Текст книги "SybirPunk Vol.1"
Автор книги: Michał Gołkowski
Жанры:
Киберпанк
,сообщить о нарушении
Текущая страница: 26 (всего у книги 28 страниц)
A mnie, prawdę powiedziawszy, pękła przysłowiowa żyłka.
Jednym ruchem wychyliłem sok, odstawiłem z hukiem szklankę i wstałem od stolika. Zapiąłem kurtkę, uśmiechnąłem się do niego nieszczerze.
– Do widzenia – rzuciłem oschle.
Odwróciłem się na pięcie i ruszyłem ku wyjściu.
Wszystko, dosłownie wszystko we mnie krzyczało: NIE! CO TY ROBISZ, CZŁOWIEKU! WRÓĆ TAM, PRZEPROŚ, UPADNIJ MU DO NÓG! NIE KOŃCZ TEGO TAK!
Ale ja szedłem dalej, nie wierząc w to, co robię.
I wiedziałem, że...
– Towarzyszu kapitanie, stać! W tył zwrot, do stołu negocjacji wróć! – dogoniło mnie wołanie.
Stanąłem. Odetchnąłem. Wróciłem i usiadłem.
– Koma pięć – powiedziałem.
– To teraz ja mam wyjść? – Daniłow rozłożył ręce. – Koma dwa pięć, tu i teraz.
– Koma trzy.
– Koma trzy, niech będzie.
Cholera, za szybko się zgodził. Znów to samo uczucie, co na początku rozmów z nim: a mogłem powiedzieć więcej.
Podałem mu rękę.
– Ustalone.
– Miło się z wami robi interesy, towarzyszu kapitanie. I będę miał dla was jeszcze jedną ofertę. Pracujcie dla mnie.
Uniosłem brew.
– Jako kto? Najemny morderca?
– He, he-he, ehheheh. Nie. Jako szef mojej ochrony. Nie podoba mi się człowiek, którego mam w tej chwili, i będę go wyrzucał w cholerę. A wy macie styl i swoją godność.
– Nie jestem zainteresowany. – Potrząsnąłem głową.
– Nawet nie wysłuchaliście warunków.
– Bo nie jestem zainteresowany. Ja pracuję sam, na swoim. Czasami mi się udaje lepiej, a czasami gorzej, ale zawsze swoje.
Uśmiechnął się, zdjął i przetarł niebieskie okulary niebieską szmatką.
– Nie jesteście zadowoleni z siebie, towarzyszu kapitanie. To trudne uczucie, i znam je bardzo, bardzo dobrze... Ale tak czasami już bywa. Jednak ja słowa dotrzymuję, więc premię i tak wam wypłacę. Proporcjonalnie mniejszą, oczywiście, ale słowo się rzekło. Aha, no i zapraszam was na moje wesele.
Przez chwilę patrzyliśmy na siebie obydwaj.
– Gratulacje, wszystkiego najlepszego na nowej drodze życia – powiedziałem w końcu.
– Nie takiej nowej, ale dziękuję. Ja dwoje dzieci już mam, dwie córki. – Daniłow pokiwał głową, jakby czekając na moją reakcję. – Ale dopiero się żenię. Pod koniec września. Jak będę w NeoSybirsku następnym razem, to wam przywiozę zaproszenie.
– Jasne, dziękuję bardzo.
Aha, już mi przywiezie. Ilu ja znałem takich pajaców, czego oni mi nie obiecywali! „Przyjedź do mnie, to polatamy helikopterem”, „mam willę nad morzem, wpadaj, kiedy chcesz”, „na Nowy Rok robię największą imprezę w mieście”. Każdy, dosłownie każdy hołubił człowieka i lał mu miód na uszy, dopóki tylko go potrzebował.
Daniłow był jednak chyba częściowym przynajmniej wyjątkiem: wyjechał z tym tekstem dopiero po tym, jak mnie wydoił i wydymał na kasę.
– Przywiozę, zobaczycie. To co, gotów odebrać gotówkę?
– Gotów.
Przeliczył jeszcze raz, pokazał mi: trzydzieści milionów razy koma trzy. Do tego dodać: cztery miliony trzysta dwadzieścia trzy tysiące dwieście dwadzieścia jeden rubli i trzydzieści siedem kopiejek razy jeden koma czterdzieści dwa. Procent, oczywiście.
Sto pięćdziesiąt tysięcy z groszami. Suma, przyznaję, nadal niebagatelna.
Minus to, co zdążyłem do tej pory dostać jako zadatek, oraz minus koszty poniesione na Kulasa i innych.
Taki słodko-gorzki trochę ten cukierek.
Daniłow wprowadził sumę, kliknął „zatwierdź”. Mój zegarek zawibrował, sygnalizując, że przelew dotarł.
– Mówię: chodźcie pracować do mnie – powtórzył, doskonale czując mój nastrój.
– Niezainteresowany – również powtórzyłem.
– No cóż, oferta aktualna jeszcze jakiś tydzień. Potem wywalam tego, którego mam, i biorę kogoś z ulicy. To co, wypijmy za sukces?
Wznieśliśmy szklanki soku pomidorowego, Daniłow rzucił się na swoją sałatkę, jakby od tygodnia nic nie jadł.
A ja, prawdę powiedziawszy, jakoś straciłem apetyt.
Jechałem przez NeoSybirsk, czując w gardle dziwny ucisk.
Nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że coś mi umknęło. Że jakiś pociąg odjechał z mojej stacji, podczas gdy ja zawiązywałem sznurówki. Coś przeleciało mi obok nosa, a ja nawet nie wiedziałem co.
To miała być robota życia. Złoty strzał. A wyszło z tego... No cóż, wyszło z tego fajne, dochodowe zlecenie, ale nie aż tak znów lukratywne.
Przed godziną miałem na koncie aktywów na trzydzieści cztery bańki. Teraz... teraz miałem sporo, ale to sporo mniej. I zaraz jeszcze mniej będzie.
Wstukałem wiadomość do Kulasa: „Podaj namiary na konto, przeleję ci kasę”. Prawie wysłałem, ale skasowałem. Pojadę do niego i tyle.
Akurat rzucił mi się w oczy drogowskaz na szpital. Prawda, byłem w okolicy, więc pomyślałem sobie: a co, można! Wpadnę tam, wyładuję frustrację na tym, pożal się Boże, lekarzynie dowcipnisiu.
Zajechałem na parking z piskiem opon, trzasnąłem drzwiami i ruszyłem jak czołg.
– Dzień dobry, chciałbym złożyć skargę – zacząłem z wysokiego C.
Ufarbowana na rudo, wytatuowana, tłusta baba z recepcji spojrzała na mnie ze znudzonym obrzydzeniem.
– Proszę wziąć numerek i ustawić się w kolejkę.
Obejrzałem się na ludzką stonogę, wychodzącą spod drzwi sali przyjęć i zawijającą aż za róg korytarza. Potrząsnąłem głową.
– Nie, nie chcę mieć zabiegu. Chcę złożyć skargę na zabieg, który już mi wykonano.
– Proszę wziąć numerek...
– Chcę rozmawiać z pani przełożonym.
Ruda spojrzała na mnie ciężko, obróciła się na krześle.
– Ałła Fiodorowna! – ryknęła. – Tutaj przyszedł taki jeden i się awanturuje!
Ałła Fiodorowna wyjrzała przez uchylone drzwi, wysunęła się z zaplecza niczym gotowa do ataku żmija. Kilku petentów, opartych wcześniej o kontuar recepcji, profilaktycznie odsunęło się dalej, od razu spoglądając w inną stronę.
– Słucham pana.
– Chcę złożyć skargę na niewłaściwie wykonany zabieg chirurgiczny – powtórzyłem.
Ałła Fiodorowna rozciągnęła się w martwym, pozbawionym ciepła uśmiechu.
– Naturalnie. Proszę wypełnić nasz formularz na stronie szpitala, podać dokładne dane swoje oraz lekarza, który dokonywał zabiegu.
– To była operacja – sprostowałem.
– Tym bardziej zatem. Proszę wpisać w odnośne pole, czego dotyczy pańska skarga oraz co pana zdaniem jest nie tak. Jeśli się da, to załączyć zdjęcia opisane w prawym dolnym rogu pańskim imieniem, nazwiskiem oraz datą urodzenia i miniaturką fotografii z dowodu tożsamości.
Zmarszczyłem brwi.
– Zaraz, powoli. Niby że mam wam wysłać zdjęcia tego, co jest nie tak, i na każdym z nich dać swoje personalia i foto? To chyba wbrew jakimś przepisom o ochronie danych osobowych?
– Taka jest polityka szpitala.
– Ale nie sądzi pani, że to niezgodne z przepisami?
– Taka jest polityka szpitala. W końcu konsylium lekarskie musi widzieć, co jest panu nie tak.
Nie uśmiechało mi się to. Czyli co, powinienem napisać, że mam na brzuchu fosforyzującego fiuta, jeszcze dodać zdjęcia i się pod nimi podpisać? Pięknie, nie ma co. Ciekawe, czy tacy doktorzy z konsylium to sobie zachowują co lepsze zdjęcia, żeby potem śmieszkować ze znajomkami przy piwie.
– Dobrze, co dalej? – warknąłem.
– Jeśli pana skarga zostanie rozpatrzona pozytywnie, szpital przekierowuje roszczenie odszkodowawcze na lekarza, który wykonywał zabieg.
O, i właśnie o to mi chodziło! Niech mi zapłaci teraz za swoją dowcipność.
– Operację.
– Skoro pan tak twierdzi. Tak czy inaczej, muszę poinformować, że szpital jako taki nie ponosi żadnej odpowiedzialności za błędy ani uchybienia pracującego w nim personelu. Jeśli lekarz przyzna, że doszło do uchybienia...
– Jak to jeśli?! A co niby, jeśli nie?
– ...jeśli lekarz przyzna, że doszło do uchybienia, to zobowiązany będzie do naprawienia szkody w całości. W wypadku źle wykonanego zabiegu oznacza to zazwyczaj ponowne, całkowicie bezpłatne przeprowadzenie poprzednio nieudanego zabiegu. Oczywiście koszty bloku operacyjnego, amortyzacji sprzętu i powiązane bierze na siebie winny uchybienia.
– To znaczy lekarz – uściśliłem.
Żmija zza kontuaru pokiwała łbem.
Już miałem pytać o coś dalej, kiedy uderzyła mnie pewna subtelność właśnie usłyszanego: „ponowne” przeprowadzenie.
– A niech mi pani powie, ten ponowny zabieg przeprowadza inny lekarz, prawda?
– No co pan! – prychnęła Ałła Fiodorowna. – Ten sam przecież. Inaczej by nielogiczne było, żeby kto inny za niego poprawiał. Niesprawiedliwe.
– Ale przecież to on mi ten zabieg spieprzył! – Rozłożyłem ręce w geście desperacji.
– No tak. I niech teraz naprawia.
– A jak znów coś nie tak zrobi?!
– Za którymś razem przecież się nauczy. Do skutku.
Otworzyłem usta. Zamknąłem. Przełknąłem ślinę, odwróciłem się i na sztywnych nogach wymaszerowałem z tego domu wariatów. Nie wiem, czy ten dzień mógłby potoczyć się jeszcze gorzej.
Owszem, mógł, i potoczył się.
Byłem już prawie pod blokiem Kulasa, kiedy jakiś posraniec wyskoczył mi prosto pod koła. Oczywiście nie zdążyłem wyhamować, wziąłem go na maskę... Chyba nic mu się nie stało, i tak był tak ućpany i nawszczepiany, że zaraz pobiegł dalej.
Tylko że reflektor mi zbił i wgniótł blachę, bydlak jeden.
Zajechałem na miejsce zły na cały świat. Na siebie, na Daniłowa, na debila lekarza, na idiotycznie stawiane znaki drogowe, na NeoSybirsk, martwego Valentę i w ogóle każdego i wszystko, co tylko na myśl mi przyszło.
Cholerne, pieskie życie! Przeklęte miasto, idiotyczny kraj i pieprzony świat, w którym przyszło mi żyć.
Kulas chyba poznał, że minę mam nietęgą, bo nie zadawał głupich pytań i nie próbował być mądrzejszy, niż ustawa przewiduje. Zdałem krótki raport: tak, znalazłem Valentę, wyrwałem mu z gardła kasę. Nie, nie ja go załatwiłem, mimo że tak to może wyglądać.
– I co, rozliczył się ten twój niebieski? – zainteresował się Kulas.
– Można tak powiedzieć. Dla ciebie starczy, dla mnie będzie i jeszcze na flaszkę zostanie. Dawaj namiary.
Spięliśmy dwa końce przelewu, ruble popłynęły szeroką strugą. Owszem, nastrój tylko mi się pogorszył. No to zostało jeszcze jedno.
– Teraz posłuchaj mnie uważnie. – Wyjąłem z kieszeni holodysk.
Kulas pojął w lot. Widziałem, jak błysnęły mu oczy.
– Chudy, czy to są...
– Chyba tak. Zakładam, że tak. Ale nawet nie zamierzam sprawdzać.
Trzymałem w ręku zbiór danych, zdolnych wynosić ludzi na wyżyny i strącać ich z piedestału. Nagrania chwil słabości, zapisane niefortunne słowa, złapane poza kontekstem niepolityczne myśli. Coś, dzięki czemu Valenta stał się królem, carem i bogiem życia.
A potem pojawił się Saszka, który przestrzelił kolano jego kobiecie.
– Zniszcz to, Kulas. Zrób tak, żeby nośnik przetrwał, żeby tego nie wyjąć z folii, ale żeby dane przepadły. Na pewno jest na to sposób.
– Chudy, jesteś pewien? Bo jak wrzucę to do magnetycznej wirówki, to nie da się odtworzyć.
– Jestem pewien. Zrób to.
Westchnął, wziął ode mnie nośnik. Przejechał kawałek na swoim fotelu, włożył dysk do czegoś, co wyglądało jak kuchenka mikrofalowa z pancernymi drzwiczkami. Nastawił czas, kliknął przycisk startu, urządzenie zabuczało nisko.
– Robi się. No dobra, Chudy, to co? Miło było, znów znikasz? – zapytał.
– Ej, nie bądź niemiły. Mówisz tak, jakby to był koniec.
– A nie jest, Chudy? Zrobiłeś swoje, ja też swoje zrobiłem. Zapobiegliśmy wspólnie kryzysowi na poziomie niemalże federacyjnym, za co nikt nam nawet nie podziękuje.
– Tylko w dupę kopnie jeszcze – dodałem z kwaśnym uśmiechem.
– Otóż to. Jak będziesz coś miał, to pamiętaj o mnie, a i ja o tobie nie zapomnę... Naprawdę fajnie było z tobą popracować.
Podałem mu rękę, poklepałem po ramieniu.
– Z tobą też, Kulas, z tobą też. Cieszę się, że się z Mykołą dogadaliście. To dziwny typ, ale porządny.
– Zajebisty jest! – ucieszył się. – Łeb jak komputer, spokojny, rzeczowy. A, no właśnie, bo on mówił, że tam jakieś kłopoty wyszły... Co z nim, siedzi u ciebie?
– Gdzieś musi. Wiesz, Kulas, przy tej sytuacji w mieście...
Zamrugałem. Wziąłem głęboki wdech, powoli wypuściłem powietrze.
Sytuacja w mieście, tak. To jest ten element, który do tej pory traktowałem tylko li jako wątek poboczny. Coś nieistotnego, raczej przeszkadzającego niż pomagającego w rozgrywce z moim oligarchą.
Duzi gracze najwyraźniej odpadali jeden po drugim. Nawet gubernator spadł przecież z rowerka. Skoro poważne drapieżniki wymierały, to nadchodziła epoka ścierwojadów.
A gdyby tak...
Tak czysto teoretycznie...
Gdyby ten jeden raz spróbować...
– Chudy, co jest? – Głos Kulasa wyrwał mnie z zamyślenia. Zamachałem rękoma, próbując jakoś uporządkować nagle tłoczące się wokół głowy myśli.
– Kulas... – powiedziałem powoli. – Pamiętasz, wspomniałeś o tej robocie na zakładzie baryszewskim?
– No. Co z nią?
– Dasz radę znaleźć tych ludzi i sprawdzić, czy to aktualne?
– Dam. Aktualne jest, bo dziś rano mi znów wybiło. Nikt nie chce się za to wziąć chyba.
– Znajdź ich.
Teraz to on spojrzał na mnie dziwnie.
– Chudy. – Poprawił się na swoim fotelu. – Chudy, coś ty znów wymyślił?
Wdech, wydech. Usta same rozciągnęły się w cokolwiek maniakalnym uśmiechu.
– Weźmiemy tę robotę, Kulas. Przejmiemy Baryszewo dla Zarnickiego.
Dobry wieczór, NeoSybirsku! Po raz kolejny wita się z wami wasz ulubiony prowadzący, który od razu mówi: lato w tym roku mamy naprawdę upalne! Nie wiem jak wy, ale ja...
...tymczasowe przerwy w dostawie energii elektrycznej. Zakład usług komunalnych zapewnia, że awaria nie potrwa...
...coraz trudniej żyć. No co ja, mam pani kłamać? Ledwie do pierwszego starcza! Całe życie pracy dla tego kraju, i co z tego mam?!...
...w tych czasach każdy musi myśleć tylko o sobie.
Zajechałem mercedesem pod miejsce, którego namiary Kulas dostał w wiadomości kontaktowej od potencjalnego zleceniodawcy. Ot, taka sobie ślepa uliczka – dwie betonowe ściany zakładów przemysłowych, z trzeciej strony opuszczony, przeznaczony do wyburzenia blok.
Aż mi się włosy na karku jeżyły: istna pułapka na szczury. Ja przyjeżdżam pierwszy, tamci dopiero potem, blokując mi wyjazd.
No ale trudno. Trzeba było podjąć ryzyko.
Czekałem na nich, oparty o maskę samochodu i próbując zwalczyć w sobie przemożną chęć sięgnięcia po leżące w schowku papierosy. Nie to, że czułem fizyczną potrzebę, raczej utrwalony nawyk dawał o sobie znać: zawsze w sytuacji stresowej paliłem.
Tym razem naprawdę, naprawdę było czym się stresować.
Warkot samochodów usłyszałem już z daleka. Niskie, miarowe mruczenie wielkich silników, co najmniej dwie, może trzy maszyny. Odgłos przelewał się pomiędzy blokami, zdawał oddalać i przybliżać, czasami cichł zupełnie – aż wreszcie w uliczce dalej błysnęły światła reflektorów.
Była północ, ponad NeoSybirskiem przelewała się niebieskawym blaskiem trująca zorza polarna. Piękna pora i piękne okoliczności przyrody, żeby zacząć pracować dla niedawnego wroga.
Albo dostać kulkę w ciemnym zaułku.
Trzy terenowe wozy zaparkowały kilkanaście metrów ode mnie. Silniki i reflektory zgasły, otworzyły się drzwi.
No tak – z pierwszego wysiadło dwóch siepaczy z bronią i w kamizelkach, dwaj kolejni zostali w środku. Ze środkowego wyszedł ubrany w luźną, wojskową kurtkę blondyn z włosami zaczesanymi do tyłu, zaraz za nim wyłonił się zwalisty ochroniarz. Ruszyli ku mnie powoli, rozglądając się na boki.
Soczewka bojowa minimalnie wzmacniała światło, więc widziałem ich dokładnie. Brodate twarze żołnierzy, kamuflaż miejski i zestawy komunikacyjne, biegnące po skórze przewody wszczepów.
Kasa, pomyślałem, straszna kasa! To nie był kolejny z miejskich gangów, próbujący wyrwać sobie kawałek miejsca do życia. Ci ludzie byli forpocztą o wiele większej, zorganizowanej i konkretnie finansowanej operacji.
– Aleksander Khudovec? – zapytał blondyn, stając w pewnej odległości.
– To ja. Z kim mam przyjemność?
– Kapral Anton Zarnicki.
O proszę, czyli nasz łysy boss najwyraźniej miał młodszego brata. No faktycznie, widać było pewne podobieństwo.
– Kapitan Aleksander Khudovec, Pięćdziesiąty Ósmy Powietrznodesantowy Pułk Wojsk Wewnętrznych. Gdzie służyliście, kapralu?
– Gdzie twoi ludzie? – zapytał, ignorując moje pytanie.
– Nie tutaj. Po co ciągnąć ze sobą wszystkich?
– Musimy wiedzieć, że masz ich wystarczająco dużo do przeprowadzenia operacji.
– To moje ryzyko. Tak, mam ich wystarczająco. – Wzruszyłem ramionami. – A ja muszę wiedzieć, z kim mam do czynienia. Gdzie służyliście, kapralu?
– W specnazie, nie mogę więcej powiedzieć.
Aha. Jasne. Pewnie. Akurat w „specnazie” to służyłem ja, żeby weselej było. I dwie trzecie moich znajomych. A jaśnie panicz Zarnicki Junior był chyba zwykłym pajacem, co to lubił sobie pochodzić w wojskowych ciuchach i poudawać kogoś, kim nie jest. Skoro brat był w Legii, to może i on sobie w ten sposób przedłużał pewne części ciała?
– Chcieliście, żeby ktoś zrobił coś, czego wy najwyraźniej nie jesteście w stanie. Tacy duzi chłopcy, takie duże pukawki. – Pokazałem na dwóch czarniawych najemników. – A rączki nie sięgają do własnego siurka?
Wkurzył się, od razu to widziałem. Jak to chłopanio, któremu ktoś dał do zrobienia Bardzo Dużą Robotę, ale który nie miał w tym żadnej wprawy ani otrzaskania. Takie podjebki i złośliwości były przecież na porządku dziennym właśnie po to, żeby sprawdzić: czy ktoś się kontroluje, czy jest tak zwanym frajerem, łosiem.
A to, wedle wszelkich znaków na jego czerwieniejącej mordzie, był zwykły łoś.
– Możesz to zrobić, Aleks? – Skrzyżował ręce na piersi. Ja z kolei wzruszyłem ramionami, wydąłem policzki.
– Mogę. Ile płacicie?
– Jak to zrobisz, to porozmawiamy o współpracy. Dlaczego niby właśnie ty, skoro inni nie chcieli się za to brać?
Ha, czyli miałem rację. Baryszewo było naprawdę dobrze chronione, a podejście tam na rympał byłoby co najmniej niebezpieczne. Natomiast ja miałem kilka swoich-nie swoich pomysłów.
– Bo wiem kilka rzeczy, których nie wiedzą inni.
– Mianowicie?
– Mianowicie jak już zrobię, to powiem, co konkretnie zrobiłem. Albo ogarniemy to w ten sposób, albo szukajcie dalej. Ja mam czym się zająć.
Przez chwilę patrzył na mnie uważnie. Czuł, że coś jest nie tak, że tkwi w tym jakiś haczyk. Tylko pewnie szukał go w złym miejscu.
– Jaką mamy gwarancję, że zrobisz wszystko, jak trzeba?
– Pójdź na akcję ze mną. – Rozłożyłem ręce. – Albo weź też brata.
– Zobaczymy. Ile potrzeba ci dni na przygotowanie ekipy?
– Dwadzieścia cztery godziny wystarczą.
– Krótko coś.
– Ludzie już wstępnie umówieni. Czekają na sygnał.
No, w sumie taka była prawda. Po przemówieniu się z Kulasem na szybko pojechałem gdzie trzeba, skrzyknąłem kogo trzeba... A w zasadzie kogo się dało. Po przetrzebieniu ekipy Cesarza i deklaracji wrogości ze strony Walery nie za bardzo miałem do kogo się zwrócić.
A brak wyboru to doskonały czynnik motywujący. Tyranozaury też zamieniły się w kury nie dlatego, że miały taki kaprys, a po prostu musiały. Czy ja chciałem być kurą? Nieszczególnie. Ale lepiej być żywym kogutem niż wymarłą skamieliną.
– W takim razie jutro po zachodzie słońca bądź pod Baryszewem ze swoimi. Będzie tam ktoś od naszych, przekaże ci dalsze instrukcje.
Odwrócił się i odszedł ku samochodowi, najemnicy ruszyli za nim. Po chwili zawarczały silniki, światła omiotły wymalowane sprayem ściany, gdy wykręcali w bocznej uliczce. Potem był tylko oddalający się czerwony blask i chmury spalin, aż wreszcie zostałem sam.
Sięgnąłem ku klapie kurtki, wyłączyłem kamerkę, udającą jeden z guzików.
– Widziałeś? – rzuciłem w przestrzeń.
– Widziałem – głośniczek w uchu zaszumiał głosem Kulasa. – I już sprawdzam twarze. Trochę to potrwa, słabe światło było.
Machnąłem ręką.
– Nieistotne. Myślisz, że mogą sterować nas na minę?
– Raczej niekoniecznie. Nadal staram się ściągnąć aktualne plany zakładu, bo twoja wiedza może być nieco przestarzała. Wpadnij jutro z rana.
– Nie ma już czasu, Kulas. Jutro czeka mnie jedno spotkanie i wycieczka krajoznawcza.
– Chudy, bez przejrzenia planów tego nie zrobimy.
Westchnąłem ciężko.
– To wyświetlaj mi je jutro na bieżąco, jak będę jechał. Droga spokojna, damy radę to obgadać. Pasuje?
– Pasuje.
– Kulas, a jeśli jutro jeszcze przed wieczorem coś pójdzie nie tak...
Zaciąłem się. Istniała taka możliwość. Niewielka, ale mimo wszystko.
– To...?
– To odwołaj chłopaków, zapomnij o tej rozmowie i zaopiekuj się Kusto. Proszę.
– Jasny temat, Chudy.
Odetchnąłem z ulgą. Przynajmniej jeden, który nie zadawał pytań.
Jeszcze na ten sam dzień, na późny wieczór umówiłem się z Olgą. Ot, tak po prostu, bo stęskniłem się za dziewczyną... I chciałem się z nią zobaczyć, nie wiedząc, co przyniesie przyszłość.
Tym razem to ona czekała na mnie w lokalu, już przy kieliszku wina.
– Sasza! – Wstała i otworzyła ramiona, przytuliła się jak do dawno niewidzianego przyjaciela. – Cześć! Gdzieżeś ty był, jak cię nie było?
– Ano, tak się złożyło, że musiałem pojeździć trochę, a zasięgu akurat nie było. A ty co taka opalona?
Przegarnęła włosy z twarzy, wystawiła się do światła.
– Ładnie, co? Miałam trzy dni wolnego, to poleżałam trochę nad wodą.
– Miałaś wolne... – jęknąłem. – I nie mówiłaś wcześniej.
– Oj, tak wyszło w ostatniej chwili trochę. Chciałam do ciebie zadzwonić, ale nie łapało twojego komunikatora. To gdzie byłeś?
– Na południu – powiedziałem wymijająco.
– I co mi przywiozłeś?
Zrobiło mi się głupio, bo w sumie to nic.
– Siebie? – zaproponowałem.
– A dasz gryza?
Oj, tak. Stęskniłem się za tą dziewczyną zdecydowanie.
– Dam, ale niekoniecznie teraz. Co do prezentu... Może będę miał coś jutro. Zobaczymy.
– Ojej! Dla mnie?
– ...też. – Uśmiechnąłem się. – Może być dla ciebie. Chyba ci się spodoba... Mam nadzieję.
Jeśli była córeczką swojego tatusia, to spodoba się jej zdecydowanie.
Późny wieczór dnia następnego
Nabrałem wody w dłonie, ochlapałem twarz i spojrzałem na siebie w lustrze.
Tak. To miało być dziś.
Byłem niewyspany, zmęczony, utrzęsiony po kilkunastu godzinach w samochodzie, ale zadowolony z wykonanych przygotowań. Teraz umyty, ogolony... W zasadzie gotów na cokolwiek, co przyniesie los.
Dosypałem Kusto żarcia, dolałem wody. Sprawdziłem, czy Pies leży na swoim miejscu i czy stacja dokowania jest podłączona do prądu. Mykoła prosił mnie, żebym to sprawdził przed wyjściem, i na pewno zapyta o to, jak tylko mnie zobaczy.
Tamci powinni być już na tak zwanych stanowiskach. Teraz czekali tylko na mnie, żebym powiedział im, co w ogóle robimy.
Dwie godziny do wyznaczonej zbiórki, pora ruszać. Sprawdziłem, czy w pistolecie jest pełny magazynek, poupychałem po kieszeniach opatrunki, opaski uciskowe i jednorazowe strzykawki ciśnieniowe z wszelakimi substancjami, które mogły się przydać podczas takiej akcji.
Spojrzałem na siebie w lustrze: gotów.
Aha, tak się oszukuj.
Miasto oczywiście było jednym wielkim korkiem, więc poruszałem się w iście ślimaczym tempie. Do zakładu pozostał jeszcze kawałek, ale i ja miałem czas.
– Póki co wszystko zgodnie z... – mruknąłem do siebie i w tym samym momencie świat rozbłysnął czerwono-niebieskimi lampami milicyjnego drona, który zawisł mi przed maską. – Szlag.
Zjechałem w zatoczkę, gdzie już czekał oznakowany grawilot. Drzwi podniosły się, ze środka wysiadł funkcjonariusz.
W pierwszej chwili wydawało mi się, że gdzieś go już widziałem, a potem nabrałem pewności: owszem, widziałem go już. I numer na wozie też był znajomy, i obdrapany dron też. To ten sam, co mnie zhaltował, jak wracałem po pierwszym spotkaniu od Daniłowa. No cóż, historia zataczała koło.
– Dzień dobry, obywatelu, sierżant Gnilski z głównego inspektoratu bezpieczeństwa ruchu drogowego. Dokumenty, prawo jazdy poproszę... A badanie techniczne przeszło toto?
Déjà vu w najczystszej postaci. Podałem mu papiery samochodu, wystawiłem swój czip do czytnika. Przyłożył, sprawdził. Podsunął mi rurkę multiskanera.
– Co to, znów macie jakąś akcję? – warknąłem.
– Dmuchnijcie, z łaski swojej. Sezon wakacyjny jest, wzmożone kontrole... Dziękuję, śladów alkoholu ani narkotyków nie wykryto. Otwórzcie bagażnik.
– Hola, po co? Mnie się spieszy...
– A mnie nieszczególnie, więc postarajmy się, żeby kontrola trwała pięć minut, a nie godzinę. No już, otwierajcie.
Wygramoliłem się na zewnątrz, otworzyłem mu kufer. Zajrzał, nachylił się. Włączył latarkę. Podniósł podwójne dno i popatrzył na pustą przestrzeń przewozową.
– A to co takiego, obywatelu? – Spojrzał na mnie pytająco.
– Brak koła zapasowego – odpowiedziałem bez chwili wahania.
– Nie macie obowiązku posiadania zapasu. – Zmarszczył brwi.
– Dokładnie. I dlatego jest go brak.
– Hm. A co przewozicie z tyłu? Otwórzcie drzwi.
Tak jakby samemu rączki urwało. Otworzyłem, popatrzył na mój śmietnik.
– Już?
– Jeszcze schowek na dokumenty.
Zajrzał.
– Już, mogę jechać?
– Rozepnijcie kurtkę i podnieście ręce.
O cholera.
Posłusznie rozpiąłem, podniosłem. Od razu zauważył tkwiący w kaburze pistolet, nacisnął guzik alarmu przy pasku. Lampy radiowozu rozbłysły mocniej, dron z warkotem podniósł się z dachu samochodu i zawisł nad nami, kierując ku mnie oko kamery oraz lufę wbudowanego pistoletu maszynowego.
– Ręce do góry! – zawołał gliniarz.
– Już mam w górze, drugi raz nie podniosę.
– Co to za broń?! Macie pozwolenie?!
– Znalazłem pod blokiem. Właśnie wiozę na komendę, żeby oddać.
Zbaraniał.
– Nie wierzę wam, obywatelu. – Potrząsnął głową.
– Mam napisane oświadczenie. Pokazać?
Wyciągnąłem z kieszeni cyfronotatnik, wyświetliłem dokument. Tamten wziął go w ręce, popatrzył z niedowierzaniem. Sprawdził datę: półtorej godziny temu. Odpalił swój autentyfikator, wpiął do portu komunikacyjnego.
– Znaleźliście? – upewnił się. – Razem z kaburą?
– Kabura kolekcjonerska, dozwolona prawem. Ano znalazłem. Wziąłem, żeby ktoś sobie krzywdy nie zrobił albo jakiś bandzior nie zabrał. I teraz wiozę na komendę najbliższą, żeby oddać zgodnie z prawem.
Nie na darmo robiłem codziennie ten cyrk z kasowaniem i pisaniem, bo oświadczenie musiało być świeże. Sam tekst miałem wyuczony na pamięć, wykuty na blachę, odkąd znajomy prawnik mi powiedział, że jest taka opcja. Jedyna szansa, żeby wykręcić się z zarzutów o nielegalne posiadanie.
– I ta najbliższa komenda jest...?
– Pojęcia nie mam, bo ja nietutejszy. Skoro już was mi los zesłał, sierżancie, to może wy przejmiecie obowiązek dostarczenia?
Wiedziałem, że nie może odmówić. On też wiedział, że nie może, i dlatego się skrzywił z niezadowoleniem.
– Spiszemy protokół – zadecydował.
Otworzył komputer, zaczął literka po literce wbijać zdania. Kasował, marszczył czoło, nie trafiał w klawisze. Pisał bez sensu, dookoła, myląc osoby i zaimki: „podczas rutynowej kontroli, ujawniono posiadanie przez ob. Khudovca Aleksandra, lat 44, braku pozwolenia na posiadaną broń krótką, którą tenże twierdzi, że znalazł spacerując pod blokiem uprzednio”, i tak dalej.
Wreszcie skończył, dał mi do przeczytania.
Podpisałem, dwoma palcami wyjąłem i oddałem mu pistolet. Aj, widziałem, że też mu się podoba, że chętnie by się takim pobawił... Ale nie pobawi, bo na wszystko patrzył czujnymi ślepiami dron.
Podziękowałem mu, zabrałem dokumenty i wsiadłem do samochodu. Ruszyłem, machając na pożegnanie przez uchyloną szybę.
– Kurwa jego jebana w dupę mać! – wrzasnąłem, uderzając obiema rękami o kierownicę.
Akurat teraz! Akurat dziś, akurat kiedy miał mi się ten pistolet przydać! Co za cholerny, ślepy, durny, złośliwy los! Że też zawsze tak jest, że jak ma się coś spieprzyć, to się spieprzy w najgorszym momencie!
No dobra, trudno. Spokojnie. Jakoś damy radę.
Nie takie się siupy robiło.
Zajechałem pod zakład, a jakże, spóźniony. Tamci już czekali: wielki, matowo czarny samochód z czarnymi szybami wypełzł z bocznego zaułka, zatrzymał się. Z wozu wysiadła ta sama ekipa, czyli dwaj siepacze, blondyn i ten wielki ochroniarz.
– Dobry wieczór! – zawołałem radośnie, konsekwentnie grając rolę przygłupa. – A gdzie sam szef?
Zarnicki Junior splunął na ziemię, pokręcił głową.
– Ma ważniejsze sprawy. I gdzie twoi ludzie, Alex?
– Ustawieni na wyznaczonych pozycjach. Pan kapral rusza z nami?
– Nie. Z wami pójdzie Maksim. – Wskazał ochroniarza.
Aj. Miałem nadzieję, że blondyn pokusi się o uczestnictwo w rajdzie. No cóż, nie można było mieć wszystkiego, w każdym razie nie naraz.
– No dobra, trudno. To co, idziemy?
Nie czekając na goryla, ruszyłem pierwszy.
Moja ekipa też już czekała w gotowości: blokersi w pełnej krasie, miniaturowa orda mongolska, czterej jeźdźcy spierdolenia. Jegor jak zwykle nie mógł usiedzieć na miejscu, więc chodził w tę i we w tę, wymachiwał rękoma i coś sobie mamrotał pod nosem; Pasza siedział pod murkiem i grzebał coś przy zaworach filtrów; Anton ćmił papierosa, oparty o ścianę; i tylko Wania, stojący na pseudoczatach, podskoczył i zasalutował niewprawnie.
– Panie kapitanie, meldujemy gotowość!
– Spocznij, Wania. Gdzie Mykoła?
Ubrany w długi prochowiec i naciągniętą na oczy czapkę z daszkiem cyborg wyłonił się z ciemnego kąta.
– Tutaj jestem. Dobry wieczór, panie Aleksandrze.
– Świetnie. Macie to, co kazałem wziąć?
– WSZYSTKO JEST! – wydarł się Jegor. – PEŁNA GOTOWOŚĆ DO SZTURMU!
– Ćśś, nie ma potrzeby robić hałasu. – Pokazałem gestem, żeby nieco ściszył głośność. – Ała, no co?
Wielki ochroniarz dźgnął mnie grubym, twardym paluchem między łopatki. Potem wyciągnął go oskarżycielsko ku mojej drużynie.
– Te obdartusy i pijaczyny to niby twoi ludzie? O kurwa. Szef cię ze skóry obedrze, jak się dowie.
– Jest możliwe, jeszcze jak. Dobra, panowie, ruszamy.
Poprowadziłem ich bocznymi uliczkami, w kierunku starych torów kolejowych, idących do bocznicy przy zakładzie baryszewskim.
Niby wszędzie stały kolumny z reflektorami, ale pomiędzy poustawianymi jeden przy drugim pociągami towarowymi leżały głębokie cienie... Poza tym wiele się tu nie zmieniło przez ostatnie trzydzieści lat, a ja się tu wychowałem.
No tak, bo ojciec był przecież brygadzistą na baryszewskim zakładzie naprawy taboru. Ile ja się tutaj nabiegałem, naskakałem po torach, siniaków nabiłem i kolan nazdzierałem do krwi... Ech, szczęśliwe i beztroskie dzieciństwo. O ile tam, od frontu, zmieniło się w zasadzie wszystko – szklane drzwi, fotokomórki, marmur i aluminium – o tyle tutaj, od strony zaplecza, wszystko było takie samo i niezmienne. Nawet płot z blachy falistej, tylko że zardzewiał bardziej i pokrzywił się mocniej.
Ja jednak nie prowadziłem ich bezpośrednio na remontownię, tylko dalej, w okolice warsztatu produkcji narzędzi, sąsiadującego z częścią produkcyjno-administracyjną. Kulas już wcześniej ściągnął nagrania z kamer kontrolujących ruch pociągów, więc obejrzeliśmy sobie wszystko, i teraz szedłem jak po swoje.
Nie na darmo analizowaliśmy to kawałek po kawałku w samochodzie. Bite osiem godzin pracy koncepcyjnej nie mogło pójść na darmo.
– Tam. – Pokazałem ręką na wysoki płot z metalowych prętów, na którego szczycie lśniły ponurym blaskiem wycięte z grubej blachy i zeszlifowane na ostro kolce.