Текст книги "SybirPunk Vol.1"
Автор книги: Michał Gołkowski
Жанры:
Киберпанк
,сообщить о нарушении
Текущая страница: 27 (всего у книги 28 страниц)
– Ale... co? – dość przytomnie zapytał Wania.
No tak, w sumie to wypadałoby im powiedzieć.
– Wchodzimy na teren zakładu od strony zaplecza technicznego. Tam szukamy dawnego warsztatu 8C. Dostajemy się do środka, a dalej... dalej wam wytłumaczę potem.
Wymienili spojrzenia, Mykoła skinął głową. Jemu przynajmniej w ogólnym zarysie wyłuszczyłem plan, i szczerze mówiąc, liczyłem, że jakby co to oprócz mnie właśnie on będzie robił za drugiego myślącego.
– To jak niby planujesz przedostać się przez ogrodzenie, co? – burknął ochroniarz.
– A tak.
Odebrałem Mykole jeden z pakunków, które ten do tej pory targał zwinięte pod pachami. Aż sapnąłem pod ciężarem, bo trochę to jednak ważyło... Rozpiąłem pasy trzymające zwinięty materac wojskowy, pozwoliłem mu się rozprostować.
Nie zrozumieli. Ja też bym nie zrozumiał, gdybym sam na to nie wpadł.
– Bierzecie we dwóch, trzeci asekuruje – wytłumaczyłem im plan. – Zarzucacie na szczyt ogrodzenia jeden materac, potem drugi. I po nich, hyc! na górę.
Zaśmiali się, ale potem spoważnieli, kiedy dotarło do nich, że mówiłem poważnie.
– Teraz? – tym razem zapytał Anton.
– Kulas, jesteśmy pod płotem – powiedziałem półgłosem.
– Osiem minut do przejścia wartownika – zaszumiał głośniczek douszny.
– Odczekamy, przepuścimy strażnika i jak schowa się za rogiem, to wtedy. Na razie podciągnijcie je bliżej, jak najbliżej płotu!
Zawlekliśmy nasze pomosty inżynieryjne aż pod samo ogrodzenie, potem zalegliśmy w rowie. Faktycznie, po jakimś czasie zza rogu wyłonił się lokalny wartownik, przyświecając sobie latarką, przeszedł wzdłuż ściany. W połowie zrobił przerwę, ulżył sobie w załomie muru, potem, pogwizdując, podjął swój obchód.
Jak tylko schował się za winklem, poderwałem się pierwszy, pokazałem ruchami rąk: teraz, szybko!
Sapiąc i stękając, podnieśliśmy pierwszy materac, zarzuciliśmy na ogrodzenie. Kolce od razu przebiły go na wylot, ale przynajmniej się trzymał... Ochroniarz od Zarnickiego i Mykoła od razu władowali na niego drugi, który już w pełni przykrył ostre szpikulce.
– Na górę! – pokazałem tamtym, robiąc stopkę.
Jako pierwszy wspiął się Wania. Jedną nogę postawił na moich złączonych rękach, drugą na ramieniu, potem od razu kopnął mnie w ucho, nadepnął na czubek głowy, ale wreszcie wywindował się na górę. Jegor już chciał podążyć w jego ślady, ale ja zamachałem rękami.
– Mykoła, zmiana! Ty podsadzaj, teraz ja.
Poszło szybko i sprawnie, bo Mykoła stał niewzruszenie jak stalowe schodki. Przesadziłem ogrodzenie, od razu ustawiłem się po drugiej stronie, gotów pomagać kolejnym z moich, pożal się Boże, komandosów.
Jako przedostatni ogrodzenie sforsował Anton, który z zaskakującą przy swojej tuszy chyżością zdołał wspiąć się na górę. Wreszcie tę samą drogę powtórzył Mykoła.
Mieliśmy niespełna godzinę, zanim ochroniarz znowu będzie tędy szedł.
Złapałem pierwszą lepszą z przerzuconych wcześniej przez ogrodzenie toreb z wyposażeniem, pokłusowałem w kierunku cienia pod ścianą. Mykoła próbował odczepić materace, ale syknąłem na niego: zostaw! Niech wiszą, i jak już wszystko jedno.
Oj, jednak trochę się tu zmieniło przez te lata. Wszystko było jakby mniejsze, odległości nie te... Mimo to znalazłem wejście do części warsztatowej, pokazałem: Mykoła, dawaj!
Mój wszechstronnie uzdolniony dostawca od razu nachylił się nad zamkiem, zaczął majstrować w nim przy pomocy dwóch kawałków podgiętego drutu. Ja tylko patrzyłem nerwowo na zegarek: dziesięć minut, nim ochroniarz będzie mógł przejść tędy, zaglądając w wąskie przejście...
W końcu szczęknęło, drzwi się uchyliły. Władowaliśmy się od razu do środka, do ciemnej, pachnącej kurzem i rdzą hali produkcyjnej, a ja zamknąłem za nami wejście.
– Ćśśś... – Przyłożyłem palec do ust.
Słychać było tylko ciężkie oddechy i stłumiony kaszel Paszy. We wpadającym przez zakurzone świetliki blasku reflektorów widać było wirujący w powietrzu kurz, wzrok powoli wyciągał z ciemności zarysy starych maszyn i składowiska zalegających pod ścianami części zapasowych.
Sekundy dłużyły się niemiłosiernie, aż wreszcie monitorujący zdalnie sytuację Kulas zameldował: przeszedł, można.
– Dalej! Szukamy numeru 8C! – rzuciłem półgłosem, włączając latarkę.
Rozbiegliśmy się po salach i przejściach, próbując znaleźć właściwe wejście. Najbardziej bałem się tego, że ktoś z nich zrobi coś durnego, wlezie, gdzie nie trzeba... A była to najmniejsza z rzeczy, jakie mogły pójść nie tak.
– Jest!! – rozległ się głos ochroniarza od Zarnickiego Juniora.
Rzeczywiście, kiedy do niego podbiegłem, stał przy stalowych drzwiach z wymalowanym farbą olejną numerem: 8C. Teraz miało się okazać, czy plan w ogóle miał sens, czy będzie trzeba kombinować inaczej.
Przepuściłem na przód Mykołę, ten zaczął znów majstrować przy zamkach. Poszło mu szybko, weszliśmy kawałek dalej... Oj, wspomnienia, wspomnienia!
Teraz tylko sobie przypomnieć, gdzie jest to konkretne miejsce.
Ekipa stała sobie pośrodku sali, a ja latałem w tę i we w tę, usiłując znaleźć coś, co pamiętałem jak przez mgłę. To gdzieś tu, tu musiało być... Zacząłem opukiwać ściany, w końcu trafiłem: tak, głuchy odgłos! To tu!
– Dawajcie łom! – Wyciągnąłem rękę.
Któryś wcisnął mi w dłoń krótką, zagiętą łapkę do gwoździ. Zamachnąłem się, uderzyłem w ścianę – ostrze weszło jak w masło, więc szarpnąłem mocno, wyrywając w płycie gipsowej pokaźną dziurę. I jeszcze raz, i kolejny. Wania złapał za krawędź, zaczął szarpać gołymi rękoma, kopać i rwać ile sił, pozostali też doskoczyli.
Tak. To tutaj zaoszczędzili na cegłach, z których młodszy brygadzista postawił sobie w domu barek. Zamiast zamurować drzwi, po prostu je przykryli z dwóch stron kartongipsem.
Wyrwaliśmy ile się dało, odsłaniając zakurzone drzwi z klamką. Nacisnąłem, pociągnąłem – otwarły się, skrzypiąc zawiasami. Za nimi było sporo upchanej byle jak waty szklanej, gąbki i kartonów.
– Anton, w tamtej torbie masz kamizelkę kuloodporną! – Pokazałem. – Zakładaj, żywo!
Grubas podskoczył jak smagnięty batem, rozpiął torbę i wyciągnął ciężką od płyt balistycznych kamizelę. Zaczął mocować się, próbując wcisnąć ją przez głowę, Pasza rzucił się, żeby mu pomagać...
– ALE BĘDZIE DYM! – ucieszył się Jegor.
Nie można było dać im ochłonąć. Jeśli tylko spróbują się zastanowić, to któryś nieuchronnie dojdzie do wniosku, że to, co robimy, jest bezdennie głupie. Dopóki nie mieli czasu na myślenie, istniała szansa, że nam się uda.
– Wania, mówiłeś, że masz broń... Dawaj!
Wywołany sięgnął za spodnie z tyłu, wyciągnął poważnie wyglądający rewolwer. Już się ucieszyłem, kiedy zauważyłem oznaczenia na lufie: RAM, real action marker.
Czyli pierdolony traumat, pistolet na gumowe kule.
Szlag by to trafił.
Nie dałem po sobie nic poznać, wziąłem od niego atrapę prawdziwej broni, pokiwałem głową: super.
– Kto jeszcze coś ma?
Dwa noże, jedna latarka z paralizatorem.
– Nie mówił pan, żeby coś brać, panie Aleksandrze – bezradnie rozłożył ręce Mykoła. – A przecież tam, na mojej fabryce, leży tego...
– Nieważne. Gotowi?
– Tak jest! – nierównym chórem odpowiedziała moja drużyna.
Ochroniarz od Zarnickiego patrzył na nas jak na skończoną chujozę. Jakby nie wierzył, że to wszystko dzieje się naprawdę. A ja... ja czułem się w tej chwili jak autentyczny król żebraków.
Wziąłem głęboki oddech. To była ta chwila, to było być albo nie być. Potoczyłem po nich wzrokiem.
– Mykoła, bądź tak uprzejmy i przebij się na drugą stronę. – Zrobiłem zapraszający gest, pokazując na otwór w ścianie.
– Oczywiście, panie Aleksandrze.
Wziął rozbieg, zasłonił twarz przedramieniem i po prostu skoczył w otwarte drzwi. Huknęło i trzasnęło, podniosła się chmura pyłu i kurzu... A ja zaświeciłem w ciemny korytarz po drugiej stronie.
Udało się. Przebiliśmy się do zamkniętej części administracyjnej.
– Anton, naprzód! – charknąłem, popychając grubasa w kamizelce balistycznej przodem. – Wania, Pasza, świećcie latarkami!
Sam skuliłem się za sapiącym, pocącym się jak świnia, wielkim niczym szafa Antonem, wystawiając mu nad ramieniem lufę pistoletu na gumowe kule. Jeśli strzelę, to popękają mu bębenki...
Jeśli ktoś strzeli do nas, to pęknie mu bebech, wylewający się spod kamizelki.
No trudno. Każdy ma jakąś rolę w życiu, a jego rolą było robienie za żywą tarczę.
Skręciliśmy za róg, światła jeszcze się nie zapaliły. Tutaj powinny gdzieś być już pomieszczenia sekretariatu i dyrekcji, bo wbiliśmy się centralnie do środka, w samo serce zakładu... Zamkniętego od zewnątrz na trzy spusty, bronionego przez pancerne bramy i systemy alarmowe.
Na pałę, na rympał, na głupa. I udało się.
Widziałem kątem oka, że ochroniarz od Zarnickiego wysyła jakąś wiadomość. Pewnie pisze do szefa... Ja też puknąłem komunikator w uchu, szepnąłem:
– Kulas? Słyszysz mnie?
– Słabo i niewyraźnie, pewnie ściany ekranują, ale słyszę. Jestem na miejscu – zatrzeszczała słuchaweczka. – Ile wam brakuje?
– Jesteśmy w środku. Może pięć minut, może... Stój, ręce do góry! Mam broń, ręce do góry!
– RĘCE DO GÓRY! KURWA, RĘCE DO GÓRY, MAMY ZAKŁADNIKA, CHUJU! JA PIERDOLĘ, ZABIJĘ CIĘ, ZAJEBIĘ, ROZPIERDOLĘ, RĘCE DO GÓRY! – wydarł się Jegor tak, że sam mało nie wypuściłem broni.
Strażnik, który właśnie wyszedł centralnie na nas zza zakrętu korytarza, zamarł niczym królik w światłach ciężarówki.
– Ręce, ręce! Na glebę, mordą do podłogi! Kładź się, już!
– KŁADŹ SIĘ, KURWO! KŁADŹ SIĘ, BO ZAJEBIĘ, JA PIERDOLĘ, AHA-HA-HA, ALE JAZDA! RĘCE DO GÓRY!
– Ręce do góry, człowieku! – zapiszczał dyszkantem Anton, który dopiero teraz zrozumiał, że trafił pomiędzy młot a kowadło.
Wartownik w pierwszej chwili sięgnął po broń, ale zaraz zrezygnował, skulił się, posłusznie podniósł ręce, ukląkł na ziemi. Czym prędzej doskoczyłem do niego, wykręciłem dłonie, związałem plastikowym samozaciskiem i wyszarpnąłem z kabury pistolet. Małe toto, pukawka, ale zawsze broń...
– Klucze! – wyrzuciłem z siebie.
– Nie mam, nie mam... – zajęczał tamten. – Nie zabijajcie, ja emeryt już jestem!
– Gdzie są?!
– Na stróżówce, tam dalej! Tam siedzi Witia jeszcze!
– Wstawaj, idziemy!
Poprowadziłem go przed sobą, wciskając lufę jego własnego pistoletu w potylicę i czując, jak pocą mi się ręce. Czyli byli dwaj, a może i trzej. Niedobrze. Nieprzewidziana komplikacja.
Drugi strażnik nawet nie zauważył, że podeszliśmy. Zanim odwrócił się od holowizora, już celowałem mu w twarz.
Związaliśmy i zakneblowaliśmy obydwu, zabrałem im broń i, co najważniejsze, klucze! Rzuciłem je od razu Wani, poleciłem, żeby otworzył szafę pancerną. Spojrzałem na kamerki bezpieczeństwa, na konsolę...
– Teraz musicie dostać się do pomieszczeń zarządu. – Wtyka Zarnickiego też jednak się denerwował, oblizywał nerwowo usta. – To będzie jakoś w lewo...
– Wiem, gdzie to jest – przerwałem mu, wciskając dezaktywację alarmu.
– Ale po co...
Nie zwracając na niego uwagi, przerzuciłem przełącznik otwierania bocznej bramy i zwolniłem blokady drzwi od tamtej strony. Przez chwilę patrzył na to, nawet zmarszczył brwi, jakby chcąc o coś zapytać.
– Potrzebuję jeszcze jednego człowieka – wyjaśniłem uprzedzająco. – Hakera.
– Ale macie tutaj komplet kodów. – Klepnął się w kieszeń. – Wystarczy, że wprowadzicie ten nośnik do komputera w księgowości.
No tak, bo taka właśnie była idea wrogiego przejęcia. Trzeba było wejść do siedziby firmy, którą chciało się przejąć, i dostać do pomieszczeń księgowości i/lub działu prawnego. Tam, gdzie były wszystkie dokumenty, gdzie leżały po szafach pancernych czipy z uwierzytelnionymi podpisami i elektroniczne pieczęci.
Wchodziło się tam, zabierało albo kasowało wszystkie dokumenty, a potem fingowało umowę kupna-sprzedaży. Albo i przekazania. Lewy protokół posiedzenia nowego zarządu, lewy protokół wyboru nowego prezesa... Słowem, robiło się podwójną dokumentację.
A potem? Potem, jak już miało się fizycznie w garści sam zakład, papiery, pieczęcie i klucze dostępu, robiło się krok w tył. No co, że niby nie moje? Jak nie moje, jak moje!
Rozbój w biały dzień, jednym słowem.
– Nie do końca wystarczy. – Pokręciłem głową. – O, już jest!
Rzeczywiście, na teren zakładu wjechała taksówka z oznaczeniami transportu specjalnego. Pojazd opuścił rampę, po której majestatycznie, powoli zjechał wózek inwalidzki Kulasa. Mój prywatny informatyk rozliczył się z kierowcą, ruszył przez otwierające się automatycznie drzwi w naszą stronę.
– Nie takie były ustalenia – zaniepokoił się ochroniarz.
– Mówię, że potrzebuję hakera – powtórzyłem, za plecami odbezpieczając pistolet na gumowe kule.
– Nie tak miało być. Szefie! – Uniósł do ust komunikator. – Szefie, oni coś tutaj...
Nie dokończył, bo strzeliłem mu z przyłożenia prosto w brzuch. Złożył się jak gumowa lalka, doskonale wyczuwający chwilę Jegor walnął go z boku w ucho, a Pasza wbił paralizator prosto w kark. Trzasnęło, gościu zwalił się jak kłoda.
– HA! ZDYCHAJ, ŚWINIO JEDNA! – zawył Jegor, już sięgając po nóż, ale złapałem go za rękę.
– Żadnej krwi! Związać go, położyć pod ścianę! Mykoła, leć po Kulasa... Wania, jak tam?!
– Jest! – krzyknął tryumfalnie tamten, przekręcając klucz.
Pociągnął za skrzydła pancernej szafy, a naszym oczom ukazał się cały arsenalik. Kilka strzelb, dwa karabinki, pół tuzina pistoletów, pudełka z amunicją... O gazie i elektropałkach już nawet nie wspominając.
Moja brygada wrzasnęła radośnie, rzuciła się jeden przez drugiego, wyrywając sobie co lepsze sztuki.
Odetchnąłem głęboko. No dobra, to teraz czekamy na rozwój wydarzeń... O, już widziałem, że przed zakładem coś się zakotłowało: czarny samochód, do tej pory stojący w ciemnym zaułku, podjechał pod bramę. Wysiadło z niego dwóch siepaczy, którzy bezskutecznie kręcili się pod ogrodzeniem, gestykulując zamaszyście.
Zaraz za nimi wyszedł Zarnicki Junior, zaczął klarować coś w komunikator. No tak, przecież widzieli taksówkę i wózek inwalidzki, więc już to było cokolwiek dziwne. Potem usłyszeli ostatni raport teraz związanego przydupasa, padł strzał.
Dodali dwa do dwóch, doszli do jedynego słusznego wniosku: będę chciał ich jakoś przekręcić.
Tylko że jeszcze nie zaczęli podejrzewać, z jakim rozmachem i w jakiej skali.
Obserwowałem widocznego na monitorze blondyna. Aj, a miałem wcześniej nadzieję, że to on z nami pójdzie! To byłby piękny dodatkowy łup, gdybym mógł wysłać jego zdjęcie Cesarzowi, czekającemu teraz w celi na rozprawę.
Ale to nic. Cesarzem i stosunkami ze starą ekipą zajmiemy się później. Na razie pracowałem na swoją nową pozycję w nowym świecie.
Wyłuskałem z ucha nieprzytomnego ochroniarza komunikator, wsłuchałem się w głosy.
– ...bez wyjątku, rozumiesz? Są tam w środku! Dawaj ich tutaj, migiem! – to perorował Zarnicki Junior.
– Uspokój się, nie panikuj. Ilu? – spokojny, rzeczowy głos starszego brata. – Mówisz, że zastrzelili Maksima?
– Nie odpowiada, a ja słyszałem strzał!
– Przechodzimy na bezpieczny kanał, bo mają jego komunikator. Chłopcy już do ciebie jadą.
Odłożyłem niepotrzebną już słuchawkę na blat. No, zaraz się tu zagotuje.
I bardzo, bardzo dobrze.
Wyciągnąłem z bocznej kieszeni zawczasu przygotowany holonotatnik z przystawką uwierzytelniającą, otworzyłem prawie gotowy dokument.
– Panowie – zwróciłem do moich pijaczków spod bloku – każdy przykłada tutaj kciuk, a tu przesuwa czipem identyfikacyjnym. No już, raz-dwa!
Nie zadając pytań, zaczęli po kolei składać podpisy. Patrzyłem, jak ich dane wpływają w odpowiednie miejsca, i aż mi się śmiać chciało.
Wreszcie Jegor też zdołał wczytać swój profil, ja kliknąłem „zapisz, zamknij”.
– Dziękuję, panowie, witam was w składzie zarządu. – Wyszczerzyłem się.
– OGŁOSILIŚMY NIEPODLEGŁOŚĆ?! – zdziwił się Jegor. – JESTEŚMY NOWYM PAŃSTWEM!
– Nie, nie aż tak, ale...
– Chudy. – Kulas skrzywił się, wjeżdżając do zatłoczonej kanciapy ochroniarzy. – Co tu się dzieje?
– Jedziemy z koksem, Kulas. Po całości, po pełnej kurwie. Masz. – Podałem mu wyjęty z kieszeni ochroniarza dysk i świeżo zamknięty notatnik. – Tutaj dopisz siebie. A to trzeba wprowadzić do systemu, ale nie uruchamiać... Leż cicho, bo w łeb!
To ostatnie było skierowane do samego Maksima, który dochodził już do siebie i teraz szarpnął się w więzach, zabełkotał coś i krzyknął nieartykułowanie.
– Gdzie mają główną serwerownię działu prawnego? – zapytał Kulas, patrząc na plan.
– Jeśli mogę się wtrącić...
Mykoła pokazał palcem na schemat pomieszczeń, Kulas kiwnął głową.
– Ruszajcie! – poleciłem. – Mykoła, otwieraj albo wyważaj drzwi, to bez znaczenia. Kulas, odpal ten ich dysk, ale...
– ...nie uruchamiaj, słyszałem. Zostawić otwarty port?
– Tak! No już, ruszać się!
Sam patrzyłem na kamery. Do pierwszego samochodu dołączył już drugi, trzeci... Wysypywali się z nich najemnicy, widziałem broń krótką i długą. Będą nas chcieli brać szturmem.
– Żołnierze ze stacji Gagarinskaja! – zawołałem, zwracając się do moich pijaczków, teraz ściskających broń wszelaką. – Oto nadchodzi pora, kiedy będziemy musieli walczyć o swoje! Co prawda to jeszcze nie jest nasze, ale walczyć musimy już... Umiecie obchodzić się z bronią?
Pokiwali, ale po spojrzeniach i minach widziałem: ni cholery.
– Trudno! Kolbą do siebie, lufą do wroga, i z pieśnią na ustach... Ruszamy, na pozycje!
Poprowadziłem ich ciemnym korytarzem, potem schodami na piętro. Wywaliłem z kopa pierwsze lepsze drzwi od frontu, władowałem się do czyjegoś gabinetu.
Uchyliłem okno, niemalże na oślep dałem ognia z odebranego wartownikowi pistoletu.
Kręcące się pod bramą figurki nagle skoczyły na boki, kryjąc się za samochodami. Strzeliłem jeszcze raz, potem odsunąłem się od okna. W samą porę, bo kilka kul naraz uderzyło w szybę, zasypując mnie deszczem odłamków.
– Wania! – krzyknąłem, pokazując na stanowisko przy oknie. – A wy za mną, do kolejnych pokojów! Nie pozwólcie im podejść!
O dziwo, nie trzeba było im powtarzać dwa razy. Bardzo szybko i sprawnie roztasowali się po pomieszczeniach, zaczęli palić do stłoczonych na dole ludzi Zarnickiego; tamci odpowiadali zmasowanym ogniem, prawie nie dając naszym się wychylić... Ale najważniejsze było to, że trzymaliśmy ich na dystans.
Siłą rzeczy, nie mogło to potrwać długo. Nie musiało wręcz, ale teraz walczyliśmy o każdą minutę.
Jeden ze stojących pod zakładem wozów wykręcił, nabrał rozpędu i całym impetem wbił się w bramę, wyrywając jedno skrzydło. Ludzie od razu zaczęli wciskać się w wyłom, pod ogniem moich bojowników przebiegać dalej.
– Nikt poza nami! – ryknąłem motto wojsk powietrznodesantowych, ciskając za okno granat hukowo-błyskowy.
Faktycznie, błysnęło i huknęło tak, że aż posypało się szkło z okien, kilku ludków zatoczyło się... O, jeden oklapł na ziemi, najwyraźniej trafiony przypadkową kulą któregoś z moich.
No cóż. Komplikacje musiały wystąpić. Trupa jakoś się wytłumaczy później.
– ...Chudy! – usłyszałem przez kanonadę wołanie Kulasa.
– Zaraz! – odkrzyknąłem.
Chciałem, bardzo chciałem pobiec do niego, ale jeszcze nie mogłem. Nie mogłem, bo tamci byli już przy drzwiach... Strzeliłem kilka razy, przeganiając ich od głównych schodów.
A potem usłyszałem odbite echem, słodkie niczym najpiękniejsza symfonia, wycie syren. Ulice zabarwiły się błękitem i czerwienią nadciągających radiowozów; atakujący wyraźnie stracili rezon, zawahali się: z milicją nikt nie chciał mieć do czynienia.
Wreszcie nadciągała kawaleria, czyli Kojotowi można jeszcze było ufać.
Jakiemu Kojotowi?
O co chodzi, pytacie?
No już. Cofnijmy się o kilkanaście godzin.
Retrospekcja: rano tego samego dnia
– Kapitan Khudovec do pułkownika Derlina. Sprawa służbowa.
Kojot nie kazał mi długo czekać: pewnie jak tylko dotarła do niego wiadomość, że jestem i czekam, kazał mnie wpuścić. Ciekaw był, co takiego mam mu do powiedzenia... I słusznie, że był ciekaw.
– Chudy, druhu! – Aż wstał zza swojego ogromnego, masywnego biurka i podszedł, żeby się przywitać.
– Cześć, Kojot. Jak leci, co dobrego?
Machnął ręką.
– A, daj spokój. Przecież po zmianie gubernatora jest taki burdel, że się nie chce nawet o tym mówić. U mnie już poleciał generał major, tylko patrzeć, jak fala uderzeniowa do nas dojdzie. Góra się strasznie pulta, wszyscy wykonują gwałtowne ruchy i trzymają się stołków. A co u ciebie?
W domyśle: czy może masz to, co bardzo chciałbym, żebyś miał?
– Stara bieda. Wiąże się koniec z końcem, ale poza tym to...
– Odpocząłeś w Jiali? Czy tylko tranzytem byłeś?
Bydlak. O ile lubiłem, naprawdę lubiłem Kojota, o tyle, niestety, zawsze miał on słabość do obnoszenia się ze swoją siłą i możliwościami. No musiał, musiał mi dać do zrozumienia, że wiedział!
– Wiesz co, Kojot, jak jesteś zajęty i się spieszysz tak bardzo, że nie masz czasu nawet poudawać, że jesteśmy przyjaciółmi, to ja może pójdę do kogoś innego – zagrałem va banque.
– Nie no, druhu, coś ty! Siadaj, pogadajmy na spokojnie. Napijesz się czegoś?
Potrząsnąłem głową.
– Nie, jeszcze mnie dziś czeka paręset kilometrów.
– Podwieźć służbówką? Albo załatwić śmigło? Szybciej będzie.
– Kojot, nie przesadzaj teraz w drugą stronę.
– Okej.
Widziałem, jak bardzo stara się kontrolować, żeby nie naciskać, i trochę bawiło mnie przeciąganie sytuacji. Wreszcie zlitowałem się nad nim, sięgnąłem do kieszeni i położyłem na biurku zafoliowany holodysk.
Nachylił się w fotelu, wsparł łokciami o blat. Spojrzał na dysk, potem pytająco na mnie.
Ja tylko kiwnąłem głową.
– Obawiam się, że zdążył zniszczyć dane. Zastałem go... – celowo zawiesiłem głos – w trakcie czyszczenia. Natomiast to chyba żadna strata, bo właśnie o to chodziło, prawda?
– Jasne. Pewnie. Oczywiście. Sprawdzałeś, czy...?
Oj, był zawiedziony.
Słyszałem to w jego głosie: z jednej strony niewypowiedzianą, niewyobrażalną ulgę, że jego grzeszki nigdy nie ujrzą światła dziennego, a z drugiej rozczarowanie. No bo przecież ile tam było grzeszków cudzych!
A Kojot na pewno gotów byłby postawić na szali szczęście własnej rodziny, byleby zyskać przełożenie na tylu bogatych i wpływowych ludzi.
To nas właśnie różniło, dlatego nie byłem w stanie zostać w milicyjnym specnazie jako jego podkomendny. Dla niego praca i związane z nią rozgrywki były istotą życia, tym, co określało go jako osobę. A dla mnie? Dla mnie to było coś, co należało zrobić, żeby mieć więcej czasu wolnego.
Nakrył dysk dłonią, przesunął ku sobie. Widziałem, jak trzyma go ostrożnie za same brzeżki, pewnie licząc, że zgarnie z niego jakieś ciekawe odciski palców... Ale ja wytarłem plastik dokładnie przed wejściem tutaj, a jeszcze podałem mu prawą, sztuczną dłonią, która i tak nie zostawiała śladów.
– Nie sprawdzałem, nie czytałem, nie ruszałem. Nie jest mi to do niczego potrzebne. A jak tam wsadził jakiegoś wirusa? Za wysokie progi, nie mój kaliber.
– Słusznie, druhu. No, powiem ci, ojczyzna jest ci wdzięczna. I ja jestem ci wdzięczny. Jeśli będę mógł kiedyś coś...
– Możesz dziś wieczorem.
– Jasna sprawa, Chudy! Wybierasz klub, przychodzimy, a ja stawiam co tylko chcesz!
Szybko myślał, chciał się wykpić po taniości. Nie tym razem, towarzyszu pułkowniku.
– Obawiam się, Kojot... – teraz to ja nachyliłem się do niego – że dziś wieczorem będziesz w pracy.
Kiedy pierwszy czarny, opancerzony radiowóz wjechał pomiędzy osobówki ludzi Zarnickiego, a ze środka wysypali się równie czarni, opancerzeni szturmowcy z naszywkami FSB na plecach, ja zerwałem się i pobiegłem.
Teraz naprawdę liczyć się będzie każda sekunda.
Zbiegłem na dół, rozejrzałem w lewo i w prawo po korytarzu.
– Kulas! – wrzasnąłem, przekrzykując palbę z góry.
– Tu!
Pobiegłem na głos, wreszcie znalazłem wyrwane z zawiasów drzwi. W środku, w pokoju zastawionym ekranami i plastikowymi segregatorami, stał Mykoła. Kulas, podpięty do systemu zakładu baryszewskiego przez swój przenośny komputer, wyglądał już bardziej jak część systemu.
– Chudy, jesteśmy w środku. Łamię ten ich program... – zawiesił głos.
– I? Ale? Jednak? Więc?
– I jest trudno, ale ogarniam, jednak to potrwa, więc cierpliwości.
– Kulas, nie mamy...
– Cierpliwości. Poprzedniego zarządu już nie ma. Wpisuję nas wszystkich po kolei.
Patrzyłem na przelatujące po ekranie cyferki i wykresy, zmieniające się jak w kalejdoskopie interfejsy i portale. Tknięty nagłym impulsem, sięgnąłem po komunikator, wybrałem numer.
– Halo? No cześć, Saszka! – odezwała się radosnym, szczebioczącym głosem Olga.
– Olga! Olga, to ja, Sasza.
– Wiem, głuptasie, przecież mam twój numer. No co tam?
Była tak radosna, tak spokojna. Tak inna od szalejącego wokół mnie huraganu obłędu.
– Olga, ja...
Urwałem, bo Kulas podniósł dwie ręce tryumfalnym gestem, zamachał do mnie, pokazał na wyświetlacz: jesteśmy w środku!
– Co? Co jest, szary wilku? – zdawała się rozbawiona.
– Olga, ja właśnie... właśnie robię przewał.
– Co?
– Przekręt robię. Ogromny, kosmiczny. Dojebany po całości.
– Ojej! A jaki? Opowiesz?
– Właśnie przejmujemy zakład na Baryszewie. Klasyczne, podręcznikowe, półlegalne wrogie przejęcie. Na górze strzelają, dopiero zajechało pod budynek FSB. Jest, kurwa, grubo.
– O rany! – zapiszczała z radości. – Ale cudooownieee! Sasza, ale... ale dlaczego do mnie dzwonisz? Leć przecież, strzelaj?!
– Bo chciałem ci powiedzieć, że cię...
Nie. Nie dam rady. Nie będę w stanie tego powiedzieć.
– ...co?
– Że robię to dla ciebie, Olga.
Cisza. Słyszałem, jak ona oddycha; czułem, jak wali mi serce.
– Sasza. Dziękuję ci. Jesteś zajebisty.
– Ty też. – Machnąłem ręką na Kulasa, który pokazywał mi: kończ, mamy robotę! – A teraz muszę uciekać. Naprawdę muszę.
– Łiii, jak się cieszę! Kawa? Obiad jutro?
– Jeśli mnie nie wsadzą, to tak. Na razie! – krzyknąłem, zrywając połączenie. – No już, już! Widzę!
Kulas zamachał rękami.
– Chudy, zostało piętnaście sekund otwartej uwierzytelnionej bramki! Teraz trzeba podać dane nowego właściciela... Dajemy, jak jest? Czy co?
No tak, bo on nie wiedział. Powiedziałem mu wszystko, aż do tej chwili.
Poczułem, jak świat wiruje, a potem staje w miejscu.
Nabrałem tchu, podając mu czytnik z podpisami moich menelskich żołnierzy.
– Puść przodem dane z tego ich dysku, ale od razu zrób kolejną zmianę na to. A potem podaj...
– Co?! Bo ja tu mam sekundy...!
– Aleksander Khudovec, prezes zarządu i udziałowiec stuprocentowy – powiedziałem, przesuwając dłonią z czipem ponad czytnikiem.
Piknęło, wyświetlił się komunikat: dane przyjęte, protokół zatwierdzony. Kulas otworzył szeroko usta, zdumiony. Mykoła uśmiechnął się leciutko i pokiwał ze zrozumieniem.
A ja odwróciłem się i wyszedłem, zostawiając ich z robotą. Niech dokończą, uporządkują dokumentację. Wyślą to do rejestru firm czy gdzie jeszcze trzeba. Zanim prawnicy to ogarną, zanim ktoś zrozumie, dlaczego w ciągu jednej godziny zakład zmienił zarząd dwa razy... Oj, tak.
Po co drugi? Ano po to, że nie miałem zamiaru być tym, co okradł dotychczasowego właściciela. Bynajmniej. Tam niech będzie na pierwszym miejscu widać Zarnickiego czy jego spółkę. A ja? Ja po prostu okradłem złodzieja.
Świat był jak za grubą folią, wrażenia docierały do mnie przytłumione: strzały z góry, wołanie ludzi, hałas i wycie syren... Ja słyszałem tylko echo własnych myśli w głowie.
Całe życie robiłem dla innych, wykonywałem polecenia i byłem chłopcem na posyłki. Zawsze pies ogrodnika – sam nie zeżre, innemu nie da.
Dość. Koniec z tym. Teraz naprawdę idę na swoje.
Wróciłem do wartowni, nie zwracając uwagi na wijącego się i rzucającego Maksima, wziąłem z półki komunikator. Wsunąłem w ucho, odezwałem się:
– Halo, Zarnicki? Jeden albo drugi, słyszy mnie który?
Kanonada cichła, moi też przestawali strzelać, żeby nie trafić nikogo z milicji.
– Zarnicki, zgłoś się. Zarnicki, słyszysz mnie...?
Czułem, że stoję obok siebie.
– Zarnicki, zgłoś się...
– Tu Zarnicki. Kto wywołuje? – słuchawka nagle się odezwała.
– Kapitan Aleksander Khudovec, do usług. Jak tam, panie Zarnicki? Braciszka już zgarnęło FSB? Może po pięciu, siedmiu latach wyjdzie.
Chwila ciszy.
– Zapłacisz za to. – Głos Zarnickiego był spokojny, wyprany z emocji. – Znajdę cię i wypruję flaki. Tobie i twoim koleżkom. Rozglądaj się dobrze, szczurze miejski, bo od dziś...
– Wadim Daniłow – powiedziałem tylko.
Znów pauza.
– Co?
– Wadim Daniłow, mówię. Sprawdź sobie, kto to taki. A potem zobacz, kto dla niego pracuje. Zobacz, przemyśl i dopiero potem próbuj mi grozić, łysa pało.
Cisza. Posłuchałem szumów jeszcze chwilę, a potem wyjąłem komunikator i wyrzuciłem w cholerę.
Retrospekcja: po południu tego samego dnia
K-Merowo widać było już z daleka: zasnuta czarnym dymem, pokryta czarnym pyłem wyspa pośród czarnego pustkowia wyrobiska węglowego. Dochodziła właśnie pora obiadu, więc maszyny w większości stały, operatory i robotnicy korzystali ze świętego prawa do przerwy regeneracyjnej.
Zawsze pół na pół zazdrościłem i gardziłem ludźmi pracującymi na etat. Ot, wyrabiasz te sześć, osiem czy nawet dwanaście godzin, wracasz do domu i masz wszystko w dupie. Nic cię nie obchodzi, aż do kolejnej zmiany.
A prywaciarze nigdy nie mają wolnego, nawet urlopów nie mają prawdziwych, bo zawsze może ktoś zadzwonić.
Tyle że jeśli uda mi się to, co zamyśliłem, to się właśnie na taki urlop wybiorę. I zabiorę Olgę, i wyłączę komunikator. I będę miał wszystkich w dupie.
Na razie wjechałem pomiędzy brudne, zakurzone wieżowce K-Merowa, kierując się już znaną drogą do siedziby trzymającej to wszystko w garści korporacji.
Na bezczela zaparkowałem brudnego, poobijanego mercedesa pod samym wejściem, na miejscu dla gości. Ochroniarzowi w respiratorze, który już z daleka zaczął się rzucać i gardłować, że nie wolno, powiedziałem krótko:
– Do pana prezesa rady nadzorczej Daniłowa. Dzwoń od razu do niego, jak chcesz.
Odpuścił natychmiast, nawet podszedł ze mną do wejścia i otworzył drzwi. Na recepcji też poszło sprawnie, winda wwiozła mnie na górę, po drodze automatyczny system czyszczący zdmuchnął ze mnie pył węglowy i wypolerował mi buty.
Tak, to był ten poziom szpanu, przy którym przestawałem czuć się komfortowo. No ale co zrobić? Trzeba było zachowywać pozory.
Wszedłem na puszysty, idealnie tłumiący kroki dywan. Recepcjonistka uśmiechnęła się takim pięknym uśmiechem, że aż mnie coś ścisnęło w dołku, po czym odezwała się niskim, matowym głosem:
– Pan prezes jest w tej chwili na spotkaniu. Zapraszam do jego gabinetu.
Podziękowałem, wszedłem. Usiadłem sobie pod ścianą, próbując ogarnąć dziwaczny wystrój wnętrza.
Tutaj z kolei wszystko było zielone. Zielone biurko, krzesła obite zieloną skórą. Zielony dywan, zielony anatomiczny fotel. Zielone pierdółki biurowe, zielony monitor... Zielony kubek z napisem: „Dla najlepszego tatusia”.