Текст книги "SybirPunk Vol.1"
Автор книги: Michał Gołkowski
Жанры:
Киберпанк
,сообщить о нарушении
Текущая страница: 25 (всего у книги 28 страниц)
– Nie. Pieniądze tu i teraz, dziś.
Zaśmiał się, przewrócił oczami.
– Ale ja mówię, że nie mam!
Musi kłamać, pomyślałem. Przecież miał ten apartament, miał ochroniarza. Za coś przyleciał tutaj.
Dopóki będę uprawiał z nim szermierkę słowną, to będę na jego gruncie, na jego zasadach. Albo nie ugram nic, albo on, nie daj Boże, przekona mnie, żebym mu odpuścił.
– Nie ma pan. – Skrzywiłem się. – A ochroniarz nie chciał mnie zabić. I wcale nie pan mu kazał tego zrobić.
Strzelił oczami w bok, na trupa w kałuży krwi.
– Stiopa spanikował. – Uśmiechnął się.
– Nie. Stiopa nie spanikował, tylko takie miał rozkazy. Miałem zginąć, tak samo, jak zginęli Matwieszuk i Sobkow.
– Co? – Potrząsnął głową.
– Proszę nie udawać. Oni wszyscy byli w to zamieszani i chodziło tylko o te pieniądze i o podsłuchy. Jedno kryło drugie.
– Nie! No co pan? To przecież Sobkow mnie w to wciągnął!
– Bzdura.
– Mówię panu! Ja tylko usłyszałem na nagraniu jedną ich rozmowę. Wtedy, co mówili, że mają problem z gubernatorem i potrzebują pieniędzy. I to on mi potem powiedział: wejdź w to z nami, tam jest niewiarygodna stopa zwrotu! W momencie, kiedy miałaby ruszyć ta technologia, to my wszyscy...
– Dość. Trzydzieści milionów.
– Ale to ważne! Jeśli nie zrozumie pan tego, to...
On tak mógł w nieskończoność. Gadałby i gadał, mydlił mi oczy, urabiał i przerabiał. Z tego przecież żył, to było jego specjalnością: ugadywanie ludzi. I prędzej czy później ugadałby też mnie.
Tyle że mnie nie było na to stać.
Podniosłem pistolet, wycelowałem mu pomiędzy oczy. Siedząca obok kobieta podskoczyła i pisnęła, ale on tylko rozłożył ręce.
– Panie Aleksandrze, co pan? Jeśli mnie pan zabije, to Daniłow już nigdy nie odzyska tych pieniędzy. Pan mnie powinien właśnie na odwrót: chronić!
– Trzydzieści milionów – warknąłem.
– Mówię panu, że...
Spojrzałem na Annę, pistolet podążył za mną. Kobieta zastygła w bezruchu, wielkie oczy rozszerzyły się jeszcze bardziej.
A potem spojrzałem jej na piersi. Ześliznąłem się wzrokiem po dekolcie, po odkrytym brzuchu.
Aż ku idealnie gładkiemu, lśniącemu brokatową mgiełką do ciała kolanu.
I ściągnąłem język spustu.
Dawno, dawno temu, w innym życiu, robiło się różne rzeczy.
Człowiek wybijał zęby. Łamał ręce i nogi. Jeździł po długi z nożycami hydraulicznymi, w które wsuwało się palce delikwentów.
To były dawne, złe czasy, o których naprawdę wolałem zapomnieć. Tylko czasami zdarzało mi się budzić w nocy z czołem zlanym potem, kiedy taka czy inna scena wracała nazbyt przekonującą wizją. Kiedy w uszach rezonowało echo czyjegoś krzyku.
Skończyłem z tym raz na zawsze, kiedy wstąpiłem do Legii. Raz na zawsze zamknąłem ten rozdział, pochowałem starego siebie. Tamten Sasza umarł i pogrzebałem go.
A jednak, jak się okazało, czasami upiory przeszłości powracają, aby nas nawiedzać.
Pistolet kopnął i huknął basem, wypluwając kulę.
Walec ołowiu śmignął przez półtora metra dzielące wylot lufy od celu. Przebił rzepkę kolana, jakby to był papier, zgruchotał łączenie stawu, zamieniając po drodze w sieczkę główki kości udowej i piszczeli, porwał na strzępy więzadła i wyskoczył przez łąkotkę, zabierając po drodze całą torebkę stawową. Zagrzebał się w plastiku i gąbce kanapy, poszarpał sprężyny, aż w końcu przebił tylną ściankę mebla i wyrwał dziurę w marmurowej posadzce.
Kobieta wrzasnęła dojmująco, wysoko. Szarpnęła się w bok, kopnięciem drugiej nogi niemalże przewróciła stolik, chwyciła za przestrzeloną nogę i poleciała z krzykiem na podłogę, zaczęła wić się z bólu.
Valenta też krzyknął, rzucił się za nią, wyciągnął ręce – i zamarł, patrząc w dymiący otwór lufy pistoletu.
– Trzydzieści milionów rubli – wycedziłem.
– Coś ty zrobił?! – krzyknął, chwytając się za głowę. – Człowieku, no coś ty! Coś ty...! Jezu, Jezu, przecież ona się wykrwawi!
– Trzydzieści milionów – powtórzyłem przez zaciśnięte zęby.
Żołądek zwinął mi się w supeł tak bardzo, że aż czułem, jak rzygi podchodzą do gardła. Rzeczywistość popłynęła rzeką, miałem wrażenie, że siedzę na karuzeli, a w uszy i nos ktoś tłoczy mi pod ciśnieniem słoną wodę.
Valenta skoczył ku niej, przypadł na kolana, chciał złapać za ranę.
Nie bardzo było za co, szczerze mówiąc. Noga trzymała się na strzępach skóry, spod spodu widać było różową kość i białawe kawałki osteowszczepów... No tak, pewnie przedłużała sobie nogi, a jakże. Krwawiła przez to nieco mniej, ale jucha i tak lała się strumieniem, przy każdym jej ruchu wszystko przesuwało się i chrzęściło, ona krzyczała, tamten coś do niej wołał.
Stanąłem nad nimi z pistoletem, wycelowałem w jej drugie kolano i zapiąłem celownik.
– Trzydzieści milionów! – krzyknąłem na Valentę.
Spuściłem kurek, potem celowo odwiodłem. Wiedziałem, jakie wrażenie robi ten pusty gest i odgłos na maluczkich.
I w tym momencie on pękł.
Widziałem w jego oczach, jak nagle podjął decyzję. To był ten moment, że albo rzuci się po leżący na stoliku pistolet maszynowy i spróbuje mnie zabić, albo też zrobi, cokolwiek mu się każe. Każdy, każdy! Każdy ma to miejsce, na które można nacisnąć i w którym da się go złamać.
A u tego nieszczęsnego bałwana okazała się to być właśnie ta wypindrzona, wypacykowana, nadmuchana lala.
– Proszę, nie... – powiedział matowym głosem, wyciągając przed siebie ręce błagalnym gestem.
– Niestety. Dostałem wyraźne polecenia i mam do wykonania pracę.
– Ja naprawdę, naprawdę nie mam tych pieniędzy! – zaszlochał. – Błagam! Przecież ona krwawi, czy ja mogę ją...
Sięgnąłem wolną ręką do paska, odpiąłem kieszeń medyczną i rzuciłem na podłogę obok niego. Zrobił gest, jakby chciał wyciągnąć po nią dłoń już nią teraz, ale ja tylko przydepnąłem pakiet.
– Trzydzieści milionów.
To był blef. To jest wijąca się, szlochająca i krwawiąca kobieta nie była, naturalnie, blefem. Ale jeśli on teraz powie, że nie, że nie ma, nie może, nie potrafi, to ja... to ja zwyczajnie nie dam rady zrobić nic więcej. Już teraz kręciło mi się w głowie, ledwie powstrzymywałem nudności, brakowało mi oddechu.
Valenta podniósł na mnie wzrok. W oczach miał najprawdziwsze, nieudawane łzy.
Sięgnął do zegarka, wywołał panel połączenia.
– Już, ja... Panie Aleksandrze, ale może jakaś zniżka? Ja nie mogę aż tak...
– Co do kopiejki.
Patrzyłem z lekkim niedowierzaniem, jak otwiera kolejne firmy i struktury, ustawia uwierzytelnione notarialnie transakcje. Sukinsyn, jednak coś jeszcze miał! Wierzytelności, kilka nieruchomości, jakieś udziały, prawo własności tu, roszczenie tam...
– Na kogo?
– Na mnie – rzuciłem krótko.
Byłem tu, na miejscu, i mogłem przerzucić mu dane z czipa. W ten sposób wszystko przejdzie od razu, bez konieczności robienia kilku kółek po systemach informatycznych.
Przygotował listę, wtedy ja otworzyłem transmisję, on ściągnął dane. Spojrzał na mnie pytająco, kiwnąłem głową.
Kliknął ikonkę zatwierdzenia.
Lista zniknęła od niego, pojawiła się u mnie. Przeleciałem na szybko wzrokiem: trzydzieści, może nawet nieco ponad. Odsetki ustawowe za debilizm.
– Proszę, czy mogę teraz... – zajęczał.
– Dzwoń po pomoc, jeśli masz do kogo. I dobrze ci radzę, nie pokazuj się ani w NeoSybirsku, ani w ogóle w Federacji.
Wycofałem się z salonu, dopiero stojąc w korytarzu, opuściłem pistolet. I tak wiedziałem, że ten obraz – trup w kałuży krwi, płacząca kobieta z przestrzelonym kolanem, klęczący nad nią Valenta, co myślał, że złapał już Boga za nogi – wypali mi się pod powiekami i będzie moim dyżurnym koszmarem na najbliższe lata.
Niestety, każdy płacił swoją cenę na rzecz świata, w którym przyszło nam żyć.
Wyszedłem na korytarz, trzymając się ściany, doczłapałem do windy. Na szczęście przyjechała relatywnie szybko...
Diabli nadali to wszystko.
Cofnąłem się do mieszkania, stanąłem w wejściu do salonu. Valenta próbował nieumiejętnie założyć zintegrowany opatrunek na nogę kobiety, ta łkała cicho, ale widać było, że musiał już podać jej jakieś środki znieczulająco-uspokajające.
Zobaczyła mnie, gwałtownie wciągnęła powietrze i zbladła jeszcze bardziej. On podniósł głowę, zamarł.
Myśleli, że przyszedłem dokończyć robotę.
Poniekąd tak było.
Wycelowałem w niego pistolet, wyciągnąłem przed siebie otwartą rękę.
– Nagrania – rzuciłem przez zaciśnięte zęby, czując, jak żołądek podchodzi mi do gardła.
Patrzył na mnie przez chwilę, a potem bez słowa podniósł się, poczłapał do sypialni. Po chwili wrócił, niosąc zapakowany w grubą, plastikową torebkę miniaturowy holodysk. Podał, ja wziąłem i wycofałem się.
Winda na szczęście czekała, nacisnąłem guzik parteru.
Kiedy tylko drzwi zamknęły się, a klatka ruszyła, wsparłem czoło o chłodny metal. Ręce dygotały mi jak w febrze, czułem płynący po plecach pot.
Żeby tylko nie dać po sobie poznać, żeby tylko ci na dole się nie kapnęli.
Zazgrzytały rozsuwające się drzwi, wyszedłem do holu. Dwaj ochroniarze spojrzeli na mnie, ja tylko myślałem: słyszeli strzały, nie słyszeli...? Grała muzyka, ktoś łomotał młotkiem na parterze, mogli nie słyszeć.
Minąłem ich, wyszedłem na dwór. Żar uderzył mnie w pysk, tego było już za dużo – odbiegłem za róg i porzygałem się w piach.
Jak kot. Jak dziecko, jak żółtodziób po pierwszej akcji. A przecież nie takie się rzeczy kiedyś robiło!
Odwykłem, zmiękłem na starość.
No i kobieta.
Szlag.
Otarłem usta, odcharknąłem i splunąłem resztkami śniadania. Poczekałem, aż uspokoi mi się oddech, ruszyłem do samochodu. Tam będzie chłodniej, tam mam wodę.
Wsiadłem, włączyłem klimę, przyssałem się do szyjki butelki i przymknąłem powieki.
Nadal miałem przed oczami roztrzaskane w driebiezgi kolano Pawłowej, w uszach wibrował mi jej przeraźliwy krzyk. Na samą myśl zakręciło mi się w głowie.
Odczekałem, aż zawroty i nudności miną, aktywowałem zegarek. Sprawdziłem: tak, cholera, tak! Naprawdę zrobił te transakcje, i teraz na moją skromną osobę wisiało...
...zliczyłem na szybko...
...trzydzieści cztery miliony trzysta dwadzieścia tysięcy rubli z niewielkim ogonem.
Majątek.
Fortuna.
Bogactwo.
I jeszcze uciskający w udo dysk z kompromatem na pół NeoSybirska.
Zrobiło mi się gorąco, potem zimno. Rozejrzałem się w lewo, w prawo, zamknąłem i zablokowałem drzwi. Włączyłem silnik, ruszyłem z piskiem opon i pociąłem po zapiaszczonej ulicy.
Byłem bogaty i miałem wiedzę. A to znaczyło, że byłem potencjalnym celem. I wcale mi się to nie podobało.
Zerknąłem w lusterko: nikt za mną nie jechał. Ale to nie znaczyło, że...
Szarpnąłem kierownicą w bok, kiedy pędząca z naprzeciwka czarno-czerwona kreska sportowego ścigacza przemknęła obok mnie, zostawiając za sobą obłok kurzu. Szlag! Że też ktoś jeszcze po tym mieście w ogóle jeździł na dwóch kółkach!
Zjechałem na bok, wyłączyłem samochód.
Spokojnie, Sasza.
Tak, udało ci się.
Nie, nie masz czego się bać.
Tak, trzeba jak najszybciej się tego pozbyć.
Tak, musisz tu zostać jeszcze tych kilka dni, a potem wrócić żywy do domu.
Dasz radę?
Dam.
No więc spokojnie, bez gwałtownych ruchów. Kawałek po kawałku. Posiedzimy w pokoiku, ponudzimy się. Odeśpimy stracone lata. Poćwiczymy. Popatrzymy w noc i posłuchamy ciszy, ściskając w spoconej dłoni pistolet.
Odpaliłem wóz i ruszyłem powoli ulicą martwego za życia Dubaju, rozglądając się uważnie na wszystkie strony.
Po raz pierwszy od lat autentycznie zatęskniłem za domem.
...wciąż utrzymują się upały. Stowarzyszenie Emerytów Zakładów Produkcyjnych wystąpiło do gubernatora elekta z petycją, żądając, aby ten po objęciu urzędu...
...narastające napięcie w stosunkach międzynarodowych. Unia Europejska grozi naszej Ojczyźnie wprowadzeniem kolejnych sankcji, ale Rada Federacji zdecydowanie odpiera bezpodstawne zarzuty...
...zawsze świeże produkty! Przyjdź już teraz, sprawdź naszą ofertę!
Towarzyszu dowódco, melduję posłusznie: mamy to!
Daniłow aż się zapowietrzył, otworzył i zamknął usta. Machnął dłonią zaciśniętą w pięść, huknął w blat, aż podskoczyły leżące na nim notatniki.
– Zuch! Brawo, towarzyszu kapitanie! Gdzie macie? W torbie?!
Zadzwoniłem do niego, jak tylko dotarłem na lotnisko i odebrałem bagaż. Siedziałem na plastikowych, klejących się od brudu siedzonkach, oczy aż mnie piekły z niewyspania i zmęczenia... Ale uśmiechnięty byłem od ucha do ucha.
Udało się!
– Przelał na mnie aktywa – powiedziałem, wsłuchując się w słodycz tych słów.
– Na was?! Ha! A wy teraz mi nie oddacie, co? Eee, he, he, he! – Daniłow roześmiał się, pogroził mi palcem. – Nawet nie myślcie, towarzyszu kapitanie!
– Nie śmiałbym – odparłem zgodnie z prawdą.
Naprawdę bym się nie odważył. Poza tym przez te pięć dni prawie nie spałem. Budził mnie ledwie szelest, na każdego patrzyłem jak na wroga. Cały czas na lotnisku i pomiędzy transferami przesiedziałem w kiblu. W cholernym Jialininggele nawet nie wyszedłem z lotniska, woląc czekać dwanaście godzin na transfer.
Paranoja.
– Zaraz do was lecę! Hotel ten, co za pierwszym razem, dziś wieczorem! Gdzie go dorwaliście, powiedzcie mi jeszcze?!
– Emiraty. Nie było łatwo, ale...
– Za wszystko się rozliczymy! Róbcie kosztorys, a ja już wyliczam wam premię uznaniową! Dziś wieczorem w Ojczyźnie, miejsce to samo co zwykle! Zamawiajcie na mój koszt, bez odbioru!
Kiedy hologram zgasł, ja wypuściłem ze świstem powietrze i opadłem do tyłu. Jeszcze teraz przebić się przez korki, nie udławić gęstym smogiem, który udawał w mieście powietrze, nie trafić w wypadek i dotrzeć do domu.
Byłem wyczerpany, ledwo żywy. Ale musiałem odegrać jeszcze ten ostatni akord symfonii.
– O, pan kapitan! No, myśmy się już o pana martwili!
Dyżurne pijaczki spod klatki aż wstały, kiedy wysiadłem z samochodu. Słońce prażyło chyba jeszcze gorzej niż w Emiratach. Zawieszona w powietrzu mgiełka z toksycznych gazów i dymu lepiła się do skóry i zapierała dech w piersiach. NeoSybirsk dudnił, huczał i aż wibrował, echo niosło się pomiędzy betonowymi sarkofagami wielopiętrowych bloków.
Byłem tu raptem dwie godziny, a już bolała mnie głowa.
– No dzień dobry, chłopcy, dzień dobry. Jak tam beze mnie? – przywitałem się z każdym po kolei. Wania wysunął się naprzód, ewidentnie pretendując do roli nieformalnego przywódcy.
– Pusto bez pana kapitana. Siedzimy tutaj, patrzymy, jak ten pana służący wyprowadza pieska.
– To nie mój służący. – Pokręciłem głową. – A poza tym...
– JA TO BYM CHCIAŁ MIEĆ SŁUŻĄCEGO! ALE JA BYM GO JAK CZŁOWIEKA TRAKTOWAŁ, JAK CZĘŚĆ RODZINY! NO PRZECIEŻ TO TEŻ CZŁOWIEK, NIE?! NO! A NIE ZWIERZĘ!
– Podobno jakaś strzelanina była na Gusiewce. Nawet w telewizji podawali, że gangi walczą – półgłosem powiedział Wania, wymownie unosząc brwi.
Aha, świetnie. Czyli miasto nadal się kotłowało we własnym sosie, a ten cały Zarnicki nieustająco dociskał starych graczy. Ekipa z Gusiewki nigdy nie była szczególnie bliska mojemu sercu, ale w końcu „wróg mojego wroga” czy jakoś tak.
Tylko że mnie to chwilowo nie dotyczyło. Ja miałem do odebrania moje dwa procent.
Przeprosiłem chłopaków, wdrapałem się na piętro. Zazgrzytałem kluczami w zamku, popchnąłem drzwi.
I od razu zastanowiłem się: czy to aby moje mieszkanie?
Pachniało czystością. Sterylną wręcz czystością. Meble lśniły, jak zaraz po montażu cztery lata temu. Nie było kurzu na półkach.
Z kuchni wytoczył się Kusto, wpadł z radości na ścianę i rzucił się na mnie całą masą, prawie zwalając z nóg. Puściłem torby, od razu usiadłem na czystej podłodze, zacząłem czochrać go, targać za uszy i próbować nie dopuścić do tego, żeby wielka, zaśliniona morda zrobiła to, na co miała ochotę, czyli przykleiła się do mojej.
– Psie! Niedobry, gruby, głupi psie! Tęskniłeś do tatusia? No tęskniłeś?! Pewnie, że tęskniłeś... A tatuś do ciebie!
Z dawnej sypialni wyłonił się Mykoła, zaraz za nim wyjrzał na korytarz jego Pies.
– Och, dzień dobry, panie Aleksandrze. Witamy w domu. – Uśmiechnął się i złożył dłonie, niczym kamerdyner witający powracającego z zamorskiej podróży magnata. – Jak pańskie sprawy? Czy nasza informacja okazała się przydatna?
– W punkt, Mykoła, w punkt! W dzie-sią-tkę!
Podniosłem się, uścisnąłem mu mechaniczną dłoń, poklepałem po żelaznym ramieniu.
– Czyli odzyskał pan pieniądze?
– Z nawiązką! A jak tutaj, jak sobie daliście radę?
– Och, śmiem twierdzić, że nie najgorzej. Zgodnie z ustaleniami nie rozstawiałem aparatury, ale...
– Ale? – zaniepokoiłem się.
– No cóż, panie Aleksandrze. Miałem sporo wolnego czasu, więc pomyślałem, że mogę dokonać określonych optymalizacji w pana lokum.
Przebił się do sąsiadki, pomyślałem. Dobudował windę towarową.
– Mianowicie?
Zaprosił mnie gestem do kuchni, pokazał na lśniące meble.
– Sprzątnęliśmy i doprowadziliśmy do porządku część przeznaczoną do przygotowania posiłków. Pozwoliłem sobie też dokonać pewnego remanentu w składziku produktów. Niestety, byłem zmuszony zutylizować część zapasów. – Skrzywił się. – Ze względu na rażące przekroczenie terminu przydatności do spożycia.
– Okej... – Zajrzałem do szafki, w której karnymi rządkami stały równiutko poustawiane torebki.
– Zaś z reszty, pamiętając datę pańskiego lotu powrotnego, przygotowałem sernik.
– Co?
– Sernik. Takie staromodne ciasto. Znalazłem przepis w zasobach Strumienia.
– Co?
– W archiwach Strumienia znajduje się...
– Nie, poczekaj. Zrobiłeś... ciasto?
– Tak. Proszę spojrzeć.
W lodówce – białej, lśniącej, chyba odkażonej i wybielonej – stał sernik. Najprawdziwszy, domowy. Taki jak kiedyś, w zamierzchłych czasach dzieciństwa, robiła babcia. Z brązową, lekko popękaną skórką i wyższymi bokami.
Nachyliłem się, ułamałem kawałek i z nabożną czcią włożyłem do ust.
Smak eksplodował na języku, aromat zalał mi zatoki.
– Poza tym wyregulowałem spłuczkę w toalecie, załatałem przeciek pod prysznicem i dokleiłem odpadające kafelki. Och, i usunąłem zwarcie w instalacji elektrycznej – wymieniał dalej Mykoła. – Jest jednak coś, co może pan uznać za pewne przekroczenie moich kompetencji jako gościa i dyżurnego opiekuna lokum.
Sernik nadal zajmował większość moich dostępnych myśli.
– Mianowicie...?
Mykoła poprowadził mnie do sypialni, otworzył drzwi prowadzące do tego składziku śmieci i niechcianych wspomnień.
Śmietnik zniknął.
Po prostu zniknął. Przede mną była idealnie czysta, świeżo odmalowana, uporządkowana sypialnia z idealnie zasłanym podwójnym łóżkiem małżeńskim i równiutko ustawionymi, lśniącymi czystością instrumentami do ćwiczeń.
Wszedłem, zupełnie poważnie zastanawiając się, czy powinienem zdjąć buty.
Mykoła wymienił nawet wykładzinę na podłodze. Poza tym zaszpachlował i zamalował dziurę w ścianie, którą kiedyś po pijaku wybiłem sztangą... To jest coś z nią zrobił, bo dziury nie było. Na regale stały książki, uszeregowane wedle rozmiarów, kolorów i odcieni grzbietów.
– Pozwoliłem sobie spakować do pudeł pańskie, ahem, pamiątki rodzinne. Nie byłem pewien, czy chce pan je eksponować, więc zostawiłem do późniejszej decyzji.
– Słusznie zrobiłeś, Mykoła. A gdzie ty...
Zauważyłem dopiero teraz: sprzątnął też przeszklony balkon. Wywalił wszystkie kartony, wyniósł wiadro zgniłych rok temu ziemniaków. Umył szyby. Wstawił stary materac, zdjęty z łóżka po Sańce, i wyciągnął przedłużacz do stacji dokowania dla Psa.
Urządził w sypialni apartament, a sam na dobrą sprawę spał na dworze.
– Nie wiem, czy tak może być, panie Aleksandrze. Jednak pozwoliłem sobie też uprać i poukładać wszystkie pańskie rzeczy.
– Może być – sapnąłem.
Czułem się, jakbym z hotelu wrócił do hotelu. A on naprawdę witał mnie jak majordomus.
– Jest pan zadowolony, panie Aleksandrze?
– Tak, tak! – zapewniłem pospiesznie. – Bardzo. Tylko uchetałem się nieco na wyjeździe... Pozwolisz, że wejdę pod prysznic? Mam wieczorem spotkanie, może się jeszcze zdrzemnę wcześniej.
– Naturalnie. Ręczniki leżą w szafce po lewej na górze, obok środków czystości.
Schowałem się w łazience i zamknąłem drzwi na skobelek, który już nie latał, bo Mykoła dokręcił śruby.
Czy to jeszcze było moje mieszkanie?
Zajechałem pod hotel, zaparkowałem mojego mercedesa na podziemnym parkingu. A co, stać mnie było! Ochroniarze patrzyli na mnie krzywo, kiedy szedłem z ogorzałą twarzą, w wytartych dżinsach i wyświechtanej klimakurtce przez lobby, ale żaden nawet się nie ruszył z miejsca.
I dobrze. Wiedzcie, chamy, że pan przyjechał i pan dziś będzie keszować dużą robotę!
Zamówiłem sobie prawdziwe jedzenie z prawdziwym piciem, rozsiadłem na miękkiej kanapie. Tak. To był czas na świętowanie, czas na relaks i zasłużoną nagrodę.
W domu panował porządek, w mieście chaos. I trudno. Byle u mnie na podwórku było dobrze.
Sprawdziłem jeszcze raz aktywa na koncie: było wszystko, co do jednej pozycji.
A więc Valenta nie oszukał mnie, nie wysterował. Konkretnie, staromodnie przyciśnięty do muru po prostu pękł i oddał wszystko, co miał, byleby ratować zdrowie i życie.
Wzdrygnąłem się, czym prędzej odgoniłem nieprzyjemną myśl.
Tak, udało się.
Udało się w najprostszy, najbardziej oczywisty, prymitywny i siłowy z możliwych sposobów. Cała ta intryga sprowadziła się do tego, że trzeba było ciućmoka znaleźć, nastraszyć do nieprzytomności i pokazać, że inaczej nie będzie.
A jednak...
...
Jednak coś mi w tym nie pasowało. Te wszystkie firmy, struktury i wehikuły finansowe, laboratoria, firmy badawczo-rozwojowe. Ogromne pieniądze, których Valenta zdawał się być tylko okruchem.
Niewyjaśnione śmierci w końcu: Sobkow, Matwieszuk i kilku innych. Próba wyłączenia z gry mnie.
Najprościej byłoby zakładać: tak, to wszystko robił Valenta, to on za tym stał.
A jednak czułem, wiedziałem, że tak nie było.
To nie jego kaliber, nie jego styl.
Gdzieś tam zostało coś o wiele, wiele większego, niż byłem w tej chwili w stanie objąć. Jakaś ogromna konstelacja, o którą sam Valenta zaledwie się otarł, coś, co zmiotło go poniekąd samą siłą podmuchu, jak leżącego przy drodze śmiecia.
Ale to nie dotyczyło mnie. Ja dostałem swoją małą grządkę do obrobienia, wypieliłem więc chwasty, wytyczyłem od sznurka ścieżynki i równiutko grabiłem tak długo, aż znalazłem niepasujący element.
Tak, byłem z siebie dumny.
Daniłowa dostrzegłem z daleka: ubrany na niebiesko, z niebieską walizą i niebieskim neseserem tuptał tymi swoimi zabawnymi, drobnymi kroczkami wprost ku mnie. Bagaże po prostu rzucił na ziemię, rozłożył szeroko ręce i klasnął głośno.
– Brawo, towarzyszu kapitanie! He, he, he! – Objął mnie, poklepał po plecach. – Bra-wo!
– Dziękuję pokornie, towarzyszu dowódco. Przyznaję, nie było łatwo...
Machnął ręką, po raz kolejny nie dając mi się pochwalić trudami zawodu.
– Furda z tym! Grunt, żeście go znaleźli i załatwili jak trzeba. Zamówiliście mi jedzenie?
– Nie no, nie wiedziałem, kiedy przyjedziecie...
– Trzeba było przewidywać! Dla mnie tę ich zupę rybną, do tego sałatka cezar, ale bez krewetek. I sok pomidorowy!
Potrząsnąłem głową, posłusznie ruszyłem do baru zamówić. No cóż, mój oligarcha życzył sobie, żebym został jeszcze jego concierge? Proszę bardzo. Za odpowiednią stawkę to mogę mu nawet tyłek wycierać niebieskim papierem toaletowym.
Kiedy wróciłem, ten już czekał. Usiadłem, on odłożył na bok czytnik. Zatarł ręce.
– No, towarzyszu kapitanie! To gdzie te aktywa, dawajcie! Ja już mam port transakcyjny otwarty, wszystko czeka. Ile tam tego?
– Ponad trzydzieści cztery.
– Zuch! I jeszcze więcej nawet przyniósł, niż było zakontraktowane. Od naddatku będzie dla was dziesięć procent ekstra!
Hojnie, nie powiem.
– Tak wyszło. Dał, ile akurat miał.
– Ha! Babka zawsze mówiła, że do grobu pieniędzy się nie zabierze.
Z jakiegoś powodu nie spodobała mi się ta konkretna mądrość ludowa. Zabrzmiało to nie tyle źle, ale jakoś tak złowieszczo. Aż powiało chłodem.
– Nie no, aż do tego nie doszło...
– Przecież że nie! Musiał żyć jeszcze, jak oddawał. Ale powiem wam, towarzyszu kapitanie... – Daniłow ściszył głos, nachylił się ku mnie. – Ja na waszym miejscu bym tak ostro nie grał. To się potem człowiekowi na zdrowiu odbija, wspomnienia ciągną się latami. Ja też, he, he, swoje nabroiłem, pewnie! Ale innym takie okrucieństwo odradzam. Odebrać życie to sprawa ostateczna.
O cholera.
Jakie życie? Przecież ona jeszcze żyła.
Wykrwawiła się?
Co się stało?
Przysunąłem się do Daniłowa, odchrząknąłem.
– To... aż takim się echem rozeszło?
– Tutaj nie doszło, nie martwcie się. Ale jak ich znaleźli, to od razu mnie znajomy powiadomił.
– Znaleźli?
Westchnął, włączył swój tablet. Przewinął kilka zdjęć, potem podał mi prostokątną tabliczkę wyświetlacza. Spojrzałem i zdębiałem.
– Poważnie żeście ich urządzili, towarzyszu. Bez litości, powiem wam. Ochroniarz, rozumiem, to konieczność. Tamten szczur, pal licho, ale kobieta... Ostro, mocno.
– ...
– Podoba mi się wasz styl. Czynów nie pochwalam, ale styl mi odpowiada.
Nie mogłem oderwać oczu od zdjęcia. Jednego, drugiego, trzeciego. Czwartego.
To była jatka. Krew na podłodze, na ścianach, ściekająca po oknach. Rozlana ciemną plamą po łóżku.
Ciała musiały poleżeć trochę, nim ktoś je znalazł. W tym skwarze, w tym słońcu rozkład postępował błyskawicznie... Ale też tak samo na wszystkich trzech trupach.
Znów zrobiło mi się zimno.
Ktoś tam wszedł i po prostu wykończył zarówno Valentę, jak i tę jego lalkę. Nie żałując ani stali, ani ołowiu. Artystycznie, z pewnym poczuciem stylu i wdzięku. Ktoś, kto nie tylko umiał zabijać, ale też chyba to lubił.
Ktoś, z kim musiałem minąć się o kilka godzin. A może tylko kilkanaście minut.
Ktoś, kto przylazł po moim śladzie, tak jak po Piliarskiego w Jialininggele.
– Tak – wykrztusiłem w końcu.
– Skromny! To też lubię. Ale na przyszłość, towarzyszu kapitanie, proszę o trochę mniej rozmachu. Jakkolwiek, powiem wam, już kilku znajomych się mnie o was pytało.
Cholera. Jasna. Ciężka. Nie, nie, nie. Nie chciałem wracać do przeszłości, nie zamierzałem zostać siepaczem oligarchów.
Niebieski papier toaletowy to jedno, krew na rękach to co innego.
– Proszę, mam to wszystko tutaj. – Wyświetliłem listę, udostępniłem dane do transakcji.
Daniłow zatarł ręce, zaczął klikać w swoje urządzenie. Ja, szczerze mówiąc, czułem się cokolwiek obok. Jakbym oglądał wszystko z siedzenia pasażera.
– Ha! No proszę! To teraz... – Oligarcha nagle zamarł, potrząsnął głową. Spojrzał na mnie.
– Coś nie tak?
– Towarzyszu kapitanie, gdzie aktywa?
– No... tam. Tutaj jest pełna lista przecież. – Pokazałem palcem.
– Nie. To nie są aktywa. To są... to są różne rzeczy. Widzicie? O, tutaj: wierzytelność. Tu znów jakieś roszczenie nie wiem do kogo. To znowu procentowy udział w nieruchomości, może i ładnej, ale procentowy. Tutaj udziały w spółce. Znów wierzytelność... Gdzie gotówka?!
– Mówiłem przecież, że to nie gotówka – pisnąłem.
Prawda była taka, że sam nawet w to nie patrzyłem. Aktywa to dla mnie aktywa, nie? W odróżnieniu od pasywów.
Najwyraźniej Daniłow widział w tym i rozumiał z tego więcej. A raczej: mniej. I teraz był zły.
– Ale to są jakieś długoterminowe zabawki! – ryknął. – Ja gotówkę straciłem żywą, a to... To trzeba będzie sprzedawać, dochodzić swoich praw!
– To miał, to oddał.
– W dupie z takim oddawaniem! Na co mi nieruchomość na kiju w czarnej dupie?! Ja takich nieruchomości bym mógł sobie sto kupić...!
– To trzeba było sobie kupić! – nie wytrzymałem w końcu napięcia.
Ucichł. Zamarł. Odchylił się w swoim fotelu, upił łyk soku pomidorowego. Zjadł kilka łyżek zupy, którą nie wiedzieć kiedy przyniosła kelnerka.
A ja, szczerze mówiąc, też przekroczyłem jakąś magiczną granicę pochuizmu, i było mi już wszystko jedno.
– Może i kupię. – Daniłow uśmiechnął się przebiegle znad talerza.
– Oddał, co tylko miał. Więcej nie było, sam widziałem. W takiej chwili człowiek nie skłamie – wyrzuciłem z siebie ciąg kilku umiarkowanie połączonych logicznie zdań.
Skoro Daniłow wierzył, że to ja ich załatwiłem? No trudno, niech i tak będzie. Skoro nie zrobię z tym nic innego, to niech będzie mi to zaliczone jako coś na korzyść.
– No tak, tak. Prawda.
– Widziałem wszystko, co miał. Oddał z nawiązką.
– Tak, ale... – Daniłow wyskrobał resztkę zupy, wysiorbał z łyżki. – Inaczej się umawialiśmy, towarzyszu kapitanie.
Oho. Czyli co, robota wykonana, a my będziemy renegocjować wynagrodzenie?
– Umówiliśmy się na dwa procent od odzyskanych pieniędzy – powtórzyłem nasze ustalenia.
Daniłow pokiwał głową, sięgnął za pazuchę po notatnik. Otworzył na którejś z poprzednich stron, puknął pisakiem w ekran, wyraźnie zadowolony.
– Tak jest. Dwa procent od odzyskanych pieniędzy. A ile konkretnie pieniędzy odzyskaliście, towarzyszu kapitanie?
Odchrząknąłem, upiłem łyk soku pomidorowego. No tak, fakt. Nie za bardzo miałem co powiedzieć, żeby samemu nie zapędzać się w kozi róg.
– Te aktywa są do odzyskania – powiedziałem. – Innych bym nie wziął.
– Oczywiście, towarzyszu kapitanie. Oczywiście. Tylko że takie odzyskanie wymaga jednego składnika. Wiecie czego?
Wiedziałem. Oczywiście, że wiedziałem.
– Czasu.
– Czasu. I teraz pytanie, towarzyszu kapitanie: co z tym zrobimy? Bo przecież umawialiśmy się na płatność po wykonaniu zadania. A zadanie nie zostało wykonane.
– Nie, zaraz, powoli. Jak to, nie zostało wykonane? Wykonane, tylko że w pewnej części, więc...
– Stop. – Daniłow podniósł rękę. – Nie da się w pewnej części zrobić czegoś, co ma być zrobione w całości. Zapłacilibyście, towarzyszu kapitanie, za samochód złożony w osiemdziesięciu procentach? No raczej nie. To się w moich czasach nazywało „towar wybrakowany”. Znacie takie pojęcie?
Kiwnąłem głową: znałem.
– Mogę więc poczekać, aż...
– Nie. Ja nie lubię mieć długów i nie kupuję towaru, do którego miałaby być doczepiona jakakolwiek historia. Żadnego ogona, który ma się ciągnąć.
– Ale przecież możemy umówić się na procent po realizacji!
– A jeśli z tych waszych aktywów odzyskam połowę? – Daniłow przekrzywił głowę łobuzersko. – Albo dziesięć procent? Albo, co też jest możliwe, nie trzydzieści cztery, a sześćdziesiąt osiem milionów? Ja nie chcę wam płacić aż tak dużo, towarzyszu kapitanie. Mogę zapłacić sporo, ale nie aż tak dużo.
– To znaczy ile? – jęknąłem.
– Pomyślmy... Byliśmy umówieni na dwa procent, tak? No więc ja jestem w stanie dać wam teraz, w tej chwili, koma dwa procenta. Czyli dwa promile.
Rządek cyfr w mojej głowie gwałtownie, z szumem przeszuflował się do niższej wartości. Nadal niebagatelnej, ale niższej. Wielekroć niższej.
– A jeśli się nie zgodzę?
– To się nie dogadaliśmy. – Daniłow rozłożył ręce.
– Ejże, zaraz! Ale przecież...
– Zwrócę wam wydatki, towarzyszu kapitanie, i oczywiście dam niewielkie wynagrodzenie za pracę fizyczną. Ale nie trzeba mi było tego oddawać, a dopiero potem zaczynać rozmowy!
Zarechotał, zadowolony z żartu.