ani słowa. A na pewno nie było tam mojego komunikatora.

– Wiem, że poszukuje pan aktywów pewnej osoby. Tak się składa, że chyba idziemy w tym samym kierunku.

– Przepraszam, nie dosłyszałem pańskiej godności, panie...?

– Dmitrijew, Maksim Dmitrijew. Tak się składa, że do niedawna byłem dyrektorem jednej ze spółek, które też zostały pokrzywdzone w wyniku... działań tej osoby. Czy moglibyśmy się spotkać?

– Tak, myślę, że tak. Teraz jestem trochę zajęty co prawda. Jutro?

– Obawiam się, że to sprawa niecierpiąca zwłoki. Sam pan widzi, w jakim tempie nikną jego aktywa. Nalegałbym na spotkanie dziś, jeśli to nie problem.

Zerknąłem na zegarek. Przylatywał Daniłow, wyrobię się ze wszystkim? No wyrobię... I może od razu zjem tę obiecaną kolację. A potem, już z pełnym żołądkiem, pojadę po Mykołę.

Kiwnąłem głową pracownikowi stacji i podsunąłem nadgarstek pod czytnik.

– Mogę być w hotelu Ojczyzna w ciągu godziny – zaoferowałem.

– Doskonale. Zatem jesteśmy umówieni, do zobaczenia.

Ojczyzna. Skąd ci ludzie biorą pieniądze, żeby je taką lekką ręką przepuszczać? No ale skoro on zaprasza na spotkanie, to niech i on zapłaci.

Nie chciało mi się już jeździć w tę i we w tę, przebierać i robić wszystkich tych cyrków, więc tylko prysnąłem się dyżurnymi perfumami ze schowka. Trochę zbyt wieczorowe, przeważnie używałem ich, idąc do nocnych klubów, ale będą musiały starczyć.

No dobra, tempo wydarzeń rosło. Kto wie? Może jeszcze zdążę gdzieś w tym roku wyskoczyć na zasłużone i uczciwie zarobione wakacje!

Merc ryknął radośnie, a ja wykręciłem i pomknąłem z powrotem ku strefie śródmieścia.

Zbliżał się już wieczór. Szklane ściany drapaczy chmur płonęły żywym ogniem zachodzącego słońca, gorące powietrze falowało ponad połaciami asfaltu.

Zaparkowałem, o dziwo, nawet blisko samego hotelu, i to dobry kwadrans przed czasem.

No dobra, załatwmy to szybko, zobaczmy, co ma ciekawego do powiedzenia ten jegomość, a potem obtańcuję spotkanie z mocodawcą. Przynajmniej będzie się czym pochwalić!

Ten cały Dmitrijew już na mnie czekał, rozwalony na skórzanym fotelu w rogu baru. Zerwał się od razu, podbiegł z wyciągniętą ręką.

– Panie Khudovec! Cieszę się, że już pan jest, dobry wieczór.

– Dobry wieczór, Sasza Khudovec, prywatny detektyw, do usług. W czym mogę pomóc?

– Wygląda na to, że możemy pomóc sobie obydwaj. Czego pan się napije?

Wywołałem hologram menu. Bardzo, ale to bardzo kusiła mnie krwawa marijka: sok pomidorowy i wódka, mmm... Ale w końcu zdecydowałem się na opcję bezalko. Gość wziął sobie podwójne bacardi z czymś tam, do tego poprosił o miseczkę pistacji. Kelner skłonił się i pobiegł szykować zamówienie.

– A zatem, panie Aleksandrze. – Mój rozmówca posłał mi uśmiech. – Jak już mówiłem, byłem prezesem jednej ze spółek, które poniosły w wyniku działalności pana Marco Valenty znaczącą stratę.

– Której? – zapytałem od razu rzeczowo.

– SilverTech. Zajmowaliśmy się...

– Tak, wiem.

Wiedziałem, bo nazwa faktycznie mi się przewinęła, i nawet gdzieś mignęło mi jego nazwisko.

– Jak pan zatem też wie, działania Valenty doprowadziły do powstania po naszej stronie straty w wysokości niemalże półtora miliona rubli. Ja, na całe szczęście, zdążyłem rzucić papierami, zanim do tego doszło, więc nie poniosę za to odpowiedzialności... Ale mój następca jest w o wiele gorszej sytuacji.

Prychnąłem, pokiwałem głową.

– Grunt to wiedzieć, kiedy wyskoczyć z tego pociągu do wielkich pieniędzy.

– Dokładnie. Więc, jak pan rozumie, mam teraz dość czystą sytuację i...

Urwał, gdy kelner przyniósł nasze drinki i przekąskę. Podniósł się, odebrał od niego tacę, podziękował skinieniem głowy.

– Zawsze ktoś przylezie, co? – Skrzywiłem się, po czym przełknąłem ślinę.

Pistacje! Jadłem to cudo tylko raz w życiu i były absolutnie bajeczne. Takie jak... jak małe, zielone orzeszki, zamknięte w łupinkach! Nie czekając na niego, sięgnąłem do miseczki, od razu rozłupałem jedną i wrzuciłem do ust, rozgryzłem.

Przymknąłem oczy, gdy smak eksplodował miękkim, soczystym chrupnięciem.

Jak będę kiedyś bogaty, to tylko to będę jadł.

– No niestety. Jak już mówiłem, mam czystą sytuację i teraz nic nie przeszkadza mi, aby pomóc panu w odnalezieniu tych aktywów. – Też sięgnął po orzeszka. – Tym bardziej że transakcje pana Valenty z nami były dość dobrze udokumentowane.

– Mhmm... – mruknąłem, zapijając kolejną pistację sokiem.

Tak prawdę mówiąc, to byłem koszmarnie głodny. Dopiero teraz to do mnie dotarło!

– Więc rozumie pan, że idziemy w tę samą stronę. Pan, jak rozumiem, działa na zlecenie K-Mer Corp?

– Tak, w zasadzie... tak. Zresztą mam tutaj niedługo spotkanie z prezesem ich rady nadzorczej.

– Panem Daniłowem, tak? – zainteresował się Dmitrijew.

– Tym samym. Udało mi się zgromadzić już pewne materiały, ale powiem panu, że sam Valenta... to tylko kawałek większej całości.

– Naprawdę? Ciekawe, czy nasze puzzle będą do siebie pasować. I co, przekazał pan już coś do nich? Jakieś informacje?

– Nie. – Potrząsnąłem głową. – Oczywiście, że nie, bo nie mam na razie konkretów.

– Ach. No cóż, moja informacja na pewno zatem przybliży pana do rozwiązania tej zagadki.

– Nie wątpię. Jaka to informacja?

– Tak jak mówiłem, byłem prezesem SilverTech. Spółki pana Valenty prowadziły z nami interesy.

– Tak.

– Interesy, które mamy bardzo dobrze udokumentowane. Strata, jaką ponieśliśmy, to sumarycznie półtora miliona rubli, więc suma niebagatelna. Jako że moja pozycja pozwala mi na podzielenie się pewną informacją, która może być przydatna też panu, to chciałbym zaproponować działanie wspólnie. W końcu idziemy w tym samym kierunku.

Dopiłem swój sok, wrzuciłem do ust jeszcze jednego orzeszka, czekając na konkrety. Zegarek zawibrował: Daniłow się niecierpliwił i pytał, kiedy będę.

„Kwadrans” – odpisałem.

– A zatem? – przynagliłem typa.

– A zatem do rzeczy. Posiadamy bardzo ciekawą dokumentację transakcji, jakie pan Valenta zawierał z SilverTech. Zawierał przez swoje spółki zależne, rzecz jasna. Strata, którą wygenerowały te działania...

On nie miał mi nic do powiedzenia, uświadomiłem sobie. Powtarzał po raz trzeci albo wręcz czwarty te same puste teksty. Może sprawdzał tylko, ile wiem?

– Co pan proponuje? – przerwałem.

– Udostępnię panu te dokumenty. Oczywiście w zamian za stosowną kompensację.

– Ile?

– Półtora miliona dla spółki, sto pięćdziesiąt tysięcy dla mnie.

Zakrztusiłem się orzeszkiem, rozkasłałem.

– Pan chyba raczy żartować?

– Bynajmniej.

– Nie ma szans. Raz, że chce pan dla siebie niewiele mniej, niż mógłbym z tego wyciągnąć ja. Dwa, wątpię, aby pan Daniłow się na coś takiego zgodził. Ale jeśli poczeka pan na niego...

– No cóż, trudno: nie dogadaliśmy się. Do widzenia.

Dopił drinka, wstał i zapiął marynarkę. Skinął mi głową na pożegnanie, po drodze rozliczył się z kelnerem i po prostu ruszył do wyjścia.

Patrzyłem za nim, autentycznie osłupiały. W pierwszej chwili myślałem, że to jakiś teatralny blef, ale chyba jednak nie.

Aż mi się gorąco zrobiło: no co za typ! Przyłazi i z dupy chce prawie dwóch baniek za jakieś papiery, o których nawet nic nie powie.

Albo faktycznie mnie macał, sprawdzając, co wiem.

Nasłany przez Valentę? Ale przecież tamten już się zwinął z miasta, więc co go to obchodziło?

Ściągnąłem kurtkę, odłożyłem na oparcie fotela. Aż się spociłem przez tego durnia!

Wbiłem wiadomość do Daniłowa: „Jestem, czekam”.

Może chociaż ten okaże się rozsądniejszy, powie coś bardziej do rzeczy. W sumie to polubiłem gościa. Dziwaczny był, chimeryczny, ale miał swój styl. I to ciągłe ubieranie się na niebiesko.

Wytarłem twarz dłonią. Co jest, klimę wyłączyli, że tak gorąco...?

Podniosłem się i ruszyłem w kierunku, gdzie wcześniej widziałem znaczki toalet. Ochlapię się zimną wodą, to mi się lepiej zrobi na pewno. Nie wiem, duszno tu jakoś... Czułem, jak pot ścieka mi po plecach, serce waliło jak oszalałe.

Pić mi się też chciało.

Już w korytarzyku do toalety poczułem, że coś jest srogo, ale to srogo nie tak. Zaczynało kręcić mi się w głowie, w usta jakby ktoś nasypał suchego piachu. Wtoczyłem się przez drzwi, dopadłem do kranu, zacząłem jak kto głupi chłeptać zimną wodę. Nabrałem jej w dłonie, chlapnąłem na twarz... Nie pomogło. Czułem się, jakby ktoś mi odpalił w brzuchu ładunek zapalający.

Niedobrze. Niedobrze. Nawet gorzej niż źle. Zawał mam czy co...?

Dosłownie trzymając się ściany, wróciłem do lobby, ale było słabo. Bardzo słabo. Miałem wrażenie, że serce ledwie daje radę przepychać krew przez żyły, głowa bolała mnie już tak, że myślałem, że zaraz pęknie.

Prawie potknąłem się o własne nogi, wybełkotałem przeprosiny, bo niemalże wpadłem na kogoś. Widziałem już siedzącego przy jednym ze stolików Daniłowa, więc postarałem się wyprostować i iść godnie.

– Witam towarzysza kapitana! – Głos dobiegł do mnie jak zza ściany. – Co dobrego?

– Melduję...

Nie zdołałem dokończyć, bo nogi ugięły się pode mną i poleciałem jak kłoda prosto na stolik.

Brzęknęło szkło, trzasnął plastik.

Pode mną był miękki dywan. Nade mną ogromna, pusta przestrzeń sali barowej, w której unosiła się konstelacja punkcików żyrandola. Zamknąłem oczy, rozchyliłem – świat na chwilę przysłoniła mi twarz w błękitnych okularach.

Daniłow coś mówił, ale ja już go nie słyszałem.

Odpływałem coraz dalej i dalej.

Byli ludzie, głosy i światła. Ktoś wołał. Potem moje ciało zrobiło się dziwnie lekkie, owionął mnie wiatr... I wszystko zniknęło.

 

.........................

................

...... ..... .............

................................

.........


 

Obudziłem się.

Pozornie się wydaje, że człowiek wybudza się z niebytu stopniowo. Że przypływa i odpływa świadomość, świat faluje i tańczy.

Naprawdę to właśnie tak wygląda: otwierasz oczy i myślisz sobie: o, jestem.

Wspomnienia napływają dopiero potem, etapami.

Wokół mnie była poprzecinana kreskami światła gęsta ciemność. Pachniało czymś dziwnym, gryzącym w nos, nieznajomym, ale miłym, jak zapomniane, trudne do określenia wrażenie z dzieciństwa. Była tam też nuta benzyny, smrodek spalin, charakterystyczny odór spalającego się węgla... Ale przede wszystkim pachniało czymś, czego nie czułem bardzo, bardzo dawno.

Drewnem i trawą. Wyschniętą łąką. Świeżością.

Było... tak, w głowie było o wiele więcej. Ale to tylko wspomnienia, kawałki tego, co było wcześniej.

Światła, ludzie z latarkami na głowach. Huk wbijający się przemocą w bębenki uszne. Wrażenie wznoszenia się i opadania, blask bijący w oczy. Kołyszące się nade mną plastikowe worki z płynami, podłączone do mnie całym systemem rurek. Maszyny, monitory.

A potem znów nic. Tylko wiatr, szarpiący włosy i wpadający do ust przez rozchylone, suche i popękane wargi. Ciemne, granatowe niebo usiane jaskrawymi jak nigdy kropkami gwiazd.

Tu też byli ludzie, też były latarki, ale inne, mniejsze. I ludzie byli zupełnie inni, drobni. Nieśli mnie gdzieś, w jakieś małe, ciasne i duszne miejsce, gdzie dym aż zatykał dech w piersiach.

A potem był... ból. Ból całego ciała, niczym kwas akumulatorowy rozlewający się po żyłach, palący żywym ogniem każdy fragment tkanki.

Pamiętam, że krzyczałem, rzucałem się, ale trzymali mnie mocno.

Gdzie ja w ogóle byłem?

Poruszyłem się, ale mięśnie odezwały się tak strasznym cierpieniem, że tylko zajęczałem przez zęby. Miałem wrażenie, jakby przebiegła po mnie drużyna specnazu.

Ograniczyłem się do poruszenia oczami, które też, swoją drogą, bolały.

To była jakaś szopa albo komórka. Sklecona z kawałków blachy falistej, płyt warstwowych i kompozytu, pokrytych plastikiem i folią. Światło dnia przebijało przez szczeliny w ścianach, w stożkach jaskrawego blasku wirował gęsty kurz.

Zdawało mi się, że słyszę głosy. Tak, ktoś tam rozmawiał, ktoś się śmiał... I był odgłos, wydawany przez jakieś zwierzę, którego nazwy nawet teraz nie pamiętałem. Tak robiła ta, no, e... koza? Owca? Albo krowa? Małe i białe takie w każdym razie.

Spróbowałem po raz drugi poruszyć ręką, z trudem zdołałem położyć ją sobie na twarzy i odgarnąć w tył wchodzące do oczu włosy.

Na lewym nadgarstku zauważyłem zabandażowaną ranę, jak po otwarciu żył. Na prawym tylko nacięcie, przez które widać było metal protezy. Co ja, próbę samobójczą miałem?

Rozważania przerwała mi kaskada blasku tak silnego, że aż zapiekło w oczy. Odruchowo zacisnąłem powieki, zauważyłem tylko, że ktoś stanął w otwartych drzwiach: ciemniejsza sylwetka na tle oślepiającej bieli.

Światło zgasło, drzwi się zamknęły. Nie słyszałem nawet kroków, jak gdyby nie było podłogi albo ten ktoś nie nosił butów. Albo miał bardzo, bardzo miękkie podeszwy. Z gatunku tych, jakich nie używa się w mieście.

Poczułem na czole dotyk dłoni, otwarłem oczy. Zielone i czerwone plamy i zygzaki, a pomiędzy nimi ledwie widoczna twarz. Wąskie, ciemne szparki oczu z wydatną bruzdą powiekową. Krótki, spłaszczony nos. Cała konstelacja zmarszczek... Kobieta musiała mieć z osiemdziesiąt lat. A może mniej? Nie miałem pojęcia, jak starzeją się ludzie poza cywilizacją.

Błysnęła latarka, zaświeciła mi w twarz.

– Odpoczywaj – powiedziała kobieta głosem, który nawet poprzez dziwaczny akcent wydał mi się dziwnie znajomy.

Chciałem o coś zapytać, ale ona tylko potrząsnęła głową. Zawieszone na opasce paciorki zadzwoniły, zaszeleściły o siebie, zafalowały – a ja poczułem, jak zapadam się w nicość.

Po raz kolejny pamiętam, że obudziłem się, kiedy ktoś karmił mnie kumysem.

O tak, kumys. Smak, którego nie da się zapomnieć: lekko musujące, sfermentowane, słone i kwaśne mleko. Tego po pierwszym spróbowaniu albo się nienawidzi, albo kocha ponad życie.

Ja akurat nienawidziłem.

Zajęczałem, obróciłem głowę w bok, usiłując wypluć to, co już miałem w ustach. Ktoś delikatnym, ale stanowczym ruchem przekręcił moją twarz we właściwą stronę, nacisnął palcami na policzki. Jak z karmieniem krnąbrnego dzieciaka: bez przemocy, ale i tak zrobisz to, co masz zrobić.

Wierzgnąłem, parsknąłem i znów pogrążyłem się w niepamięć.

Nie wiem, ile razy tak budziłem się i odpływałem. Gdzieś po drodze była chyba noc i zimny poranek, po którym obudziłem się pod stertą gryzących, szorstkich koców. Potem znów dzień i wieczór, bo zachodziło na czerwono słońce.

Aż w końcu, chyba jakoś rano, uświadomiłem sobie, że mogę poruszyć się, podnieść i nawet usiąść.

Wcześniej już zidentyfikowana szopa okazała się tak naprawdę malusieńką, ciasną i duszną klitką – tak małą, że nawet stanąć bym w niej nie dał rady.

Okazało się, że jestem całkowicie nagi, ale znalazłem swoje ubrania, leżące na kupce w rogu. Powoli, kawałek po kawałku, robiąc przerwy dla odpoczynku, naciągnąłem gacie i spodnie, zdołałem wbić się w koszulkę. Nałożyłem na siebie całą resztę, a potem podczołgałem na czworaka do drzwi, dopiero tam stanąłem na nogi, garbiąc się i gnąc, jak paragraf.

Popchnąłem drzwiczki, schyliłem się w niskim przejściu i wyłoniłem, mrużąc oczy, w nieznaną rzeczywistość.

Słońce uderzyło mnie w twarz gorącem, ale nie aż tak lepkim i piekącym, jak w mieście. Było ciepło, rześko, świeżo. Aż czułem, jak tlen drażni nienawykłe płuca.

Stałem... hm, jak by to opisać?

Najprościej będzie powiedzieć: stałem pośrodku czyjegoś podwórka.

Niskie, prymitywne budynki okalały nieforemnym czworokątem placyk wydeptanej, ubitej na twarde klepisko ziemi, na której bawiły się w kłębach kurzu umorusane, rozczochrane dzieci. Wokół stolika pod ścianą antycznej, drewnianej chatki siedziało kilkoro niskich, jak wyjętych z minionej epoki ludzi.

Niskich, o okrągłych, pełnych twarzach i wąskich półksiężycach skośnych oczu. Po prostu siedzieli sobie, gadali o czymś, gestykulując żywo i podając jedno drugiemu zapalonego papierosa.

Poruszyłem się. Jeden z dzieciaków pokazał na mnie plastikowym pistoletem i zawołał coś głośno. Reszta czeredy wrzasnęła unisono, po czym, piszcząc i przepychając się, rzuciła w wąskie przejście pomiędzy garażem a wygódką.

Ludzie nawet nie spojrzeli w tę stronę, nadal zajęci rozmową. Powoli, na nogach jak z waty, ruszyłem ku nim.

W oknach antycznej drewnianej chatki stały rachityczne roślinki, koronkowe firanki odznaczały się lekko przyżółkniętą bielą za brudnymi szybami. Wybebeszony samochód, stojący na podeście remontowym, straszył zwisającymi przewodami i rozrzuconymi wszędzie dokoła trzewiami rur i filtrów.

Stały tutaj rzeczy, które do tej pory widywałem chyba tylko w filmach dokumentalnych. Czy to, o tam, to był traktor? Chyba tak... I nawet miał doczepione z tyłu te cośki do przegarniania ziemi. Zarówno chatka, jak i dwa z doklejonych do niej budyneczków miały własne kominy, pod ścianami stało pocięte i poukładane w równych rządkach drewno.

Gdzie ja w ogóle byłem? I jak się tu znalazłem?!

Cofnąłem się w czasie, pomyślałem, albo w ogóle umarłem i trafiłem do jakiegoś czyśćca przejściowego.

Może to jakiś konstrukt, uderzyła mnie kolejna myśl. Nie wiem, podali mi coś, porwali, i teraz siedziałem w stworzonej przez kogoś wirtualnej rzeczywistości. Słyszałem o takich rzeczach, że podpinali mózg delikwenta na krótko do maszyny i tam przesłuchiwali, karmiąc do woli bodźcami bólowymi bez konieczności kaleczenia ciała.

Nie, to było zbyt zaawansowane, nawet jak na wirtual. Ten poziom szczegółowości, sensoryki... A poza tym nigdy w życiu nie byłem w takim miejscu!

Siedzący na rogu stolika mężczyzna w czapce stuknął siedzącą obok kobietę, powiedział coś po ichniemu i pokazał na mnie ręką. Umilkli, obrócili się ku mnie.

– Dzień dobry – odezwałem się, stając przy stoliku. – Ja... nie wiem, skąd się tu wziąłem. Nazywam się Aleksander, jestem z NeoSybirska.

Mężczyzna pokazał mi na plastikowy taboret u szczytu stołu, więc przycupnąłem na nim. Podali mi papierosa, dym uderzył w nozdrza... Zaciągnąłem się, bo co miałem zrobić? Rozkasłałem się od razu, oddałem z powrotem. Co oni, zwiniętą folię tam palili?!

– Ja... khem, khem, ehe... Możecie powiedzieć mi, gdzie jestem?

Sześć par oczu nadal patrzyło na mnie z uprzejmą obojętnością. Nie no, wehikuł czasu odpadał, bo jeden mężczyzna miał prymitywny wszczep zamiast lewego oka i kawałka twarzy, drugi – trzy mechaniczne palce u jednej ręki. No dobrze, ale w takim razie pozostawała kwestia geografii.

Chciałem coś powiedzieć, słowa uwięzły mi w gardle. Wstałem od stolika, patrząc w bok, wyszedłem za węgieł chatki, podszedłem do płotu.

Góry.

Ogromne, wyniosłe, czyste i majestatyczne. Bodące ostrymi, ośnieżonymi szczytami niebo tak błękitne, że aż oczy bolały od patrzenia na nie! Ani śladu szaroburej mgiełki smogu, idealne wybarwienie całego nieboskłonu.

I dopiero teraz zrozumiałem, zidentyfikowałem coś, co słyszałem już od jakiegoś czasu.

Cisza.

Panowała tu absolutna, idealna, piękna cisza. Nie było szumu samochodów, ciągłego warkotu silników, wycia syren, rwanego harmidru klaksonów, buczenia wentylatorów i dudnienia tramwajów. Nic – ale takie naturalne i kojące nic.

Potrząsnąłem głową, wróciłem do ludzi, którzy widząc mnie, znów urwali rozmowę.

– Gdzie jesteśmy? Gdzie?

Nic, zero reakcji. Jedna z kobiet uśmiechnęła się tylko.

– Rozumiecie w ogóle po rosyjsku? Ja... ja jestem z NeoSybirska. NeoSybirsk, duże miasto. Duże domy? – Pokazałem na chatkę, zrobiłem rękoma ruch w górę. – Duże! Duuuże, aż do nieba. Duże domy ze szkła. Ja: duże miasto ze szkła. Wy: gdzie? Gdzie?

– My tutejsi – odezwał się ten ze wszczepem oka.

Aż usiadłem z zaskoczenia. Siedząca obok kobieta od razu podała mi papierosa, ale odmówiłem gestem dłoni.

– No dobrze, ale gdzie... gdzie jesteśmy? I jak ja się tu w ogóle znalazłem?

Popatrzyli po sobie, jakby zastanawiali się, czy w ogóle i ile mogą mi powiedzieć.

– Przywieźli pana – rozległ się głos od strony chatki.

W drzwiach stała kobieta. Niemłoda, może pięćdziesięcioletnia... To jest niestara, chciałem powiedzieć! Sam już byłem bliżej tej granicy niż dalej. Podobnie jak i reszta, ciemnowłosa, o okrągłej twarzy i wąskich kreskach oczu. Ewidentnie ludność z gór Ałtaju, jakieś plemiona i powoli wymierające lokalne społeczności.

– Oni? – Podniosłem się.

– Ludzie mojego brata ciotecznego. On też był, kazał panu przekazać, że jak pan wydobrzeje, ma wracać do roboty. Inaczej to powiedział, ale taki był sens.

– Brata... ciotecznego... – powtórzyłem.

– Podobno pracujecie razem. Albo raczej pan dla niego.

Cesarz? Nie no, Cesarz był Kitajcem przecież, a ci ludzie to jacyś Ingusze albo inni Buriaci. Kogo jeszcze znałem, kto...

– Daniłow? – zapytałem.

– Wadim, tak.

– Daniłow jest pani bratem ciotecznym?!

Nawet zapomniałem zdziwić się, że Daniłow miał jakieś imię. W sumie zabrzmiało to chyba niegrzecznie, ale... kurde no! Tamten był multimilionerem, a ci żyli jak sto lat temu!

– Nasi rodzice byli rodzeństwem, więc tak się to nazywa. Altangerel Rinchinsengenovna Daniłowa. – Wyciągnęła do mnie rękę, podchodząc.

– Khudovec Aleksander Wasilicz – przedstawiłem się również z imienia i otczestwa. – Altangerel Richni... Rinchisigin... Rinnichisenege...

– Gerel wystarczy.

– Gerel, może mi pani wyjaśnić, co się stało? Bo mam w pamięci dziurę.

– Przywieźli pana śmigłowcem. Wadim, jego ludzie, kilku lekarzy.

– Śmigłowcem... – powtórzyłem.

– Tak, wylądowali na łące. Chce pan zobaczyć?

Kiwnąłem, nawet nie czując się na siłach, żeby kontestować przepływającą obok rzeczywistość. Przeszliśmy za szopę, Gerel pokazała na wspinającą się ku wzgórzom, wypłowiałą od słońca połać suchej trawy, na której przesuwały się szaro-białe kropki jakichś zwierząt stadnych.

– O tam, na tym kawałku usiedli. Zazwyczaj takim mniejszym przylatuje Wadim, ale tym razem musieli się zmieścić. No i wyciągnęli pana z tą całą aparaturą...

– Aparaturą?

– Był pan nieprzytomny. W zasadzie to umierający, z tego, co zrozumiałam. Nigdy nie widziałam tylu kroplówek naraz, swoją drogą. – Uśmiechnęła się. – No i nie wiedzieli, co panu jest.

– I...?

– I dlatego zabrali pana aż tutaj, do babki.

Babka. Daniłow coś wspominał o swojej babce. Że niby czarami się zajmuje?

– Babki... szamanki? – uściśliłem.

Gerel tylko skinęła głową.

– Dokładnie tak. Dwa dni z panem siedziała w komórce, okadzała, śpiewała. Wzywała duchy przodków, czerpała siłę z ziemi i nieba. Jak ręce, nie bolą?

– N-nie... – Obejrzałem zabandażowane nadgarstki.

– Babka dobrze sobie radzi z leczeniem, ale oczy już nie te, więc ja musiałam szyć. Potem trzeba zmienić opatrunki, bo i z higieną u niej... no, na poziomie tradycji. – Uśmiechnęła się przepraszająco. – Ale żyje pan.

– Żyję. Chyba żyję, tak, chociaż boli mnie wszystko... Co się w ogóle stało, co mi było?

– Chce pan ją zapytać? Sama najlepiej wytłumaczy.

Wszedłem za nią do sieni, potem do kuchni po prawej. Pełno zakopconych garnków, słoiki z przetworami na ścianach, pod sufitem suszyły się pęczki jakichś ziół. Na stole leżały do połowy pocięte warzywa, jak gdyby zostawione w trakcie roboty... Dopiero teraz zorientowałem się, że Gerel przepasana była kraciastym, poplamionym fartuchem.

Ze stojącej w rogu, schowanej za przedpotopową lodówką wersalki, nakrytej jakąś niebywałą ilością koców i pledów, podniosła się i spojrzała na mnie babulina.

Była – no, była stara, to nie ulegało wątpliwości. Pomarszczona jak zbyt długo leżący na słońcu rodzynek, siwiusieńska... Uśmiechnęła się bezzębnymi ustami, pokazała na mnie palcem i zamemłała coś po swojemu.

– Babcia Yumsun mówi, że szybko pan wstał. Że silny w panu duch.

– Ja... proszę podziękować babci za... cokolwiek dla mnie zrobiła. – Skłoniłem się i położyłem dłoń na sercu. Od zawsze miałem wpojony zabobonny wręcz szacunek do starszych i po prostu nie umiałbym nie podziękować takiemu komuś, choćbym i nie miał za co. – Niech pani spyta, co mi było?

Przetłumaczyła, w odpowiedzi babcia wyrzuciła z siebie dość długi i głośny elaborat. Patrzyłem, jak macha rękoma nad głową, składa je w kształt zrywających się do lotu ptaków, drzew kołyszących się na wietrze. W końcu staruszka rozkasłała się, sięgnęła po stojącą na parapecie puszkę coca-coli.

– Babcia Yumsun mówi, że ktoś rzucił na pana klątwę.

– Tylko tyle?

– W zasadzie tak. Musiała wygnać z pana złego ducha, który zamieszkał we krwi.

– Aha. I co, wygnała, jak rozumiem?

Patrzyłem na tę staruszkę z powątpiewaniem. Nie wyglądała ani na kogoś szczególnie bystrego, ani na... No w ogóle nie wyglądała.

Dopiero teraz zauważyłem, że na lodówce wisi maska. Prymitywna, chamska wręcz, zrobiona z kawałka plastikowej płyty, a może beczki? Krzywo wycięte otwory na oczy, włosy z plastikowego sznurka. Pokryta namazanymi markerem, wydrapanymi czymś ostrym ni to wzorami, ni to rysunkami. Z dowieszonymi kawałkami metalu, zapewne brzęczącymi przy każdym ruchu.

Przełknąłem ślinę, przymknąłem oczy. Pamiętałem tę maskę. Pamiętałem, jak wypływałem z odmętów zapomnienia, a ona była nade mną, wypełniała cały świat. Rytmiczne, wznoszące się i opadające dudnienie bębna. Dzikie, nieartykułowane wrzaski i zawodzenia.

Aż dreszcz przebiegł mi po plecach. Nagle ta babcia nie wydawała się już tak śmiesznie bezradna i skurczona, słaba na swoim posłaniu.

Ona też zauważyła, że spojrzałem na nią inaczej, bo roześmiała się i pogroziła mi palcem.

– Wygnała klątwę z pana ciała, tak. – Gerel zdawała się zupełnie nie angażować w to, co tłumaczyła, jak gdyby sytuacja nie była dla niej niczym niecodziennym. – Mówi, że zła krew jest w słoiku.

W pierwszej chwili pomyślałem, że się przesłyszałem.

– Co?

– Zła krew jest w słoiku – cierpliwie powtórzyła kobieta.

Dopiero teraz zauważyłem, jak bardzo jest podobna do Daniłowa.

Babcia pokazała sękatym palcem na półkę. Podążyłem za jej wzrokiem: faktycznie, pośród zapeklowanych liści, korzeni i nie wiedzieć czego jeszcze stał tam jeden słoiczek, do połowy wypełniony czymś gęstym i czarno-czerwonym.

– Ach. No cóż. I co z nim zrobić dalej?

Potok moich słów przetworzonych na przedziwny język w głowie Gerel zaszumiał w jedną stronę, zaskrzeczał w drugą.

– Mówi, że to pana krew, więc pan ją zabierze ze sobą. W tej ziemi i tak drzemie już wystarczająco dużo zła.

Sięgnąłem na półkę, z mieszanymi uczuciami zdjąłem słoiczek. No fakt, to była krew, już częściowo ścięta.

– Mogę to wyrzucić? – zapytałem. – To znaczy nie w tej chwili, ale jak babcia nie będzie widzieć.

– Nie mam pojęcia. Na pana miejscu bym tego nie robiła, skoro babcia mówi, żeby wziął pan ze sobą.

Aha. No dobra, super po prostu.

– Dobrze. Proszę jeszcze raz podziękować ode mnie w takim razie. Jeśli mogę się jakoś odwdzięczyć, to też proszę mi podpowiedzieć, co i jak.

Gerel zapytała babcię, ta zaśmiała się, powiedziała coś po swojemu i wykręciła do mnie policzkiem.

– Babcia mówi, że może ją pan pocałować.

– ...co?

– Mówi, że od wielu, wielu dziesięcioleci nie pocałował jej taki wysoki, postawny i przystojny mężczyzna. Chyba pana polubiła.

Oparłem się o plecy kanapy, cmoknąłem babulę w policzek aż klasnęło. Ona zaśmiała się głośno, zmierzwiła mi włosy, jakbym był jednym z jej wnuków, i machnęła ręką: ajj ty, niegrzeczny ty!

– No dobrze, to... – Uśmiechnąłem się do babci, doskonale wiedząc, że nie rozumie nic z tego, co mówię. – To co dalej?

– Pewnie będzie chciał pan wrócić do siebie, do miasta.


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю