Текст книги "SybirPunk Vol.1"
Автор книги: Michał Gołkowski
Жанры:
Киберпанк
,сообщить о нарушении
Текущая страница: 10 (всего у книги 28 страниц)
– Chudy, zawracasz mi dupę, wiesz? Dupę, której nie mam.
– Dawaj, wypoleruję ci w podzięce miskę. – Wyszczerzyłem się w uśmiechu.
– Od środka, towarzyszu kapitanie, od środka – zamruczał, wgryzając się w przepływ Strumienia.
Ekrany na chwilę wypełniły doniesienia medialne, blogi, serwisy informacyjne, archiwa wiadomości, transmisje i relacje.
Siedziałem cicho, starając się nie przeszkadzać. Kulas był najlepszym łącznościowcem, jakiego znałem, i autentycznie potrafiłem mu zaufać. To fakt, że na dobre dwa lata cokolwiek o nim zapomniałem... Ale okazuje się, że śmierć kilku gnid to niewygórowana cena za odnowienie takiego kontaktu. Widać też było, że przez ten czas pogłębił swoje umiejętności, i teraz został autentycznym drapieżnikiem Strumienia.
Strumień to w ogóle dziwna rzecz. Taka sobie nasza niby-wewnętrzna sieć, spinająca całą Federację w jeden organizm. Teoretycznie otwarta na widoczny z niej Internet, obejmujący większą część cywilizowanego świata; praktycznie zamykająca nas, jak szklane akwarium wrzucone do oceanu. Co prawda żaden rekin tych naszych złotych rybek nie zje, ale i rybki prędzej czy później zdechną z głodu, jeśli właściciel nie będzie im dosypywał jedzonka.
Właściciel, owszem, dobrze się swoimi rybkami opiekował, karmił je, czasami nawet zmieniał wodę... A rybki w większości były szczęśliwe.
Poza takimi osobnikami jak chociażby Kulas.
– „Znany dyrektor spółki córki węglowego olbrzyma K-Mer Corp, Pavel S., narzeka na restrykcyjną politykę gubernatora” – tryumfalnie obwieścił gospodarz zanurzony po sam czubek głowy w nurt informacji. – „Dlaczego ten sk, kropki, kropki, kropki się doje, kropki, kropki, kropki, do naszych biznesów, niech się odp, kropki, kropki, kropki”, to cytat.
– Źródło? – Przysunąłem się bliżej, zaglądając mu przez ramię.
– Jakiś niszowy portal dla miłośników teorii spiskowych. Twierdzą, że dostali część nagrań od swojego źródła w organach mundurowych. Zresztą tutaj niżej w dyskusji jest mowa, że kogoś za to aresztowali, widzisz?
Spojrzałem. Faktycznie, pojawiało się nawet nazwisko, adres zameldowania... Aż strach, że takie rzeczy hulały sobie swobodnie w sieci.
– No dobra, Kulas, a czy możesz...
Nie dokończyłem, bo nagle zawibrował mi zegarek. Zerknąłem tylko na wyświetlacz: oho. To trzeba odebrać na spokojnie.
Pożegnałem się z moim specem od informacji, na odchodne przyłożyłem czip do jego samorobnego terminala płatniczego, nawet nie patrząc na sumę, potwierdziłem przelew. Jak tylko zamknęły się za mną drzwi i szczęknęły zamki, od razu oddzwoniłem pod ostatni kontakt.
– Mykoła! – Uśmiechnąłem się, kiedy na ekranie wyświetliła się pyzata, doskonale znajoma twarz. – No co tam?
– A, dzień dobry, panie Aleksandrze, witam... Nie przeszkadzam?
Rozwalał mnie ten człowiek. Zawsze, za każdym razem pytał, czy aby nie przeszkadza. Nawet jak mu się wiosną palił warsztat, to od tego zaczął: czy nie za późno dzwoni.
– Nie, nie... – starałem się mówić półgłosem, bo dźwięk niósł się po klatce echem. – Co tam?
– No, panie Aleksandrze, bo ja mam kolejną partię gotową. To kiedy by pan mógł odebrać?
Zakląłem w myślach.
– Zaraz, niech pomyślę... Dziś nie mam samochodu, wie pan. Może jutro bym jakoś spróbował?
– Ojej...
– Tak? – starałem się, aby mój głos brzmiał na tyle spokojnie, na ile było to możliwe.
Szlag! Akurat, kiedy Cesarz mi mówił, że rynek ma kłopoty, ten zaczynał dosłownie szczać syntohormonami!
– No bo wie pan, naprawdę dobra partia wyszła. Lepsza niż fabryczna. A ja tu mam zepsutą chłodziarkę, pamięta pan? I przydałoby się, żeby to jak najszybciej odebrać, bo się rozwarstwi.
Uśmiechnąłem się, żeby przykryć grymas desperacji.
No i co ja mam z nim teraz zrobić? Co powiedzieć, żeby nie wyjść samemu na idiotę i nie wystawić człowieka do wiatru? Jak wytłumaczyć, że nie tylko nie dam rady przyjechać dziś, ale też że mogę nie mieć obecnie zbytu na produkowany dla mnie towar?
– Ile tego? – zapytałem, zmieniając temat.
– Cztery kanistry wyjdą, jak zwykle. I po kosztach się udało, bo trochę udoskonaliłem proces.
Westchnąłem ciężko. Mówienie prawdy potrafiło boleć, podobnie jak zrywanie plastra. Jedno i drugie trzeba było robić szybko.
– Mykoła...
– Tak, panie Aleksandrze?
– ...spróbuję zajrzeć dziś wieczorem – powiedziałem, sam nie wierząc we własne słowa.
Gadał coś jeszcze, ale ja pożegnałem się, wyłączyłem komunikator. Oparłem się czołem o ścianę, przymknąłem oczy.
Nie potrafiłem. Nadal nie umiałem powiedzieć komuś, z kim miałem umowę, że okoliczności zewnętrzne były takie, że nic z tego, i niech się człowiek goni na bambus. A powinienem był! Co mnie to obchodzi, że on robi swoje? Ja też robię swoje, a Cesarz nagle do mnie: no sorry, Chudy, ale okoliczności się zmieniają. No były ustalenia, ale już nie są.
A dla mnie słowo naprawdę było droższe od życia. „Ziomek powiedział, ziomek zrobił” – jak głosiło uliczne powiedzonko.
Osobiście chętnie bym wzbogacił je o jeszcze jeden człon: „ziomek pomyślał”. I to w dowolnym miejscu, czy to na początku, na końcu, czy w środku. Sam też mocny byłem tylko w gębie, przez co trafiałem potem w takie durne sytuacje.
No dobra, jakoś dam radę przecież. Pod wieczór smog powinien nieco zrzednąć, wyjadę po zachodzie słońca. Dotoczę się do niego przed północą, wrócę do domu przed świtem.
Wyszedłem na dwór, wysłałem wiadomość Cesarzowi: „Odbiór towaru jutro wieczorem, miejsce zwyczajowe”.
Odpowiedział od razu: „Chudy, w dupie mam twój towar”.
Odpisałem: „No patrz, a ja twojej kasy nie. Jutro tam gdzie zwykle”.
Byłem już przy metrze, kiedy zegarek piknął: „Zgoda”.
No cóż, wieczorem pojadę sobie przez miasteczko akademickie, w którym ponoć mieści się nasze laboratorium, może jeszcze ktoś będzie na miejscu. Jak nie, to zobaczę, jak to wygląda, a stamtąd skoczę do Mykoły.
A teraz zjem coś na mieście, wrócę do domu i się prześpię.
Przespałem się, aha, jasne. Od razu, już. Pewnie.
Obudziło mnie wycie Kusto. Długie, przeciągłe, żałosne... Rozchyliłem jedno oko: siedział koło mnie z pyskiem zadartym ku oknu i piłował ryja.
– Kusto, zamknij mordę...! – zajęczałem, ale on nie zwrócił na to uwagi.
Zwlokłem się z łóżka, na wpół po omacku przeszedłem przez przedpokój, wyłuskałem z kieszeni kurtki kluczyki do merca. Oparłem się o parapet okna w kuchni, wyjrzałem – no tak, samochód migał światłami i wył.
Zawsze tak robił, jak się go nie odpaliło co najmniej raz na dwadzieścia cztery godziny.
Zazwyczaj działo się to w nocy; pierwszy raz w dzień, ale to pewnie dlatego, że akurat spałem. Natomiast zawsze w środku pieprzonej, najgłębszej fazy snu REM, kiedy śniło mi się coś fajnego. Zaniedbanemu mercowi coś odbijało i włączał się alarm.
Zaczynał wyć, a ten debil Kusto razem z nim.
Piknąłem pilotem, w środku chyba zapaliło się światło, ale alarm nie zgasł. Czyli wersja gorsza... Okej, jeszcze raz, a potem otworzyłem i zamknąłem centralny zamek.
Podziałało, samochód umilkł, a Kusto poszedł za jego przykładem.
Wróciłem na kanapę, przykryłem się kocem.
Może zdążę jeszcze przysnąć.
Budzik odezwał się, jak zwykle, z opóźnieniem. Omal nie spadłem z kanapy, walnąłem nogą w stolik, przewróciłem szklankę z resztą piwa... Kusto już dawno nauczył się rozpoznawać ten dźwięk, więc błyskawicznie przydreptał, żeby zlizać skapujący ze stolika płyn.
Mgła prawie zniknęła, widziałem już bloki po drugiej stronie ulicy. No dobra, komu w drogę, temu pistolet za pazuchę.
Pokryty warstewką matowego, lepkiego osadu samochód mlasnął, otwierając drzwi. Silnik z trudem zassał powietrze, charknął i bluznął wszystkimi cylindrami; wycieraczki niechętnie przesunęły się po szybie, żłobiąc pierwsze wachlarze bruzd w nalocie.
Tak, to będzie długa, żmudna przejażdżka.
NeoSybirsk pół na pół uspokajał się i ożywiał. Ci, który uczciwie pracowali w zakładach pracy i innych szanujących się sektorach gospodarki, już ściągnęli do domów i teraz próbowali odpocząć, zalegając przy spokojnych wodopojach i paśnikach. Z drugiej strony wszyscy mięsożercy, którzy za dnia odpoczywali i regenerowali siły po poprzedniej nocy, wyruszali właśnie na łowy.
Tak przynajmniej uczyli nas w szkole, kiedy pojęcie „łańcucha pokarmowego” miało w ogóle jeszcze jakiekolwiek przełożenie na otaczający świat.
W mojej dzielnicy było już relatywnie spokojnie, trolejbusy zwoziły ostatnich wyrobników, mrówczy ruch przy stacjach metra też słabł. Korki na trasach nie zdążyły się nawet utworzyć, bo godziny szczytu zasłoniła mgła, więc dość szybko dotarłem do małej obwodnicy i wskoczyłem na jeden z niezliczonych mostów, spinających dwa brzegi rzeki.
Potężny Ob toczył swoje bure wody, rozlany majestatycznym ściekiem pomiędzy wybetonowanymi nabrzeżami. Zachodzące słońce odbijało się krwistą czerwienią w szklanych taflach drapaczy chmur śródmieścia, błyskało w czaszach anten satelitarnych i panelach nadajników.
Nadal nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że te przeogromne budowle, zajęte w większości przez federacyjne megakorporacje firm skarbu państwa i nie tak znów odległe od nich urzędy najprzeróżniejszych służb, są tak naprawdę odpowiednikami cytadel, budowanych na podbitym terytorium.
Albo statków kosmitów, którzy przybyli z jakiegoś zupełnie innego, równoległego świata i tylko zarządzają służebną ludnością ziem okupowanych.
Trochę tak jest, pomyślałem, mijając kolejny billboard, z którego patrzył na mnie niezmiennym wzrokiem ten sam od lat Prezydent. Rządzili nami ludzie o zupełnie odmiennym horyzoncie myślowym, problemach i wyzwaniach, które wymykały się pojęciu szarego zjadacza chleba. Oderwani od rzeczywistości.
Miasteczko akademickie też wyglądało jak miejsce z innej bajki, jakkolwiek nieco mniej wrogiej. Po prostu niezrozumiałej, to tyle, ale otoczonej pewną dozą powszechnego szacunku pomieszanego z pobłażliwym rozbawieniem.
Co innego zresztą mieliby odczuwać proletariusze wobec inteligentów?
Zjechałem pomiędzy raptem kilkupiętrowe, zadbane klocki hal inżynieryjnych i pawilony instytutów badawczych.
Wyglądało to jak istna oaza kreatywności: każdy kompleks, każdą działkę zabudowano w nieco odmiennym, a jednocześnie pasującym do sąsiednich stylu. Przewidziano miejsca parkingowe, zadaszone chodniki i ścieżki łączyły poszczególne skrzydła. Ot, w odróżnieniu od samego NeoSybirska, tutaj ktoś jeszcze myślał.
Zaparkowałem samochód o jedną uliczkę od adresu, który znalazłem w dokumentach, i dalej poszedłem piechotą. Czapka na głowę, respirator na twarz, gogle... Mało kto chadzał tutaj na spacery, ale szansa zidentyfikowania była mimo wszystko mniejsza, niż gdybym przejechał samochodem z widoczną rejestracją.
W końcu znalazłem odpowiedni budyneczek. Ładny, ale nieszczególnie wielki ani dostatni. Na pewno nie na te pieniądze, jakie się przez laboratorium musiały przewalać. Wywieszka się zgadzała, paliło się nawet światło... Pracują po godzinach? Wątpliwe, raczej cieć sprząta.
A ciecie potrafią być bardzo, ale to bardzo gadatliwi.
Wcisnąłem przycisk dzwonka, nie licząc szczególnie na reakcję. Nawet jeśli sprzątaczka tam jest, to nie otworzy, bo z jakiej racji?
Miałem już pójść dalej, kiedy odezwał się brzęczyk.
Popchnąłem furtkę, zaskoczony – ustąpiła. Wszedłem na prowadzącą ku drzwiom ścieżkę, wyłożoną sześciokątami z poliwęglanów; ledwie postawiłem nogę na szczycie schodków, kiedy otworzyły się przede mną rozsuwane drzwi.
– Witamy w NovaTek Laboratories! – radosnym głosem odezwał się ukryty w suficie głośniczek. – Cieszymy się, że odwiedzasz nasze centrum badawcze. Pozwól, że uczynimy twoje życie lepszym!
– Możecie sprzątać po moim psie – warknąłem, rozglądając się po pustym korytarzu.
Nie było tu żywego ducha. Zajrzałem za kontuar, czy nie chowa się tam jakaś recepcjonistka, rozejrzałem po korytarzu... Pusto. No nic, posiedzę i poczekam.
Po jakimś kwadransie, kiedy zaczęła mi już drętwieć prostata, jednak wstałem. Na próbę podszedłem do najbliższych drzwi – aha, kibel. No dobra, przyda się na zapas.
Zrobiłem swoje, umyłem ręce, jak to w zakładzie pracy. Na korytarzu nadal nie było nikogo, więc zacząłem iść od drzwi do drzwi. Tu zamknięte... Tu też... Opa, tu otwarte, ale ciemno, raczej nikogo nie ma. Tutaj składzik, tu znów puste pomieszczenie z dwoma biurkami.
Korytarz zakręcał, lampy zapalały się dla mnie i gasły, gdy tylko przechodziłem dalej. Wreszcie wypatrzyłem w ciemności przed sobą dwa jaśniejsze kwadraciki szybek, za którymi widać było laboratorium. To by się nawet zgadzało z tym, gdzie widziałem światło z ulicy.
– Halo? – odezwałem się, uchylając drzwi. – Jest tu ktoś?
Idealna, sterylna pustka jałowej przestrzeni badawczej. Oświetlenie bezcieniowe z paneli w suficie i ścianach, czysta biel sprzętów i minimalistycznych mebli. Tak samo biała podłoga, białe kartki wydruków. Białe mikroskopy, wirówki do probówek, komputery i... i inne hajtekowe rzeczy.
– Halo? – zapytałem jeszcze raz niepewnie, już gotów się cofnąć.
– No przecież jestem tutaj – odezwał się biały fragment białej przestrzeni, który nagle poruszył się i spojrzał na mnie wielkimi, niebieskimi oczami. – Myślałam, że pan mnie widzi. W czym mogę pomóc?
Świat zniknął.
Wszystko zlało się w jednolite, białe tło, na którym odcinały się wyłącznie te ogromne, lazurowo błękitne, idealnie wykrojone oczy z najpiękniejszymi, najgęstszymi rzęsami, jakie kiedykolwiek w życiu zdarzyło mi się widzieć.
Niewiarygodne, hipnotyzujące, wciągające w siebie.
Niczym dwa bezdenne górskie jeziora.
Dłoń w białej rękawiczce podniosła się, ściągnęła białą maseczkę z karminowo czerwonych ust.
Idealnie wykrojone wargi rozchyliły się, a potem uformowały w zapierający dech w piersiach uśmiech, pełen oślepiająco białych, doskonale równych zębów.
Podłoga zniknęła mi spod stóp. Zniknęło wszystko, zniknąłem ja. Zostały tylko te oczy i ten uśmiech... A potem dziewczyna przechyliła głowę.
– No co pan tak patrzy? Zgubił się pan? My już zamknięci jesteśmy, po godzinach pracy.
– Ja... – zdołałem tylko wykrztusić i na tej jednej sylabie wyczerpały się moje możliwości.
Była przepiękna, uświadomiłem sobie. Cudowna.
Widziałem dosłownie wycinek, zaledwie kawałek twarzy pomiędzy krawędzią idiotycznego białego czepka laboratoryjnego a kołnierzem bezkształtnego, również białego chałatu... A już na tej podstawie, patrząc na ten perfekcyjnie ukształtowany nosek, umiałem sobie wyobrazić, jak bajecznie piękna jest cała reszta.
– Że pan, to widzę. – Podeszła, ściągnęła rękawiczkę i wyciągnęła rękę. – To może ja się przedstawię pierwsza: Olga Geresowna, bardzo mi miło.
Potrząsnąłem jej dłonią, mając niejasne przeczucie, że skoro podała ją w ten charakterystyczny sposób, uniesioną wierzchem do góry, to chyba nie powinienem był zrobić tak, tylko jakoś inaczej... Ale naprawdę, czułem się, jakbym stał obok.
– Aleksander. Aleksander Khudovec, dzień dobry. Dobry wieczór, to jest.
– A może dobranoc od razu? Chociaż na to chyba jeszcze za wcześnie.
– C-co?
– Jeszcze jasno na dworze. – Wskazała w kierunku przysłoniętego roletą okna.
Stała tak i patrzyła na mnie, ewidentnie rozbawiona, a ja nie byłem w stanie zebrać myśli. Byłem tak bardzo, tak cholernie nie na miejscu pośród tego sterylnego wnętrza w moich schodzonych, brudnych ciuchach.
Tak bardzo nie na miejscu przy istocie tak zajebiście, olśniewająco, w chuj pięknej.
To nie jest tak, że można było zrobić na mnie wrażenie po kosztach. Widywało się w życiu ładne kobiety, z częścią miało nawet do czynienia. Nawet przez ostatnie parę lat trafiło się kilka przelotnych miłostek, a przecież z roku na rok dziewczyny wyglądały coraz lepiej.
Odważniej w każdym razie. Bardziej oczywiście, żeby nie rzec: nachalnie. Poza tym w naszych krajach płeć piękna od zawsze potrafiła eksponować swoje wdzięki. Ukrywać co nie trzeba, eksponować co należy.
Poprawiać, zmieniać, korygować. Docinać i dodawać, aby jak najlepiej wejść w stereotypowy kanon urody, zwiększający szansę na kopulację z silnym samcem. Natomiast patrzyłem na nią i wiedziałem, czułem: ta dziewczyna jest po prostu piękna. Naturalnie piękna, bez dodatków i zmian. Prawdziwym, niedoskonałym pięknem.
Zaczynałem się powtarzać w myślach, a to był zły znak.
Weź się w garść, Saszka!
...
Nie, nie tak! Nie w tym sensie, w garść. Nie w tym rozumieniu, bo...
– Szuka pan kogoś, panie Khudovec?
Przymknąłem oczy, odetchnąłem głęboko. Ogarnij się, Sasza, bo robisz z siebie błazna.
– Pracuje pani tutaj, pani Olgo, prawda? – wykrztusiłem w końcu.
– Uważa pan, że wyglądam staro?
– Co... Nie! Nie, w żadnym razie! – zaprzeczyłem, kręcąc głową. – W życiu bym nie...
– To dlaczego nazywa mnie pan „panią”? Jestem panną, jeśli o to chodzi, i tak proszę mnie tytułować.
Przełknąłem ślinę. Albo ta rozmowa zmierzała w dziwnym kierunku, albo tylko ja tak ją odczytywałem.
– Oczywiście, jak sobie pani... jak sobie panna życzy. Panno Olgo. – Uśmiechnąłem się.
Ależ to pięknie brzmiało.
– Odpowiadając na pytanie: nie, tylko tu sprzątam. Umyłam właśnie podłogę, zaraz będę pucować toalety. Może wypastować panu przy okazji buty?
System po raz kolejny zawiesił się, zamarłem z półotwartymi ustami. Potrząsnąłem głową, a ona parsknęła śmiechem.
– Pani sobie ze mnie żartuje.
– Panienka. Tak, może trochę. Oczywiście, że tu pracuję, panie Khudovec. Co innego miałabym tu robić?
Odetchnąłem. Sytuacja wracała do normy, serce powoli się uspokajało, przestawałem słyszeć szum krwi w uszach.
I tylko ona pozostawała tak samo zniewalająco, olśniewająco piękna.
– Mogłaby pani być szpiegiem – zaproponowałem. – Kradnącym nowoczesne technologie.
Zastanowiła się, wsparła piękny, szpiczasty podbródek na palcu.
– Hm, to by było ciekawe. Na pewno ciekawsze niż nudne życie naukowca.
– Nie powiedziałem, że pani życie jest nudne – zastrzegłem.
– Panny – poprawiła.
– To chyba „panienki”, jeśli już w tym przypadku?
– Ojej, ktoś pamięta jeszcze, co znaczą te słowa! – ucieszyła się, klasnęła w ręce. – To by było od „panienka”, nie „panna”, ale zgadzam się, lepiej brzmi. Może mnie pan tytułować panienką Olgą, podoba mi się.
– Zatem, panienko Olgo. Pracuje tutaj panienka, w NovaTek Laboratories?
– No cóż, chyba tak. Ślicznie pan zaciąga po francusku, uwielbiam ten język!
– Ja? – zdziwiłem się.
– No tak, bo to jest takie „labołatołiz”. – Wykrzywiła usta, udając przesadną wymowę amerykańską. – A pan tak pięknie, miękko to wymówił, takie „labohatuła”. Zna pan francuski?
– Nie, tylko tak udaję. Mam poudawać też inne języki? Może pani też coś przy okazji poudaje?
Zaśmiała się ponownie, doceniając ripostę, ale potem nagle spoważniała. Spojrzała mi w oczy.
– Ja nie muszę udawać – szepnęła niskim, przejmującym głosem. – Niczego.
Aż mi w pięty poszło i wróciło dreszczem po kręgosłupie. Odchrząknąłem, rozejrzałem się po laboratorium, desperacko szukając punktu zaczepienia dla zmiany tematu.
– Czym w takim razie zajmuje się laboratorium? Jeśli to nie tajemnica, rzecz jasna.
– Obawiam się, że gdybym panu powiedziała, musiałabym pana zabić. – Posmutniała, ale zaraz potem jej twarz rozświetlił uśmiech. – A tak naprawdę to nie ma nic do ukrycia. Zna pan się trochę na biologii molekularnej?
– Ni chu-chu – odparłem zgodnie z prawdą.
– To świetnie! Ja z przyjemnością o wszystkim opowiem od początku. Zatem, jako podstawowa jednostka badawcza...
Przyznaję, że starałem się nadążyć, kiwałem głową i zadawałem nic niewnoszące pytania, ale pogubiłem się już po kilku zdaniach. Dziewczyna trajkotała jak najęta, pokazywała mi mikroskopy i skanery, włączała na holoprojektorach trójwymiarowe wykresy. Zaprowadziła mnie do salki obok, pośrodku której stało Bardzo Drogie Urządzenie, i długo opowiadała o nanocząsteczkach w krwiobiegu. Potem wróciliśmy do pierwszej salki, kazała zajrzeć w mikroskop elektronowy. Nie przestając mówić, wyciągnęła kilka tablic... Nagle urwała.
– Czy ja pana nie zanudzam? – zapytała zupełnie szczerze. – Bo ja tak mogę godzinami, wie pan?
– Wierzę. A tak do adremu?
– Słucham?
– No, do rzeczy. Co konkretnie tutaj robicie?
– Tak w bardzo dużym skrócie? Pigułki zmotoryzowane.
Musiała dostrzec w moich oczach totalny brak zrozumienia, ale dała mi jeszcze chwilę.
– To znaczy... – Usilnie próbowałem wygonić sprzed oczu obraz tabletki ze śrubą napędową, powoli prącej ku odległemu światłu przez ciemną otchłań mojego jelita. – Co dokładnie?
– Och, to taki stary pomysł, jeszcze z początków wieku. Potem weszły wszczepy i cybernetyka, więc to zarzucili, ale teraz wraca do łask. Niech pan sobie wyobrazi pigułkę.
– Już. – Nadal walczyłem z tym samym obrazkiem, tylko że teraz pigułka była niebieska i parła ku nieco innemu otworowi wylotowemu.
– I ona ma w środku taki jakby...
– Nie, proszę, nie idźmy tą drogą. Może nieco bardziej naukowo?
– No dobrze. Zatem konstruujemy leki, które działają dokładnie tam, gdzie powinny.
– Jak przeciwbólowe na reklamach? – upewniłem się.
– Dokładnie tak. Tyle tylko, że nasze, w odróżnieniu od tamtych, naprawdę to robią. To bardzo ważne w wypadku substancji, które powinny działać punktowo, na przykład tylko w określonym odcinku jelita albo... albo w bardzo konkretnej części ciała.
– Na przykład w prostacie.
Popatrzyła na mnie uważnie.
– Specyfiki, które ma pan na myśli, nie działają na prostatę. Prostata to gruczoł i nie wpływa na funkcje erekcyjne u mężczyzn. Za to jest związany z inną częstą przypadłością, to znaczy inkontynencją.
– E, czym?
– Nietrzymaniem moczu. To często symptom powiązany, charakterystyczny dla pewnego wieku. Pan ma... ile lat, czterdzieści osiem?
– Czterdzieści cztery – burknąłem, nagle dotknięty w mojej niedotykalnej samczej dumie.
– Zatem rozumiem, skąd akurat taki przykład. Zaburzenia czynności seksualnych...
– Nie! – spłoszyłem się. – No co pani! Ja nie używam, ja nie potrzebuję! To tak tylko... Tylko przykład!
No co miałem jej powiedzieć? Że to mi pierwsze przyszło na myśl, bo akurat to schorzenie skojarzyło mi się z Matwieszukiem? Przecież nie zapytam jej, czy te ich tabletki z silnikiem zabijają ludzi!
– A nie ma pan problemów z erekcją? – zapytała, filuternie mrużąc oczy.
– Nie. Nie miałem nigdy.
– A z prostatą?
– Nie.
– Mam zbadać?
Nagle poczułem się bardzo, ale to bardzo niepewnie. Ta dziewczyna mogłaby być moją córką, jakbym się uparł, a mimo to czułem, że czerwienię się jak uczniak!
– Te tabletki...
– ...zmotoryzowane – przytaknęła ochoczo, punktowo zmieniając tor myślenia.
– Tak. Czy to już produkt, który mogę kupić?
Posmutniała.
– Nie, niestety nie. Do tego jeszcze daleka droga, w tej chwili jesteśmy w fazie drugiej.
– Aha. To znaczy w jakiej?
– Przed testami klinicznymi. Na tę chwilę, niestety, musi pan radzić sobie ze swoją prostatą sam.
– Dziękuję, nie muszę. A kiedy przejdzie tę fazę, to... co?
– Potem faza trzecia i komercjalizacja, miejmy nadzieję. – Rozpromieniła się, znów demonstrując ten przecudowny, olśniewający uśmiech. – I wielki sukces finansowy! Będziemy wszyscy bogaci, niewyobrażalnie bogaci, a ja będę sławna. Moje nazwisko będzie można znaleźć w podręcznikach szkolnych, a portrety będą wisieć w pracowniach biotechnologii.
Ona w to wierzyła. Serio. A ja, patrząc na nią, też zaczynałem wierzyć. Nigdy nie widziałem kogoś, kto tak bardzo, tak radośnie, jak dziecko żył marzeniem.
– Więc mówi pani, że to dochodowy kierunek? – zapytałem jeszcze.
– Tak, oczywiście! Długofalowo, ma się rozumieć. Ale za dziesięć, piętnaście lat to będzie żyła złota!
No dobrze, najwyraźniej na tym moje dochodzenie tutaj się kończyło. Uśmiechnąłem się, próbując jak najmniej pokazać żółte od nikotyny zęby, pokiwałem głową.
– No cóż, dziękuję panience za pouczającą wycieczkę. Może sam skorzystam kiedyś, jeśli dożyję. Przyjmujecie zapisy już teraz?
Uśmiechnęła się przepięknie.
– Zapamiętam pana i szepnę słówko komu trzeba. I zapraszamy na testy, gdyby chciał pan zaryzykować!
– No cóż... do widzenia, dobranoc.
– Do widzenia, panie Aleksandrze.
Idąc przez ciemny korytarz, nie to, że czułem, ale wiedziałem, że czegoś nie zrobiłem.
Zatrzymałem się przy wyjściu, drzwi rozsunęły się bezszelestnie.
Już wiedziałem, czego nie zrobiłem. Doskonale wiedziałem. Spierdoliłem na całej linii. Gówno ze mnie, nie prywatny detektyw!
Westchnąłem ciężko, pomacałem przez kurtkę tkwiący pod pachą pistolet.
No już, Saszka. Bądźże mężczyzną!
Obróciłem się na pięcie, zdecydowanym krokiem ruszyłem z powrotem. Lampy zapalały się jedna po drugiej, a ja czułem, jak łomocze mi serce, pompujące w żyły adrenalinę... Ale tak było trzeba.
Popchnąłem podwójne drzwi do laboratorium, stanąłem szeroko na nogach, tak jak nas uczyli.
Nabrałem tchu.
– Umówi się panienka ze mną na kawę? – wyrzuciłem z siebie.