355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » Michał Gołkowski » SybirPunk Vol.1 » Текст книги (страница 19)
SybirPunk Vol.1
  • Текст добавлен: 6 августа 2020, 16:00

Текст книги "SybirPunk Vol.1"


Автор книги: Michał Gołkowski



сообщить о нарушении

Текущая страница: 19 (всего у книги 28 страниц)

– Jest, dziękuję, że pytasz. Wiktor Geresow.

O kurwa, kurwa mać... Geresov. Człowiek, który trząsł NeoSybirskiem, kiedy ja byłem jeszcze zupełnie małym szczylem, biegającym na posyłki przy dilerce na dzielni.

Widziałem go jeszcze kiedyś potem, lata później, jeszcze zanim sam wstąpiłem do milicji.

Wysoki, postawny, mroczny. W idealnie skrojonym garniturze. A za nim trzymająca go za rękę, nieśmiało wyglądająca zza nogawki ojca, przestraszona zgromadzeniem otaczających ją bandytów kruszynka.

– O chuj... – wydukałem tylko.

Olga spojrzała na mnie, a potem parsknęła śmiechem.

– Tatuś się ucieszy, jak mu powiem, że jeszcze go pamiętają. Tak więc, panie Khudovec? Opowie mi pan, co zbroił tej nocy? Bo ja aż się trzęsę cała do takich opowieści!

– Se-serio?

Właśnie przez takie „opowieści”, przez takie wieczorne powroty, zaczęliśmy się z matką mojego Sańki kłócić. To zawsze było problemem. Ona twierdziła potem, że to przeze mnie. Że właśnie przez to zaczęła zaglądać do kieliszka. A ta tutaj? Wariatka, jak nic.

– No pewnie! To mów, co było grane? Ale ze szczegółami.

Córka Geresova. No tak, istniało pewne podobieństwo, kiedy tak na to spojrzeć.

Oparła brodę na splecionych dłoniach, zatrzepotała rzęsami.

Wariatka, jak mi Bóg miły.

A ja nie lepszy.

– No więc...

Wracałem do domu na cudzym motocyklu, szczęśliwy ponad wszelkie pojęcie. Zasiedzieliśmy się, pogadaliśmy w noc... O wszystkim tak naprawdę.

Ja poopowiadałem jej trochę rzeczy, których pewnie nie powinienem. Ona w zamian uraczyła mnie opowieścią o tym, jak musiała dorastać bez ojca, który był „w pracy za granicą”, a tak naprawdę to odsiadywał wyrok. Potem zeszło znów na jej laboratorium, na pigułki zmotoryzowane, nanotechnologię... Na broń i walkę wręcz. Motocykle.

Próbowała mnie namówić, żebym kupił sobie ścigacz. Ja przekonywałem ją, że wolę mieć cztery punkty podparcia. Ona na to, że też czasem lubi, ale to w zasadzie zależy od towarzystwa.

Czułem, jak w nią wsiąkam, tonę w tych lekko smutnych oczach.

Pożegnaliśmy się koło drugiej w nocy, dostałem na dobranoc całusa w policzek. Niby przyjacielskiego, ale... ale chyba nie do końca.

Na zegarku wisiało kilkadziesiąt powiadomień od Kulasa i reszty ekipy, więc przeglądałem je po kolei, stając na światłach.

FSB zgarnęło sporo spóźnialskich, ale na całe szczęście druga ekipa weszła od tamtej strony i najemników też chyba nieźle przetrzebili.

Ten aresztowany, tamten zabity, o tym nie wiadomo...

Wyglądało na to, że zorganizowane grupy przestępcze Cesarza i Tarana chwilowo utraciły zdolność podejmowania działań.

Wśród tego wszystkiego zawieruszyła się jedna wiadomość od Kulasa. Widziałem ją najpierw, potem przypadkiem usunąłem, przypomniałem sobie o niej dopiero pod domem, wywołałem z kosza. Wyświetliłem.

I aż przysiadłem na ławeczce.

„V4Invest wyzerowane. Szereg innych spółek też. Apartament wystawiony na wynajem. Ptaszek nam ucieka, Chudy”.

Nigdy nie ma tak dobrze, żeby nie mogło być gorzej.

 

...już za parę dni. W tej chwili jest więcej niż jasne, że urzędujący od ośmiu lat gubernator Akimov pożegna się ze stołkiem, lecz...

...nielegalną demonstrację przy użyciu gazu paraliżującego i armatek ultradźwiękowych...

Najwyższa chińska jakość, przystępna federacyjna cena!...

...osadzony w miejscu pozbawienia wolności.


 

Powoli wstawał blady świt, a ja wciąż patrzyłem z niedowierzaniem na zmieniającą się w czasie rzeczywistym sytuację finansową naszego dłużnika. Pociągnąłem solidny łyk napoju energetycznego – całą zgrzewkę kupiłem w całodobowym przy stacji metra. Przetarłem czerwone, piekące oczy.

– Kulas, sprawdź status tej... jak ona... – Pstryknąłem palcami.

– SilverInvest – podpowiedział Kulas, rozwalony w swoim fotelu dowodzenia. – Mam ją właśnie na tapecie... W tej chwili wyprzedają aktywa.

– Dokąd? Kto bierze?!

– Udziały na okaziciela, więc nierejestrowane. Widzę tylko, jak znikają im z wykazu.

– Szszlag...!

Od prawie dwóch godzin przyglądaliśmy się wspólnie z Kulasem, jak sypie się misternie budowana przez nas siatka powiązań. Nie było sensu panikować, próbować interweniować przez ataki hakerskie ani nic takiego.

Mogliśmy wyłącznie obserwować, jak niewidoczne ekipy wyburzeniowe odpalają kolejne ładunki.

Zapamiętywać, analizować. Próbować zgadnąć, w którym miejscu należało zacząć kopać w ruinach, żeby znaleźć resztki skarbu.

– On będzie uciekać – mruknąłem. – Zaszyje się w jakiejś norze i tyle go znajdziemy.

Kulas uśmiechnął się, spojrzał na mnie z ukosa.

– My? Proponujesz mi spółkę, Chudy?

Potarłem odrastającą szczecinę na podbródku.

– W tej chwili szansa na to, że go wytropię sam, jest zerowa. Na to, że zrobimy to razem: minimalna. Łatwo dzielić przysłowiową skórę na niedźwiedziu, więc nie widzę przeciwwskazań.

– Pasuje, szczegóły ustalimy później. Mówisz więc, że ten Piliarski nic nie powiedział?

– Niewiele w każdym razie, a potem już trudno było z nim porozmawiać.

Spojrzeliśmy obydwaj na stojący osobno komputer, już od godziny mielący informacje wyciągnięte ze zdjętych nieboszczykowi okularów. Okazało się, że tamten miał je w jakichś dziwnych, zachodnich formatach, przy konwersji część danych mogła ulec, jak to ujął Kulas, „korupcji”.

– Poczekamy, a ja na razie posprawdzam jego samego. Weź patrz na to, pilnuj i jakby coś, to wołaj. A ja tymczasem...

Opuścił oparcie fotela, naciągnął na oczy swoje gogle i wsunął dłonie w rękawice. Widziałem, jak rozluźnia się, odpływając w odmęty Strumienia.

No cóż, mnie pozostawało trzymanie warty. Wszystko i tak się nagrywało, Szeloba kończyła właśnie składać kolejną jednostkę, którą mieliśmy zamiar przeznaczyć tylko pod archiwum danych, ale obydwaj byliśmy zgodni: oko i umysł człowieka wciąż działały nie to, że lepiej, ale inaczej od komputera.

Spółki przechodziły jedne pod drugie, łączyły się, przerzucały aktywami... Klasyczna karuzela. Nie mam pojęcia, jakim cudem Kulas zdołał wpiąć się w system ewidencji gospodarczej w czasie rzeczywistym, ale widowisko było zaiste fascynujące.

O, już jedna zniknęła. I teraz druga, wchłonięta przez inną... Niby wszystko normalne, niby w porządku, ale widać też było, jak zmniejsza się widoczna na ekranie wartość aktywów.

Nasz dłużnik czyścił firmy i wyprowadzał z nich gotówkę.

Obraz zaczynał mi się lekko rozjeżdżać. Jednak nieprzespana noc, zmęczenie fizyczne i zjazd syntadrenalinowy to zabójcze połączenie. W końcu puknąłem Kulasa w ramię.

– Słuchaj, ja zaliczam zgon. Obudź mnie za trzy godzinki, co...?

– Jasne – mruknął, pogrążony po czubek głowy w Strumieniu. – Śpij.

Zamknąłem tylko oczy i zniknąłem.

Gdy obudziłem się wreszcie sam, dochodziło już południe.

Na placu boju zostały dosłownie cztery firemki, wydojone niemalże do cna z aktywów i z cokolwiek niejasną sytuacją księgowo-dokumentacyjną.

Ot, typowe miny, zostawione na drodze pościgu: zajmujesz taką za długi właściciela, zadowolony przepisujesz na siebie, żeby chociaż cokolwiek uszczknąć. Siedzisz sobie spokojnie, a za miesiąc przychodzi do ciebie pismo, że jesteś komuś winien bańkę. Albo dziesięć. Bo tamta spółka zaciągnęła zobowiązania i się nie rozliczyła. Nie wiedziałeś? No trudno, ryzyko zawodowe.

Najzabawniejsze było to, że znałem ludzi, którzy w ten sposób pospłacali długi: nowy właściciel uregulował fikcyjne zobowiązania, kasa trafiła z powrotem do nich, a wtedy rozliczyli się z frajerem jego własnymi pieniędzmi. Klasyka gatunku.

– Co z nim? – Ziewnąłem rozdzierająco.

Kulas kończył właśnie opakowanie jakiejś straszliwie śmierdzącej papki, wedle opisu na wieczku mającej być „potrawką z grzybami”.

– Cisza. Postawiłem alerty, gdzie tylko się dało... I jeszcze w wiadomościach o nim mówią.

– O, pokaż!

Przeskoczył kilka kanałów, wywołał transmisję na duży rzutnik. Skąpo ubrana reporterka o umalowanych oczach i cyckach jak dwie piłki raportowała przejętym głosem, dziwnie zarzucając głową i okazjonalnie unosząc brwi... Kto tych ludzi uczy mimiki? Czy oni mają w telewizji pojęcie, jak to dziwnie wygląda?

– ...biznesmena okazały się złudne. Marco V., znany jeszcze do niedawna jako „król gazyfikacji”, zasłynął ujawnieniem podsłuchów, kompromitujących urzędującego gubernatora okręgu oraz szereg innych osobistości ze świata polityki i biznesu. W tej chwili do siedzib kilku jego firm wkroczyły służby, działające na polecenie prokuratury...

– Cholera, spłoszyli go – warknąłem.

Kulas mlasnął, pokręcił głową i rzucił puste pudełko na podłogę.

– Nie. Takie akcje, jak to, co się działo ze spółkami, planuje się długo wcześniej. Też musieli go obserwować i weszli, mając nadzieję, że coś złapią... O, patrz, patrz!

Pokazał palcem na jedną ze spółek, która nagle zmieniła kolor z zielonego na czerwony. Nad nazwą zamigotał napis: areszt prokuratorski aktywów. Uderzyłem z pasją o poręcz fotela.

– Pięknie. Czyli teraz nie jakiś prywaciarz, tylko skarb Federacji będzie płacić te fałszywki!

– I bardzo dobrze, Chudy. Kto jak kto, oni zapłacą zawsze... A my znajdziemy człowieka.

– Rzuć ogłoszenie na wolny rynek – zadecydowałem.

– Co?

– Rzuć ogłoszenie, mówię, że szukamy Valenty. Przecież tego skurwiela trzeba będzie teraz ręcznie szukać, spod ziemi wygrzebać... Kasa dla każdego, kto da o nim użyteczne info!

– Chudy, FSB nas zgarnie, zanim zdążę dopisać. Przecież oni też wszystko monitorują...

– Nie zgarnie. Która jest...? Cholera, jeszcze wcześnie. No nic, trudno. Kulas, uważaj na siebie tutaj, ja się niedługo odezwę.

– Gdzie znów cię niesie? – zawołał za mną, ale ja już zerwałem się i zacząłem przedzierać ku wyjściu.

Chyba miałem pomysł, o co może w tym wszystkim chodzić.

Śmierdzący. Wymięty po nocy spędzonej u Kulasa.

Przesiąknięty wczorajszym potem, zarośnięty, głodny i niewyspany.

Stałem sobie, oparty o burtę mojego merca, i czekałem.

Park Gorkiego był jednym z nielicznych elementów zieleni, jakie ostały się w NeoSybirsku. To zabawne, że człowiek mimo tych tysięcy lat ewolucji i zupełnego oderwania się od swojego naturalnego środowiska nadal miał słabość do kolorów: zieleń uspokaja, błękit pozwala odetchnąć. Oczko wodne osadzone w trawie na tyle niskiej, żeby nie ukrywało się w niej żadne zagrożenie, daje poczucie spokoju.

Drzewa i krzewy wyglądały tutaj przepięknie. Bujna, rozkrzewiona zieleń, kolorowe klomby, gęste krzewy obsypane kwieciem. Wietrzyk szeleszczący w koronach, śpiew ptaków i śmiech dzieci.

Oczywiście nic z tego nie było prawdziwe. Większość drzew była zwykłymi hologramami, ukrywającymi wyloty nadmuchów powietrza i głośniki, odtwarzające nagraną ścieżkę ambientu. Trawa oraz najbliższe wytyczonych ścieżek krzaki były zrobione z doskonale imitującego naturalną tkankę plastiku, dalej stały zwykłe sztuczne rośliny. Wodę cały czas filtrowały potężne systemy pomp, żeby nie osadzała się na niej szara warstewka pyłu.

Jedyną zaletą były generatory ozonu i tlenu, dzięki którym w okolicy w ogóle dało się oddychać bez maski. To jest dopóki któryś z nich nie zaiskrzył i nie eksplodował kulą ognia, jak w czerwcu tego roku.

Przebiegający obok młodzi, piękni, radośni i nienagannie czyści ludzie patrzyli na mnie jak na niepasujący element krajobrazu. Dla nich musiało to wyglądać tak, jakby w bajkę dla dzieci ktoś nagle wkleił scenę z czarno-białego pornosa moralnego niepokoju: na ułamek sekundy rozmowy cichły, twarze ściągały się zdziwieniem – ale potem mijali mnie i wszystko wracało do normy.

– Obywatelu, tu nie wolno parkować. – Milicjant w końcu zdecydował się do mnie podejść.

Spojrzałem ciężko na młodziutkiego, nawet sympatycznego z wyglądu lejtnanta. Tatuś musiał nieźle zabulić, żeby chłopanio dostał przydział właśnie tutaj.

– Ja nie parkuję. – Rzuciłem peta na ziemię i roztarłem nogą. Tak, nawet nie zauważyłem, kiedy sam wskoczył mi w usta. I nie mam pojęcia, co wymięta paczka robiła w schowku na mapy. – Ja się tylko zatrzymałem. Widzicie, towarzyszu milicjancie? Pojazd nie jest zamknięty, kierowca znajduje się w pobliżu.

Popatrzył na mnie, na mercedesa, znów na mnie. Już wcześniej przechodził w tę i we w tę kilka razy, pewnie mając nadzieję, że zreflektuję się i odjadę sam.

No nie odjechałem, przykro mi.

– Tutaj jest zakaz. – Pokazał na nieodległy holoznak.

– Wiem – przytaknąłem.

– Więc muszę prosić, żeby pan odjechał.

„Prosić”. Boże dobry, na co to przyszło, żeby milicja miała człowieka o coś „prosić”! No ale chłopanio słusznie miał obawy: zdezelowany, poobijany mercedes. Szyby świeżo wstawione, więc widać, że poprzednie musiały ulec rozbiciu. W wyniku, na przykład, potrącenia kogoś. Albo przestrzelenia przez kogoś.

A i ja pewnie wyglądałem dziś, oględnie rzecz ujmując, niezachęcająco.

– Zaraz odjadę. Poczułem się słabo, musiałem wziąć proszki.

– Jakie? – zainteresował się.

– Te, które połknąłem. Teraz wam już nie pokażę, towarzyszu milicjancie.

– No więc niech pan odjedzie.

– Mówię przecież, że zaraz. No już, przecież mundurowy z mundurowym się jakoś dogada, nie? Kapitan Khudovec, do usług pana lejtnanta.

– Lejtnant Andreyenko, miło mi. – Aż zasalutował. – Ale niech pan kapitan już odjedzie.

– Zaraz, tylko... O, już jest. Siemano, Kojot!

Nadbiegający ścieżką do joggingu Kojot również mnie dostrzegł, pomachał i skręcił w tę stronę. Sukinkot, dobrze się trzymał, jak tak na niego popatrzeć w ruchu! Dobiegł, ściągnął z twarzy półmaskę zarazem filtrującą smog i limitującą dostęp tlenu, przegarnął w tył mokre od potu włosy.

– No cześć, druhu! A co ty tu robisz?

– Towarzyszu pułkowniku. – Młody lejtnant zasalutował. – Bo ja właśnie zwracałem panu kapitanowi uwagę...

– Bardzo słusznie, a teraz spocznij, odmaszerować. Pan kapitan pewnie ma do mnie jakąś sprawę, co?

– Jakbyś zgadł – mruknąłem. – Przejdziemy się?

– A może lepiej przebiegniemy? Tutaj jest taka trasa, o tej porze tam takie dwie się rozciągają... No mówię ci, jak na nie czasem patrzę, druhu, to aż mnie...

– Nie, Kojot, jestem cokolwiek sfilcowany.

– Ale w ogóle jesteś tutaj. – Oczy Kojota błysnęły groźnie. – A nie gdzie indziej. Na przykład w celi.

– Albo w górskim kurorcie, tak. To co, idziemy?

– Idziemy.

Otworzyłem samochód, wrzuciłem do środka swój zegarek z komunikatorem. Kojot też wyciągnął z ucha antenkę, krzywiąc się, wyłuskał dwoma palcami bateryjkę z gniazda przy skroni i położył na podszybiu. Ruszyliśmy we dwóch ku ścianie zieleni.

– Valenta wam uciekł – zdecydowałem się zaatakować.

– Nam nikt nie ucieka, druhu. Czasami cel tylko zmienia położenie.

– Aha. To w takim razie zmienił na takie, którego nie znacie. Jestem ci winien przysługę, Kojot.

Pokiwał głową, patrząc na przebiegającą w oddali kobietę.

– Niejedną, Chudy. Niejedną.

– Czego od niego chcecie?

Obejrzał się leniwie w lewo, w prawo. Machnął ręką ku gęstwinie krzaków.

– Mnie się chce lać. A tobie, Chudy? Nie czujesz gwałtownego parcia na pęcherz?

– Mogę czuć...

– To poczuj.

Przedarliśmy się przez sztuczne zarośla, ja przypadkiem nadepnąłem na głośnik, imitujący trel kanarka albo innego skowronka. Skąd mam wiedzieć, skoro ani jednego, ani drugiego nigdy nie słyszałem? Potem wleźliśmy w hologram i stanęliśmy pod zardzewiałą, brzydką i nieforemną kopułą nawiewów powietrza, imitujących delikatny zefirek.

Huczało jak sto nieszczęść, ale właśnie o to przecież chodziło. Stanęliśmy obok siebie w rozkroku.

– Skrzyżujmy strumienie – zaproponowałem. Kojot parsknął śmiechem.

– Ej, to nie fair! Ja nie umiem, jak ktoś rozśmiesza. – Spoważniał, warknął półgębkiem: – Chudy, on cały czas ma te nagrania.

– Nośnik fizyczny?

– Na pewno, bo w Strumieniu by tego nie chował.

– To go znajdź po prostu i mu to odbierz.

Kojot skrzywił się, strząsnął ostatnie krople i podciągnął spodenki.

– To nie takie proste, Chudy. Musiałbym zrobić to osobiście, żeby mieć pewność, że wszystko jest... szczelne. Że nic nie trafi w niczyje brudne łapy.

I wtedy zrozumiałem, czego naprawdę chce ode mnie Kojot.

– O kurwa – sapnąłem, patrząc na niego. Uśmiechnął się smutno, pokiwał znacząco głową.

– Ano, trafnie żeś to ujął, druhu. Każdy ma swoje słabości, prawda?

– Ale przecież to nie może...

– Może, i dokładnie tak zadziała. Kolejka chętnych na moje miejsce jest długa, a ja za bardzo kocham moją Annuszkę, żeby pozwolić komukolwiek wyciągać takie nieistotne gówno na światło dzienne.

Nie powiedziałem nic, tylko oparłem się o ścianę i spuściłem głowę. Bo i co było do powiedzenia? Kojot może i był skończoną szują, ale zawsze krył swoich.

I teraz nadeszła pora, że to on raz jeden jedyny potrzebował czyjejś łaski.

– Znajdę go, Kojot.

– Wiem, druhu. A ja będę ci wdzięczny do końca życia. Natomiast jeśli zdecydujesz się zrobić coś niegodnego przyjaciela... – Położył mi dłoń na ramieniu i ścisnął. Nieszczególnie mocno, ale wiedziałem, że gdyby chciał zamknąć swoją mechaniczną dłoń do końca, to ani mięso, ani kość by mu w tym nie przeszkodziły. – ...to znajdę cię, Chudy, wyciągnę spod ziemi, wywlokę z najciemniejszej dziury i rozerwę na strzępy. Ciebie i twojego psa.

– Kusto do tego nie mieszaj.

– No dobra, z psem faktycznie nieco się zagalopowałem. Ale rozumiesz powagę sytuacji.

– Jasne.

Poklepał mnie po plecach i bez słowa odszedł ku ścieżce.

Zadarłem głowę ku górze, odetchnąłem ciężko. Nie ma co, obraz sytuacji robił się z dnia na dzień coraz ciekawszy.

Byłem ledwo żywy, słońce paliło, jakby chciało spopielić wszystko na ziemi, bolał mnie dosłownie każdy mięsień... A mimo to pojechałem za miasto do Mykoły, by mieć pewność, że przynajmniej u niego wszystko w porządku.

Pies musiał usłyszeć mnie jako pierwszy, bo wyszedł na ścieżkę, kiedy szedłem od zaparkowanego samochodu z siatkami pełnymi zakupów.

Zatrzymałem się; on też stanął bez ruchu, po prostu patrząc na mnie. Dziwne, bo nigdy tak nie robił.

Czułem, jak taksuje mnie czujnikami, sprawdza bicie serca i ciepłotę ciała.

Cokolwiek niepokojące to było, prawdę rzekłszy: co mogło dziać się w głowie takiej istoty? Procesor na pewno przetwarzał informacje, jakieś synapsy iskrzyły i wysyłały impulsy. Wahał się? Myślał? Czy tylko czekał na mój ruch?

Odwrócił się, potruchtał w kierunku opuszczonego zakładu.

– Dzień dobry, panie Aleksandrze! – Mykoła wyszedł przed główny budynek, odebrał ode mnie siatki, jak gdyby te nic nie ważyły. – Jak się pan czuje? Wszystko w porządku?

– Bywało lepiej, prawdę mówiąc.

– Powinien pan się wyspać i porządnie odpocząć. Prowadzenie pojazdu mechanicznego w stanie obniżonej koncentracji może być...

– Wiem, tak.

Weszliśmy do pachnącego chemikaliami wnętrza, ja usiadłem na swoim miejscu przy stoliku, nakrytym pociętą, postrzępioną ceratą, Mykoła wziął się za szykowanie swego napoju bogów.

– Jak tam w mieście, panie Aleksandrze? – zapytał pozornie z głupia frant.

Mykoła nigdy nie pytał o NeoSybirsk. W ogóle nie pytał o nic poza swoją pracą.

– Dobrze, dziękuję? – odpowiedziałem nieśmiało.

– Bo tak trochę o tym myślałem, panie Aleksandrze. Tak czysto teoretycznie.

„Tak trochę” w kategoriach Mykoły oznaczało „po szesnaście godzin każdego dnia, odkąd się ostatnio widzieliśmy”. Zaś „teoria” była niczym innym, jak „praktyką, której jeszcze nie wdrożono”.

– Zamieniam się w słuch.

Przyniósł mi czarną, parującą herbatę, aż mętną od rozpuszczonego w niej cukru. Spociłem się na samą myśl o pierwszym łyku.

– Panie Aleksandrze, otóż dokonałem obliczeń i uważam, że moglibyśmy podwoić objętość produkcji bez strat na jakości.

– Mhm... – mruknąłem wieloznacznie.

No tak, zupełnie o tym zapomniałem: Mykoła był przekonany, że jesteśmy wspólnikami i właśnie wykonujemy pierwszy krok na drodze ku fantastycznej karierze jako neosybirscy królowie syntadrenaliny.

– Więc w tej chwili potrzebowałbym tylko uzupełnić pewne braki w aparaturze. Nic wielkiego, zapewniam pana. Należy po prostu zabezpieczyć się przed możliwością powstania wąskich gardeł w ciągłym procesie produkcyjnym.

Na chwilę zapadła cisza. Słychać było jedynie, jak buczą generatory i szumi maszyneria, niestrudzenie, kropelka po kropelce, tłocząca coraz bardziej zbliżoną do ideału syntę w plastikowe kanistry.

Nie byłem pewien, w jaki sposób opisać mu obecną sytuację w mieście. Jak powiedzieć, że Cesarz i Taran na chwilę zjednoczyli siły tylko po to, żeby chapnąć się z najemnikami, których najwyraźniej opłacał nowy, agresywny gracz na i tak wąskim już rynku?

Upiłem jeszcze łyk herbaty, poświęcając paręset ugotowanych żywcem kubków smakowych w zamian za chwilę do namysłu.

Byłem zbyt zmęczony, żeby kłamać albo próbować upiększać rzeczywistość.

– Pojawiła się nowa ekipa i wygląda to słabo – rzuciłem w końcu. – Jedną sekcję w ogóle zdjęli. Inni mają problemy. Nasi próbowali stawić opór, była... no, walna bitwa była. Są straty, część aresztowanych, z innymi nie wiadomo, co się stało. Rynek leci na łeb na szyję. Mnie próbowali zabić.

– Och, nas też.

Zamrugałem, patrząc na niewyrażającą dokładnie niczego, spokojną, wiejsko-naiwną twarz Mykoły. Przynajmniej na tę jej ćwiartkę, która przypominała człowieka.

– Co?

– Próbowali nas zabić – powtórzył Mykoła z tym lekko nieobecnym, dyżurnym uśmiechem.

– Co?

– Próbowali...

– To słyszałem już. Kto, jak? Kiedy? Co się stało?

Wstał, pokazał mi ruchem ręki, żebym poszedł za nim. Pies też podniósł się ze stacji ładowania, potruchtał przy nodze swego pana.

Na zasłanym gruzem i śmieciami podwóreczku na tyłach fabryki piętrzyły się trzy idealnie równe, jak od linijki usypane pryzmy świeżej ziemi. Każda licząca tak, no... u podstawy sześćdziesiąt centymetrów na jakieś dwa metry. Dokładnie tyle, ile powinno mieć światło grobu, żeby zmieściło się tam ciało.

– Mykoła... – Ze świstem wciągnąłem powietrze, ścisnąłem nasadę nosa.

– Tak, panie Aleksandrze?

– Opowiedz mi, co się stało.

– Przyszli nocą, panie Aleksandrze. Od strony drzew, samochód z kierowcą zostawili jakieś dwa kilometry stąd. Krótka broń automatyczna w dużym kalibrze pistoletowym, systemy termowizyjne, komunikatory.

– I co zrobiłeś?

– Zaproponowałem im herbatę.

Przymknąłem oczy, policzyłem do dziesięciu. Kiedy otworzyłem, Mykoła nadal tam był, patrząc na mnie z pełną ufnością.

– A oni co? Niech się domyślę, zaczęli strzelać?

– Na szczęście wziąłem taką ewentualność pod uwagę, więc całość odbyła się poza laboratorium.

Nawet nie pytałem, w jaki sposób ich zabił. Chyba wolałem nie wiedzieć. Łatwiej było mi żyć w nieświadomości tego, kim Mykoła jest i co potrafi.

– No dobrze, ale mówiłeś, że był samochód z kierowcą. Widzę trzy groby. Czyli tamten uciekł?

– Bynajmniej, panie Aleksandrze. Uważa pan, że wypadało pochować wszystkich razem? Bo jeśli tak, to mogę jeszcze...

Podniosłem dłoń, potrząsnąłem głową.

– Nie, nie, tak tylko się chciałem upewnić. Masz jakąś teorię, kim byli? Dla kogo pracowali?

– Obawiam się, że nie.

– No cóż, w takim razie...

– Wyekstrahowałem z jednego czip pamięci, na którym powinny być zapisane dokładne informacje.

Zamrugałem ponownie, przekrzywiłem głowę. No tak. „Teoria” a „praktyka”. Dla Mykoły to, co istniało na pewno, nie było przecież teorią.

– Pokaż mi – zażądałem.

Zaprowadził mnie do magazynku. Zazwyczaj stały tam odczynniki chemiczne, kawałki maszynerii i wszelkie elementy urządzeń, z których mój dostawca konstruował maszyny, produkujące jego markowy produkt. Tym razem na jednej z półek leżały jeden obok drugiego trzy porządne pistolety maszynowe, zestawy łączności i temu podobne parafernalia ludzi od mokrej roboty.

Mykoła podał mi przezroczyste, plastikowe pudełko, w którym leżała idealnie czysta, zapewne zdezynfekowana i wysterylizowana kostka czipa, wyciętego z tkanki mózgu wraz z cieniusieńkimi niteczkami podłączeń neuronowych.

– Użyłem kwasu, który rozpuścił tkankę organiczną – wyjaśnił. – To najlepszy sposób.

Aha, czyli pewnie wyjął tamtemu cały mózg. Ciekawe, czy już post mortem, czy też jeszcze na żywca?

– Mogę to zabrać? Przepuściłbym przez komputer, może coś znajdzie.

– Tak, oczywiście. Tutaj i tak nie mam wyposażenia, panie Aleksandrze, a wolałbym nie wpinać jej do swojego zapasowego gniazda. To jednak ryzykowne, scalać własny umysł z innym.

„Zapasowe gniazdo”. Przełknąłem tylko ślinę, starając się upchnąć informację do właściwej szufladki. Może kiedyś, jeśli dożyję emerytury, usiądę sobie z fajką na bujanym fotelu i wezmę się za rozwikłanie zagadki tego, kim i czym w ogóle był Mykoła.

Na razie priorytetem pozostawała kwestia, jako się rzekło, dożycia.

– Mykoła, słuchaj. Sam widzisz, co się dzieje. Dlatego też uważam, że w obecnej sytuacji musimy... nieco przewartościować naszą współpracę. Zastanowić się, jakie ramy będą najkorzystniejsze.

– W pełni się zgadzam, panie Aleksandrze. Chciałem zaproponować dokładnie to samo!

Uff. Czyli chociaż raz logika mnie nie zawiodła. Jeśli doszedł do identycznych co ja wniosków, to teraz będzie z górki.

– Rozumiesz więc, że skoro sytuacja jest, jaka jest... Skoro próbują nas fizycznie wyeliminować. Skoro rynek dołuje. To jedynym logicznym wyjściem jest... – zawiesiłem głos.

– Oczywiście, natarcie pełnymi siłami!

Zacisnąłem powieki.

– Co...?

– Panie Aleksandrze, proszę posłuchać. – Delikatnie ujął moje ramię, niczym psycholog tłumaczący coś straumatyzowanemu dziecku. – Czy sądzi pan, że może być gorzej? Czy też sytuacja osiągnęła najniższy możliwy punkt wykresu?

– Zawsze może być gorzej, ale trudno mi to sobie wyobrazić.

– Zatem jesteśmy w idealnym momencie koniunktury, aby inwestować, i dokładnie to powinniśmy zrobić. Nie mam co prawda wystarczającej ilości danych, ale...

Danych. Dane. Informacja. Analityka. Wnioskowanie. Pomysł był tak zaskakujący, że aż zapowietrzyłem się na chwilę.

Podniosłem rękę, nabrałem tchu. Musiałem powiedzieć to teraz, poprosić go teraz, bo za chwilę mogłem zapomnieć.

– Mykoła. Czy gdybym udostępnił ci pewne, nazwijmy to, informacje wsadowe... Mocno rozproszone, pofragmentowane... Czy sądzisz, że byłbyś w stanie na ich podstawie dokonać, nie wiem, analizy prawdopodobieństwa? Określić położenie jednego z wielu elementów, wyliczyć niewiadomą w otwartym układzie współrzędnych?

Uśmiechnął się prostym, szczerym, wieśniaczym uśmiechem.

– Oczywiście, panie Aleksandrze. Z przyjemnością zrobię to dla pana. W końcu jesteśmy wspólnikami.

Splunąłem w dłoń, wyciągnąłem rękę.

– Interesy z tobą to czysta przyjemność, Mykoła.

Nie miałem pojęcia, czy będzie w stanie zrobić to, na co miałem nadzieję. Ale jeśli tak... To cała reszta jego mrzonek o wspólnym biznesie i giełdowych bredni o inwestowaniu, kiedy inni wyprzedają udziały, stawała się nieistotna.

Odebrałem od niego kolejne cztery kanistry nikomu w tej chwili niepotrzebnej synty i kortyzonu, dopiłem ohydnie słodką herbatę i ruszyłem w drogę powrotną do NeoSybirska.

Jakiś kajet chyba zacznę prowadzić czy co? Bo ilość spraw piętrzyła się lawinowo.

Byłem na obwodnicy, kiedy zadzwonił do mnie Daniłow.

– Towarzyszu kapitanie, baczność! Co tam w naszych sprawach?! – zaczął bez ogródek.

– Wszystko dobrze, towarzyszu dowódco, melduję posłusznie. Wkrótce...

– Na mnie patrzcie! Co to za brak szacunku dla starszych?

– Prowadzę. – Skrzywiłem się przepraszająco, wyprzedzając jakąś sierotę wlokącą się, jakby chciała, a nie mogła.

– A, to inna sprawa. Nie za szybko jedziecie?

– Nie, nie...

– Dobrze! Ostrożność na drodze miarą odpowiedzialności obywatela. Ja też szybko nie jeżdżę, bo strach... Zresztą strach to jest do stu sześćdziesięciu, a potem już pochuj! He, he, he...! To co tam mówiliście?

– Zaczynamy go powoli namierzać. Jeszcze kilka dni, i powinno być coś konkretnego, bo chyba w końcu znalazłem rokujących konsultantów.

– Zuch! Ja dziś przylatuję do was w interesach. Co robicie późnym wieczorem, towarzyszu kapitanie? Napilibyśmy się wspólnie czegoś, zjedli kolację.

– Nie widzę przeciwwskazań... Gdzie?

– Hotel Ojczyzna, tam się zatrzymam. Jak będziecie w pobliżu, dajcie znać.

– Tak jest!

Wpadłem do siebie, oporządziłem Kusto i nawet cokolwiek zjadłem. Dopiero potem, zupełnie bez sensu odwracając kolejność, wziąłem prysznic i poćwiczyłem... Ech, tyle były warte moje postanowienia. Ale przynajmniej z piciem się udawało.

Chyba, bo już się pogubiłem, ile razy rzucałem który nałóg i kiedy po raz ostatni.

Chciałem chwilę popracować, ale usiadłem na kanapie i zwyczajnie zamknęły mi się oczy.

Obudził mnie natarczywy sygnał dzwonka: Kulas.

– Chudy, przyjedź.

– Zaraz... – mruknąłem, próbując ogarnąć rzeczywistość.

Było już po południu, na dworze wisiał najgorszy możliwy skwar, a mnie nasuwał łeb. Ech, lata już nie te, organizm nie nadążał z regeneracją.

Zebrałem się, wygrzebałem z szafy ostatni czysty podkoszulek. Zebrane w koszu na pranie ubrania po prostu zwinąłem w kulę, którą przemocą wepchnąłem do pralki. Nie lubiłem robić prania, bo opcja suszenia nie działała już od roku, a rozwieszone najlepiej schło na korytarzu i nie dawało się wtedy przejść. Sprawdziłem komunikator, pobiadoliłem wspólnie z ekipą nad losem aresztowanych i ruszyłem do Kulasa.

Czekał już na mnie, wyraźnie zaaferowany.

– Mamy ślad – rzucił w ramach przywitania.

– Dawaj!

– Zrobiłem to, co powiedziałeś, Chudy. Jak ostatni debil rozpuściłem wici... I wyobraź sobie, że ktoś się odezwał.

– No mów w końcu!

– Widzieli go na lotnisku. To znaczy nie Valentę, a człowieka wyglądającego dokładnie jak on. Tylko w ciemnych okularach i z ciemną szczeciną brody na policzkach. Przy nim wysoka, szczupła blondyna.

– Mało takich...? – jęknąłem, rozczarowany.

– Mało. Popatrz sam.

Wywołał na ekran zdjęcia dwóch wirtualnych kart identyfikacyjnych. Już na pierwszy rzut oka poznałem i Valentę, i tę jego plastikową dziunię... Natomiast dane opiewały na zupełnie kogoś innego.

Gwizdnąłem przez zęby.

– Sukinsyn... Dał radę ogarnąć lewe papiery. Skąd to masz?

– Wyobraź sobie, że znajomy znajomego z zaprzyjaźnionej ekipy pracuje tam na odprawie. No i zobaczył dziwnie znajomą twarz, zrobił sobie zrzuty i zachował.

– Kiedy?!

– Przedwczoraj. Szczwany lis najpierw dał nogę, a potem dopiero zaczął sprzątać.

Złapałem się za głowę. Kiedy ja lądowałem, tamta parka już czekała na ten sam samolot, lecący wahadłem z powrotem. Minęliśmy się o kilkadziesiąt metrów!

– Czyli jest tam... Kurwa, kurwa! Kiedy najbliższe wolne bilety?

– Trzy dni. Sorry, Chudy, próbowałem i tak, i siak. Kitajcy wszystko zajmują, jak tylko się pojawi.

Dobra, tylko spokojnie. Nadal miał nad nami przewagę, ale powoli zawężaliśmy mu pole ruchu. Poza tym nie sądzę, żeby wiedział już o Piliarskim! Przyleci tam, już przyleciał pewnie, zadzwonił... Odczekał i wybrał się sam. Znalazł puste mieszkanie zaplombowane przez policję.

Co zrobi dalej? Hm...


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю