Текст книги "SybirPunk Vol.1"
Автор книги: Michał Gołkowski
Жанры:
Киберпанк
,сообщить о нарушении
Текущая страница: 5 (всего у книги 28 страниц)
Dzieeeeeeń dobry bardzo! Mamy już godzinę dziewiątą rano, słońce już dawno wstało i praży! Pobudka, śpiochy, pora na kolejny dzień pracy dla dobra Ojczyzny!...
...nadal nie jest jasne, jakie były motywy ujawnienia nagrań. Niezaprzeczalnie, wypowiedzi gubernatora i jego współpracowników są szokujące, ale...
...doskonale układa się pod skórą. Dzięki wiodącej technologii nasza siatka chłodząca...
...wciąż stoi w korku. Milicja pracuje nad rozładowaniem sytuacji, ale nie wiadomo, kiedy uda się...
Mmm... O tak, malutka, o tak. Pracuj wokół niego, no pracuj, nie żałuj sobie. Pokaż, jak bardzo go chcesz, jak mocno...
Rozchyliłem oczy, zamrugałem, budząc się z wyjątkowego przyjemnego snu.
Leżałem nago na kanapie, przede mną wciąż jarzyły się blade wykresy i diagramy z rzutnika, który całą noc dmuchał mi prosto w twarz gorącym powietrzem.
Na podłodze obok siedział Kusto, liżący mnie długim, szorstkim i mokrym jęzorem po jajcach.
– Kusto, sio! Paszoł, idź stąd! – wrzasnąłem, zrywając się i zasłaniając rękoma. – Ach ty, ludziofilu jeden wstrętny...! Won!
Spłoszony pies rzucił się do korytarza, wpadł z hukiem w drzwi, pośliznął się, wleciał w wieszak na kurtki i z hurgotem wpadł do ciemnej sypialni, gdzie pewnie swoim zwyczajem wcisnął się pod łóżko. Ja usiadłem na kanapie, przeciągnąłem dłońmi po twarzy... A, no tak, piłem wódkę i po prostu mnie ścięło.
Zerknąłem na zegarek: dziewiąta. Nieźle zmarnowałem początek dnia, nie ma co.
Wreszcie wyłączyłem projektor, wcześniej robiąc sobie jeszcze zrzut danych firmy i personaliów dyrektora, którego będę musiał znaleźć w K-Merowie. Jak wyjadę teraz, to przed wieczorem powinienem...
A, no tak, dzisiaj przecież pogrzeb chłopaków.
Nie chciało mi się ni cholery, ale mimo wszystko wypadało się pojawić. Pomimo całego skurwienia, zbydlęcenia i upadku obyczajów na ulicach istniał pewien niepisany kodeks honorowy, a jako że ekipa z Nowodzierżyńskiego była naszymi bezpośrednimi sąsiadami i konkurencją...
Abstrahując już od wszystkiego: jeśli nie pokażemy się całą ekipą, może to zostać odebrane jako afront, a stamtąd tylko krok do przypisania nam odpowiedzialności.
Obmyłem się na szybko, wyciągnąłem wciąż jeszcze gorące, wilgotne ciuchy z odkażacza. Zamiast zamknąć drzwiczki, sięgnąłem ręką głębiej i w górę, namacałem zawinięty w folię pakunek... Tak, był tam, dokładnie jak go wsadziłem te dwa lata temu.
Cholera, a myślałem, że nie trzeba będzie. Ech... Tyle w temacie solennie składanych samemu sobie obietnic.
Odwinąłem folię, rozerwałem plastikowy pakiet, rozciąłem torbę z pokrytego ołowiem materiału, odbijającego promieniowanie przy prześwietleniach mieszkań, przeciąłem kolejną warstwę plastiku. W końcu wysupłałem z nasączonej smarem szmaty solidny kawał żelaza w kompozytowych okładzinach, z przyjemnością zważyłem w dłoni.
Oj, stęskniłem się do niego. Tyle różnych innych pistoletów po drodze trzymałem w ręku, strzelałem z nich i bawiłem się. O ile lepszych, bardziej nowoczesnych, wybajerowanych... A ten jednak był mój.
Westchnąłem ciężko, pstryknąłem przełącznikiem przy chwycie pistoletowym. Oko zabolało lekko, a potem dawno nieużywana soczewka wszczepiona w gałkę oczną nabiegła zielonkawym blaskiem, wyświetlając szereg komunikatów kontrolnych po francusku.
– Bą żur, kamą sawa? Komsi-komsa, eh? – Uśmiechnąłem się sam do siebie.
Tak, nie lubię cybernetyki, ale to nie znaczy, że jej nie używam. Ręka okazała się poniekąd koniecznością, a kiedy w szpitalu okazało się po wszystkim, że nieopatrznie zaznaczyłem opcję rozszerzoną zamiast podstawowej... No co, miałem prosić, żeby mi ją usunęli? No chyba że nie.
Zamknąłem oczy, głęboki wdech... Otworzyłem, spojrzałem na lampę pod sufitem – pistolet skierował się równo na nią. Klamka – lufa twardo podążyła za spojrzeniem. Głośnik w dużym pokoju – muszka i szczerbinka ułożyły się w równiutką linię.
Wysunąłem magazynek, przeładowałem, sprawdziłem, czy komora na pewno jest pusta. Doładowałem wyjętymi z pudełeczka nabojami o płaskim, przeciętym na sześć części czubku, wsunąłem pistolet w kaburę pod pachą, wyciągniętą z najgłębszych czeluści szuflady.
Na szybko wstukałem jeszcze oświadczenie w przenośny notatnik, podpisałem się, wsadziłem go w drugą kieszeń... Można było ruszać.
Dwie godziny wystarczyły akurat, żeby dotrzeć do nekropolii Nowodzierżyńskiego. No, niemalże wystarczyły, więc gdy zaparkowałem w końcu swego merca, kondukt pogrzebowy już chował się w kaplicy krematorium.
Dopiąłem kurtkę, próbując iść na tyle nonszalancko, na ile byłem w stanie się zdobyć – odwykłem od noszenia przy sobie broni! – podążyłem do środka.
We wnętrzu było ciasno i duszno, pachniało potem i nagrzanym plastikiem. Rodziny, znajomi, wspólnicy, sojusznicy i niedawni konkurenci wyciętej ekipy tłoczyli się wszyscy wokół trumien, chcąc pokazać, jak bardzo byli bliscy zabitym, jak mocno obchodzi ich los, który przypadł tamtym w udziale.
Urzędnik wyszedł na podium, przesadnie modulowanym głosem zaczął swoje przemówienie: Umiłowani, zgromadziliśmy się tutaj... Niepowetowana strata... Wyjątkowi ludzie... Szczególny dzień, będący dla nich końcem drogi, ale dla nas początkiem nowej, aby od dziś bardziej jeszcze nie szczędzić sił dla wielkości Ojczyzny.
Słuchałem tego jednym uchem. Gadka była praktycznie ta sama, zmieniały się tylko warianty okolicznościowe i ozdobniki, więc znałem już formułki na pamięć. Zamiast tego szukałem w twarzach obecnych czegoś, co pozwoliłoby zgadnąć, kto z nich mógł przyłożyć rękę do sytuacji brygady z Nowodzierżyńskiego.
Trumny podniosły się na automatycznych platformach, przejechały ku gardzielom pieców krematorium.
Śluzy otwarły się, połykając pojemniki z ciałami, a potem zamknęły. Przygasły światła, nad głowami zafalowała holograficzna biało-niebiesko-czerwona flaga. Zagrała podniosła muzyka, większość uczestniczących w ceremonii wyprostowała się, zaczęła otwierać usta w kształt, który ich zdaniem powinny przybierać do zgłosek hymnu.
Zerknąłem ukradkiem na zegarek: dochodziła pierwsza. Skinąłem głową kilku co bliższym członkom rodzin zabitych, po czym powoli, krok za krokiem zacząłem wycofywać się ku wyjściu.
Na dworze było już nieludzko gorąco, słońce spływało na ziemię płynnym ogniem, ale i tak oddychało mi się lżej niż tam, w atmosferze dosłownie skraplającego się na twarzach smutku i przygnębienia. Przeszedłem pomiędzy pomnikami zasłużonych obywateli dzielnicy i stosami tablic, na których wypisywano w rzędach nazwiska zmarłych, przecisnąłem się na swoje miejsce parkingowe i przez ledwie uchylone drzwi wsunąłem do nagrzanego piekarnika samochodu.
– Kej-łącznik-Me-ro-wo. – Wstukałem nazwę w ekran nawigacji.
Komputer posłusznie wyświetlił trasę, podał odległość: dwieście siedemdziesiąt kilometrów, pięć godziny jazdy.
Zmełłem w ustach przekleństwo, wdusiłem przycisk zapłonu.
Z nieba lał się żar, klimatyzacja huczała tak, że ledwie słyszałem przez nią dudnienie basów. Nagrzany asfalt zdawał aż lepić się do kół, ponad dachami stłoczonych na ulicach NeoSybirska samochodów falowało brudne powietrze; światła jakby złośliwie zmieniały się z czerwonych na pomarańczowe i z powrotem na czerwone.
Musiałem objechać całe cholerne miasto.
Zerknąłem ku tonącym w szarawoburej mgiełce wieżom śródmieścia. Gdzieś tam pewnie siedział sobie Daniłow, popijał jakieś frymuśne drinki i cieszył się klimatyzacją, spoglądając z wysokości swego apartamentu na leżące daleko w dole miasto, skąpane we własnym brudzie.
Chociaż nie, on pewnie wrócił do K-Merowa, poprawiłem sam siebie w myślach. W takim razie miałem szansę go spotkać? Możliwe, kto wie.
W końcu zostawiłem za sobą migające natarczywie neony i hologramy, zjechałem z obwodnicy pomiędzy zabudowania rzygającej dymem części przemysłowej. Przymknąłem wloty powietrza, żeby niepotrzebnie nie obciążać filtrów, więc w samochodzie błyskawicznie zrobiło się gorąco i duszno; jeszcze kawałek, powtarzałem sobie w myślach, jadąc za trzydziestotonową ciężarówką, jeszcze tylko trochę...
A potem wreszcie wypadłem na biegnącą prosto jak strzelił trasę za miastem.
Puściłem kierownicę, bardziej ufając dalekosiężnej kamerze skanującej autopilota niż własnemu wzrokowi. Dziur było więcej niż asfaltu, mercedes nawet teraz kluczył slalomem i zwalniał, omijając wyrwę za wyrwą. Prawie że współczułem wszystkim tym, którzy musieli przeprawiać się przez ten labirynt na manualu, licząc wyłącznie na własne umiejętności i łut szczęścia.
W końcu można było rozpiąć kurtkę, poluzować pasek i wyjąć pistolet z kabury. Odłożyłem żelastwo na siedzenie pasażera, pomasowałem obolałe żebra: albo szelki się skurczyły przez te dwa lata, albo to ja nabrałem ciałka.
Okolica była, oględnie rzecz ujmując, niezachęcająca. Już kiedyś było tutaj pusto i nijako: ot, równina jak okiem sięgnąć, tylko tu i tam odosobniony komin zakładu, produkującego białko albo odsysającego resztki wód gruntowych.
Był kiedyś plan, żeby wszędzie wokół NeoSybirska zbudować farmy słoneczne, ale okazało się, że nie da rady: osiadający kurz i sadza z kominów elektrowni węglowych sprawiały, że solary nie miały wystarczającej wydajności. Żeby powietrze się oczyściło, potrzebny był jeden pełny sezon deszczów... W trakcie którego nie wolno było palić węglem, na co nikt się nie godził, bo przecież jakoś trzeba żyć. I tak kółko się zamykało.
Włączyłem na powrót muzykę, sięgnąłem po bidon z wodą. Samochód powoli nawijał kilometry na koła, od czasu do czasu mijałem jadące z naprzeciwka nowsze albo starsze modele pojazdów... Raz zwolniłem, mijając ufortyfikowany posterunek milicji. Odruchowo schowałem pistolet pod siedzenie, ale stojący w cieniu gliniarz nawet na mnie nie spojrzał.
Mało kto jeździł do K-Merowa, bo i nie było po co. Jeśli ktoś miał tam biznes, to latał sobie wygodnie wiropłatem albo wsiadał w ekspresową kolej, wiozącą go komfortowym, opancerzonym wagonem w zamkniętym przedziale. Zwykli ludzie albo mieli wszystko, co potrzebne, na miejscu – albo nic. Tak czy inaczej, brakło im powodu, żeby szwendać się po drogach i bezdrożach Federacji.
Przejąłem na chwilę stery, widząc wrak samochodu, tarasujący cały pas jezdni. Coś wciąż dopalało się i dymiło gęstymi, czarnymi kłębami, zasłaniając widoczność.
Zwolniłem, taksując uważnie okolicę. Nie, bynajmniej nie miałem ochoty nikomu pomagać, jednak takie niby-awarie nierzadko stanowiły przynętę dla rabusiów, polujących na podróżnych. Ten pewnie podpalono nocą, kiedy blask dodatkowo oślepiał kierowcę... No tak, drugi wóz stał na poboczu, z postrzelanej szoferki wystawała przez wybitą szybę zakrwawiona ręka.
Dodałem gazu, zostawiając miejsce za sobą. Może zadzwonić na posterunek, zameldować im...?
A zresztą, co mnie to obchodzi? Byli raptem kilkanaście kilometrów stąd, na pewno wiedzieli, ktoś już im musiał powiedzieć. Jakby chcieli, to mogliby się pofatygować, a pewnie wychodzili z tego samego, co ja, założenia: nie ich sprawa.
W połowie drogi pomiędzy dwoma miastami rozłożyła się przydrożna osada, której jedyną racją bytu był właśnie fakt, że leżała w połowie drogi. Stacja benzynowa, generatory i przyłącza do prądu, płyny i smary... Każdy z kilkunastu domków był zarazem garażem, warsztatem, jadłodajnią i hotelem.
Było tu obskurnie i mocno niskotechnologicznie. Kręciło się kilka wątpliwej jakości dziwek, tak bardzo pozmienianych przez tanie operacje plastyczne, że mało już podobnych do istot ludzkich. Co najmniej dwie z nich były chyba kiedyś mężczyznami, a jedna, zdaje się, pozostawała nim nadal.
Brrr... Ja wiem, że są czasy tolerancji, równości i możliwości, przynajmniej nominalnych. Ale chyba byłem mocno staromodny i jakoś nie mogłem przekonać się do tego, że każdy mógł sobie wybrać, kim i czym chce zostać.
Głównie dlatego, że w sytuacji wolności wyboru większość ludzi decydowała się na naprawdę głupie opcje.
Zjechałem na bok, jakkolwiek bardziej dla zasady niż z realnej potrzeby. Od razu obskoczyli mnie sprzedawcy wszelkiego barachła, jakiś natarczywy szczyl zaczął myć mi szyby, ktoś przyczepił do maski magnetyczny holoprojektor z równie skromnym, co pompatycznie ukazanym menu swego wątpliwej reputacji przybytku uciech podniebienia i nie tylko.
Wysiadłem, już miałem zatrzasnąć drzwi, przypomniałem sobie o pistolecie. Schyliłem się po niego pod fotel, schowałem za pazuchę ruchem, który sam uznałbym za niezauważalny – kiedy wyjrzałem ponownie z kabiny, wokół samochodu było już pusto.
No cóż, widać ludzie na tak zwanej prowincji o wiele lepiej odczytywali pewne sygnały.
Wszedłem do pierwszego z brzegu baru – trafiłem akurat na jakiegoś małego, skośnookiego typa, ale raczej Kazacha niż Chińczyka. Pokazałem palcem na wyświetloną ponad kontuarem potrawę, nawet przypominającą coś, co jadało się kiedyś... Chciałem sczytać czip, ale ten pokręcił głową.
– Tylko gotówka!
Wyciągnąłem z kieszeni kartę, przesunąłem po samorobnym czytniku. Piknęło, zapaliła się niebieska dioda, typ uśmiechnął się szeroko i wskazał mi miejsce przy tandetnym, plastikowym stoliku.
Po chwili pojawiła się jego żona, a może córka, patrząca na mnie nienaturalnie wielkimi, chirurgicznie powiększonymi oczami o rzęsach tak długich, że aż dotykały brwi. Rozciągnęła napompowane silikonem wargi w uśmiechu równie sztucznym jak jej cycki, postawiła przede mną plastikowy dzbanek i plastikowy kubek.
To wszystko jest z plastiku, pomyślałem sobie. Ta kobieta, to menu, cała ta buda. Nawet żarcie będzie z plastiku, bo skąd by wzięli prawdziwe mięso? Tutaj, poza miastem, ludzie przynajmniej nie udawali, że jest inaczej. Gówno było gównem, i nikt nie usiłował tego ukrywać.
Kiedy przynieśli jedzenie, to aż mi w brzuchu zaburczało, po raz pierwszy od nie wiem jak dawna. Nachyliłem się nad niekształtnymi, rozgotowanymi pierogami o barwie i fakturze rozmiękłego papieru toaletowego, dźgnąłem poszczerbionym aluminiowym widelcem...
Przez dziurę zaczął wysączać się sos, od którego zapachu aż zakręciło mi się w głowie.
Nie mogąc uwierzyć w to, co się dzieje, ująłem sakiewkę z ciasta w trzy palce i ugryzłem od dołu. Wraz z ciastem do ust dostał się spory kawałek nadzienia, mającego w sobie zaskakująco dużo mięsa, gorący sok trysnął do ust, pociekł po brodzie... Aż zachłysnąłem się z wrażenia, rozkasłałem, ale dałem radę pogryźć i połknąć.
Sięgnąłem po serwetkę, ale zaraz opamiętałem się, wytarłem usta palcami i dokładnie oblizałem każdy. Popatrzyłem na właściciela, śmiejącego się zza lady.
– To jest... przepyszne! – wybełkotałem, wpychając do ust drugą połówkę pierwszego z trzech pierogów. – Skąd macie takie aromaty spożywcze? To przecież musi kosztować fortunę, powinniście to w mieście sprzedawać!
– Dobre? – ucieszył się skośny typ.
– Przepyszne, mówię przecież! W tym jest białko? Bo chyba czuję lekki posmak prawdziwego mięsa?
– Mięsa, tak! Mięsa dobra, mięsa środek! – przytaknął ochoczo.
– Ale ja pytam...
– To jest mięso – mimochodem rzuciła cycata, wargata i rzęsata kobieta, zbierając ze stolika obok brudne naczynia z niedopałkami petów.
Zamurowało mnie.
– Co...?
– Mięso – powtórzyła. – Trochę mieszamy z soją i syntoproteiną, żeby miało objętość, ale to baran. Bity trzy dni temu, dwulatek.
Zamarłem, nie donosząc do ust ostatniego kęsa. Mózg po prostu zawiesił się na tej informacji.
Jeśli to, co mówiła, było prawdą, to wracając, zajadę tu znowu, zamówię porcję na wynos i w NeoSybirsku każę ją zatopić w żywicy epoksydowej, po czym oprawię w złote ramy, powieszę na ścianie i będę na nią patrzył.
– W górach, wysoko, są stada. – Dziewczyna mówiła tak, jakby było to zupełnie oczywiste. – Ojciec jeździ co tydzień i przywozi mięso. Taniej niż kupowane syntobiałko z dodatkami. A smaczne, prawda?
– Smaczne.
Z nabożną czcią spożyłem ostatni kawałek, przeżuwając długo i z lubością. Potem wychłeptałem sos, wylizałem plastikowy talerzyk, sam zaniosłem go do kosza, podziękowałem właścicielowi, który aż podał mi rękę ponad kontuarem i poklepał przyjacielsko po ramieniu.
Wyszedłem na dwór, z ciekawości wywołałem asystenta finansów na zegarku, zbliżyłem kartę i sprawdziłem ostatnią płatność... No tak, posiłek kosztował grosze. Mniej, niż zapłaciłbym za najtańszą parówkę sojową bez dodatków w mieście.
Odlałem się jeszcze za rogiem, żeby potem nie biegać, kupiłem butelkę może nie do końca czystej, ale na pewno świeżej wody. Wsiadłem do samochodu, sprawdziłem odległość: połówka minus dwieście metrów.
– Teraz już z górki – rzuciłem w przestrzeń, odpalając silnik.
Żołądek pracował pełną parą, aż mi się spać zachciało trochę. Niby w bagażniku miałem kanister z syntadrenaliną, no ale przecież nie będę się kłuł, nie? Ustawiłem autopilota w stan czuwania na wypadek, gdyby mi miała główka opaść, włączyłem ulubiony kawałek muzyki i depnąłem na gaz.
K-Merowo widać było już z daleka.
Nad całym miastem wisiała całunem warstewka kurzu i pyłu, nieustannie unoszącego się z wyrobisk węglowych, zakładów wzbogacania i gazyfikacji, koksowni, rafinerii, kotłowni, elektrowni i całej tej przeogromnej machiny, napędzającej największą w Federacji kopalnię odkrywkową węgla.
Po lewej i prawej od drogi wznosiły się hałdy wyciągniętej z odkrywek ziemi, odpadów i żwiru. Najpierw daleko, potem stopniowo coraz bliżej, aż wreszcie podsunęły się pod samą trasę, osypując tu i ówdzie na asfalt i wypełzając na jezdnię długimi jęzorami szarego piachu.
A potem nagle usypiska zniknęły, zaś ja wjechałem na równie słynny co przerażający Czarny Wiadukt.
Miasto węglowców wznosiło się w oddali niczym zamek z chorej bajki – stłoczone, pozlepiane razem wieżowce, kurczowo trzymające się jeden drugiego. Jak pijani rybacy, co chcieli łowić ryby spod lodu i wleźli na krę, która oderwała się od brzegu i teraz dryfowała coraz dalej, krusząc się kawałeczek po kawałeczku. Zresztą, kto dziś łowi ryby, jak nie ma co łowić?
Wokół samotnej, z roku na rok coraz mniejszej wysepki K-Merowa rozciągały się jak okiem sięgnąć odkrywki i wyrobiska węglowe.
Pierwsze maszyny i koparki pracowały zaraz za przedmieściami, ryjąc drogocenny surowiec niemalże spod fundamentów domów mieszkalnych. Potem kolejne, coraz większe maszyny wgryzały się głębiej w ziemię, prując złoża do ostatniej szufli, do najcieńszego pokładu, do statystycznie nieistotnego śladu miału w piachu i glinie. Dziesiątki, setki kilometrów taśmociągów przenosiły urobek do stacji kruszenia i odsiewu, potem automatyczne podajniki ładowały go do ciężarówek o kołach większych i cięższych niż cały mój mercedes.
Czarne złoto Syberii, węgiel kamienny. Zalegający pokładami poziomo pod samą ziemią, łatwo dostępny, wysokokaloryczny. O dziwo, zasobów nadal starczało, złoża jeszcze się nie kończyły, więc wydobycie szło pełną parą.
Byliśmy skazani na sukces, bo wszystko wskazywało na to, że prędzej od tego węgla skończy się sama ludzkość.
Czarny Wiadukt wznosił się na pałąkach betonowych słupów, dostawianych i przestawianych na bieżąco w miarę, jak koparki i kombajny węglowe podchodziły coraz bliżej i głębiej do poprzednich mocowań. Już teraz droga wiodła dobre kilkadziesiąt metrów ponad ogromną pustką, po której hulał wiatr...
Gwałtowny podmuch szarpnął samochodem, czarny pył uderzył w przednią szybę. Od razu zwolniłem: no tak, był nawet znak ostrzegawczy, żeby uważać. Do tego jeszcze droga była popękana w poprzek, więc miejscami dojeżdżało się do istnych progów z asfaltu, wypiętrzającego się współczesnym górotworem.
Widziałem już pierwsze bloki na obrzeżach miasta, dosłownie wiszące ponad węglową przepaścią. Oczywiście, że były podparte, wylewano pod nimi żelbetowe półki i belki. Mieszkańcy wcale nie musieli się wyprowadzać... Ale wszyscy wiedzieli doskonale, że właśnie o to chodziło.
Maszyny wchodziły coraz głębiej i głębiej, a węgiel wart był więcej niż mieszkający na nim ludzie. Prędzej czy później ściany zaczynały pękać, bloki osuwały się do wyrobiska. Kolejna komisja do spraw wypadków górniczych, dochodzenie, winni zaniedbań, kary, nagany – a potem historia się powtarzała.
Ciekawe, czy bonzowie z K-Mer Corp myśleli czasami o tym, co będzie dalej? Przecież w końcu koparki zaczną ryć pod ich własnym wieżowcem, wznoszącym się dumnie iglicą z czarnego szkła i oksydowanego aluminium w samym centrum miasta. Będą siedzieć w swoich biurach, czekając, aż wszystko się zawali?
Prędzej obejrzą to sobie na żywo na ekranach holowizorów w bezpiecznym zaciszu luksusowych domów, przemknęło mi przez myśl. Nikt z nich nie troszczył się ani o środowisko, ani o to miasto, ani mieszkających w nim ludzi. Przypuszczam, że mieli w dupie też samą firmę.
Chodziło wyłącznie o pieniądze.
Wjechałem pomiędzy wysiedlone bloki. Najbliższy po prawej nie miał już jednej ściany, widziałem dokładnie wnętrza mieszkań, otwartych niczym na przekrojowym rysunku. Sąsiednie też przygotowano do wysiedlenia, widać było pnące się po murach rysy pęknięć i odpadający płatami tynk.
Całe K-Merowo było szaroczarne, przyprószone węglowym pyłem i kurzem. Czarny proszek osiadał na ulicach, podnosił się chmurami za samochodem, wciskał w otwory wentylacyjne i gromadził pod ścianami. Gdy padał deszcz, czarne błotko spływało po ścianach, zostawiając za sobą zacieki. Nie wyobrażałem sobie, jak można tu mieszkać.
Ludzie też byli szarzy, jeszcze bardziej ponurzy niż w NeoSybirsku. Widziałem zaciśnięte w wyrazie permanentnej, ledwie tłumionej agresji usta, dłonie odruchowo zwijające się w pięści... I kontrastujące z tym, mrugające radośnie czerwienią, fioletem i zielenią neony, ponad którymi wznosił się dumnie śnieżnobiały billboard.
Spojrzałem na znaną do bólu każdemu obywatelowi Federacji twarz, na wypisane czerwonymi wołami hasło: „Wieczny Prezydent – wieczna Rosja!”.
Nawet teraz kilkunastu robotników pucowało plakat gąbkami na długich sztycach, hojnie polewając wodą z myjki ciśnieniowej. Pod nim kręciło się stadko dzieciaków, radośnie korzystających z darmowego prysznica w to skwarne popołudnie, piszczących głośno i wołających do spoconych roboli: jeszcze, polejcie jeszcze!
Młode pokolenie dosłownie chowało się w pomyjach z pańskiego dworu.
Zawinąłem pod budynek, którego adres znalazłem w dokumentach od Daniłowa. Ot, jeden z wielu biurowców, logo firmy na fasadzie, parking dla gości, ogrodzenie... Nałożyłem przenośny filtr, wysiadłem z samochodu i wbiegłem po schodach do środka.
– Dzień dobry, w czym mogę pomóc? – odezwała się recepcjonistka, nawet na mnie nie patrząc.
– Khudovec Aleksander, do pana dyrektora... e... Matwieszuka – w ostatniej chwili przypomniałem sobie nazwisko.
– Pan był umówiony? – Puknęła w monitor. – Odczyt tożsamości poproszę.
– Nie, ja tak, z wolnej ręki.
Przytknąłem czip do czytnika, zastanawiając się po raz kolejny: czy moja licencja detektywa jest jeszcze ważna? I czy lepiej, żeby była, czy żeby nie? Recepcjonistka włączyła komunikator, przywołała na twarz wyćwiczony uśmiech.
– Panie dyrektorze, ma pan gościa – zaszczebiotała, składając usta w ciup. – Pan Khudovec, z NeoSybirska... Tak, dopiero przyjechał. Pan w jakiej sprawie?
To ostatnie było do mnie. Przewróciłem oczami, rozłożyłem ręce.
– Biznes.
– Tak, w interesach... Dobrze, już go wysyłam do pana. – Uśmiech spłynął z jej twarzy, transmisja zapewne dobiegła końca. – Tamtą windą, siódme piętro. Gabinet po lewej.
Wjechałem na górę, rzeczywiście znalazłem gabinet po lewej zaraz obok windy. Zapukałem, dotknąłem klamki; drzwi otworzyły się same.
W ogromnym gabinecie siedział w ogromnym grawifotelu za ogromnym biurkiem malutki człowiek.
– A, to pan – ucieszył się. – Proszę, proszę siadać. Piotr Matwieszuk, bardzo mi miło, dyrektor. W czym mogę panu pomóc?
Podał mi rękę, bardziej przypominającą lekko sflaczały balon. Usiadłem na wskazanym miejscu.
– Aleksander Khudovec, prywatny przedsiębiorca. Chciałem porozmawiać z panem o...
– Napije się pan czegoś?
– Może wody...
– O, doskonały wybór! Ja powiem panu, że też tylko wodę piję. Odkąd się z raka żołądka wygrzebałem, to staram się dbać o siebie... A przecież od płuc się zaczęło, i z tym też sobie poradziłem.
– Ojej. Współczuję i gratuluję zarazem. Mam nadzieję, że wszystko już w porządku?
Zawsze najważniejszą rzeczą przy takich rozmowach jest nawiązanie kontaktu. Rozmawiać należy o kwestiach ważnych dla źródła informacji, aby zdobyć jego zaufanie, a następnie właściwie je skapitalizować.
– No, przerzutów nie widać, ale wie pan, jak to jest. Poprzednio też nie było, i nagle bęc! Wysypało mi się tak, że aż strach. Teraz, odpukać, jest dobrze.
Weszła asystentka, przyniosła wodę i szklanki. Przy okazji uśmiechnęła się do mnie, a ja nie omieszkałem zauważyć, że miała, nie powiem, bardzo kształtne biodra... Pan dyrektor musiał spostrzec, że taksuję dziewczynę, bo kiedy wyszła, uśmiechnął się do mnie szelmowsko.
– No, widzę, że i pan docenił mój najnowszy nabytek. A jak ta dziewczyna się szybko uczy, powiem panu! Niedługo będziemy jechać w delegację, to zabiorę ją ze sobą. Zobaczymy, czy zasłuży na awans, he, he...
– He, he – zgodziłem się.
– To ile chce pan tego węgla przywieźć?
Przez chwilę patrzyłem na niego, szczerze zaskoczony. Dopiero potem trybiki w głowie przesunęły się we właściwą pozycję.
– Węgla. Nie, nie do końca węgla.
– A, czyli odbiera pan tylko gotowy gaz. No dobrze, mamy akurat otwarty proces na dużej transzy i...
– Chcę porozmawiać z panem o Sobkowie.
Drgnął.
Zbladł, potem poczerwieniał.
– O kim takim? Obawiam się, że nie wiem, o kim pan mówi – skłamał tak nieudolnie, że aż zacisnąłem pięść pod stołem.
– Paweł Sobkow. A może mówi panu coś nazwisko Valenta? Marco Valenta.
Wypił duszkiem wodę, dolał sobie jeszcze. Szyjka butelki kilka razy zabrzęczała o rant szklanki, tak bardzo trzęsła mu się ręka.
– Wie pan, tylu mamy kontrahentów.... – Upił jeszcze łyk.
– Na trzydzieści milionów? Nie sądzę, aby tak znów wielu. Znali się panowie, jak sądzę. Może po nazwie spółki, V4invest? Przerzucił pan na nią trzydzieści milionów skonsolidowanego uprzednio długu.
Nagle oczy tamtego zmrużyły się w dwie wąskie szparki.
– Ja nie wiem, o czym pan mówi! – zapiał, z hukiem odstawiając szklankę na stół. – To są jakieś bezpodstawne insynuacje! Pan przychodzi do mojego biura i mnie obraża, atakuje mnie jako dyrektora spółki!
Spojrzałem na niego, zdumiony. Co on, zdążył sobie coś wstrzyknąć w nogę? Wciągnął kreskę, jak nie patrzyłem?
– Proszę się uspokoić. Pytam tylko o panów Valentę i Sobkowa.
– Jestem spokojny! To pan wchodzi tutaj i na mnie naskakuje!
Złapał za szklankę, wypił duszkiem. Od razu nalał sobie kolejną, przyssał się do niej, wydoił na trzy łyki... Sięgnął przez stół po butelkę.
Na sto procent coś sobie musiał strzelić. Widziałem, jak na czole występuje mu pot, zrobił się cały czerwony, jakby właśnie kończył bieg na dziesięć kilometrów.
– Dobrze się pan czuje? – zagadnąłem, autentycznie zatroskany.
– Tak, to... to ten upał. Gorąco tu strasznie, nie sądzi pan? Może ja podkręcę klimatyzację.
Poderwał się, doskoczył do konsoli z przełącznikami i rozkręcił dmuchawy na cały regulator; nawiewy wysunęły się z sufitu i rzygnęły lodowatym powietrzem, aż mi ciarki przeszły po plecach.
– Więc znał pan Sobkowa i Valentę? – zapytałem, próbując naprowadzić go na właściwy tor.
– Co mnie pan tu przesłuchuje?! – znów wybuchnął, machnął wściekle rękami. – Znałem, znam!
– Sobkow nie żyje.
Drgnął, spojrzał na mnie wielkimi oczami.
– Nie... żyje? – spytał. – Ale rozmawialiśmy raptem parę dni temu...
– Zastrzelony. Zamordowany w zasadzie. Nie ogląda pan wiadomości?
Nie mogłem sobie odpuścić tej drobnej złośliwości, skoro w końcu trafił się ktoś jeszcze bardziej do tyłu ze światem niż ja.
– Zastrzelony... – powtórzył, a ja wyczytałem w jego głosie nie tylko zaskoczenie, ale i strach.
Sięgnął znów po szklankę z wodą, wypił kolejną, znowu nalał, wypił od razu.
– Tak. Czy pan się aby dobrze czuje?
– Proszę mnie nie atakować! – Huknął dłonią o stół, opadł ciężko na fotel. – Boże, jak mnie boli głowa strasznie... Natasza, przynieś mi ampułkę od bólu głowy! I jeszcze wody.
– Już się robi, panie prezesie – odrzekł komunikator.
– Czy pan na pewno...
Zacząłem, ale nie dokończyłem, bo dotarło do mnie: cokolwiek wziął, przećpał, i to poważnie. Widziałem, jak na rękach zaczynają występować mu sine, niemalże czarne żyły, z trudem łapał dech... Zaczął szarpać się z guzikami koszuli pod szyją, źrenice maleńkie niczym ziarnka piasku skakały to tu, to tam...
– Pani Nataszo! – Przechyliłem się przez stół, wcisnąłem guzik interkomu. – Karetkę, i to migiem! Niech pani...!
A potem głowa pana prezesa opadła w tył, z gardła dobył się charakterystyczny charkot i facet po prostu wykitował.
Nie musiałem nawet go dotykać, bo widziałem w życiu tyle trupów, żeby umrzyka rozpoznać na pierwszy rzut oka. Wręcz nie powinienem go dotykać, błysnęła w głowie myśl. Na pewno nie powinienem mieć przy sobie broni, którą na szczęście zostawiłem w samochodzie, a posiadania kabury nikt mi przecież nie zabroni.
Siedziałem tak i patrzyłem tępo na coraz bardziej sinego prezesa Matwieszuka, który miał nic mi już nie powiedzieć. Skóra na twarzy naciągnęła się, policzki dosłownie zapadły, wargi ściągnęły, złożone na kolanach ręce przypominały bardziej obciągnięte pergaminem kości.
– Co jest, do cholery...? – Wstałem i wbrew najlepszej praktyce jednak go dotknąłem.
Skóra była wiotka, nie sprężynowała pod dotykiem. Uszczypnąłem w dłoń, fałdka znikła dopiero po chwili.
A potem drzwi otwarły się na oścież i do środka wpadli ratownicy. Rzucili się do pana prezesa, zaczęli robić mu sztuczne oddychanie, podłączyli do przenośnej stacji monitorowania funkcji życiowych, lecz tu już nie było co monitorować.
Odwróciłem się do drzwi, zakładając ręce za głowę. W samą porę, bo już widziałem pierwszego ochroniarza – pewnie wybiło im na monitoringu zatrzymanie pracy serca pana prezesa.
– To nie ja! – krzyknąłem najgłupszą możliwą rzecz. – On sam...
A potem dostałem z paralizatora.
– Aleksander Khudovec, wychodzisz!
Podniosłem obite ryło, spojrzałem zapuchniętym okiem w kierunku kamery. Szczęknął zamek, żelazne drzwi izolatki otwarły się, stanął w nich milicjant – ten sam, który kilka godzin wcześniej mnie do niej wrzucił.
– Wychodzisz – warknął.
Odcharknąłem, splunąłem krwawą flegmą na podłogę.
– Zapomniałeś magicznego słowa – mruknąłem.
– Wstawaj albo ci poprawię i powiem, że mnie zaatakowałeś.
Podniosłem się jakoś, poczłapałem za nim korytarzem posterunku. Oddali mi zarekwirowany pasek, bransoletkę, pustą kaburę, portfel i karty... Podpisałem się na czytniku bazgrołem, kolejne drzwi szczęknęły, wypuszczając mnie do części ogólnodostępnej.