Текст книги "SybirPunk Vol.1"
Автор книги: Michał Gołkowski
Жанры:
Киберпанк
,сообщить о нарушении
Текущая страница: 6 (всего у книги 28 страниц)
Gdzie już czekał na mnie nikt inny jak Daniłow.
– Który go tak urządził? – Pokazał na mnie. – Który, pytam się, tak go sprawił?
Dowodzący zmianą major skulił się, pokazał głową na mojego oprawcę, młodszego sierżanta Petrenkę.
– Stawiał opór, panie prezesie...
– I bardzo dobrze żeście zrobili. – Daniłow poklepał Petrenkę po ramieniu. – Zuch chłopak! Udzielam wam, sierżancie, pochwały ustnej, a waszemu przełożonemu rekomenduję przedstawienie was do awansu. Nie ma pobłażliwości dla ludzi, którzy trafiają w reflektor podejrzeń organów ścigania.
– Tylko że ja nic nie zrobiłem! – warknąłem.
– I bardzo dobrze. Prawda zatryumfowała, uczciwość obroniła się sama. Co cię nie zabije, to cię wzmocni, towarzyszu kapitanie. – Uśmiechnął się do mnie.
– Kapitanie...? – jęknął sierżant.
– Poczytaj sobie moją kartotekę do snu, bęcwale! – rzuciłem mu w twarz. – I lepiej się w NeoSybirsku nie pokazuj w cywilu. Coś jeszcze ode mnie chcecie? Nie? To żegnam ozięble.
Pokuśtykałem za Daniłowem, który już był w połowie drogi do wyjścia. Z trudem wciągnąłem klimakurtkę, zasunąłem suwak i wyłoniłem się jego śladem wprost na główną ulicę K-Merowa.
Był już wieczór, bo przecież potrzymali mnie nie od parady. Najpierw dostało mi się od ochrony, która pieściła mnie prądem, aż się zlałem w gacie. Potem przyjechała milicja, która spacyfikowała mnie profilaktycznie, wrzuciła do grawilotu, potem spacyfikowała, wyjmując z niego, aż wreszcie zawlokła do izolatki. I tam w końcu popastwił się nade mną ten sierżancina...
– Nie wolno grozić funkcjonariuszom milicji, towarzyszu kapitanie. – Daniłow pokręcił głową z dezaprobatą, wsiadając do niebieskiej limuzyny, zaparkowanej centralnie pod zakazem. Spojrzałem na niego, on spojrzał na mnie. Przez chwilę patrzyliśmy na siebie, wreszcie on zrobił niecierpliwy gest. – No, wsiadacie czy nie? Bo nie będę trzymać tych drzwi ciągle otwartych, to nie burdel.
Władowałem się do luksusowego wnętrza, drzwi zamknęły się miękko, samochód ruszył. Daniłow wyciągnął z barku dwie szklanki, wkropił do każdej tabasco i nalał soku pomidorowego.
– Ja alkoholu nie piję – wyjaśnił niepytany. – Już od dwóch lat. Ale jeśli chcecie, towarzyszu kapitanie, to wy możecie. I tak jak mówiłem, nie wolno grozić.
– To było prywatnie, nie wobec funkcjonariusza.
– Powtarzam: nie wolno. Słaby gada, słaby grozi. Silny po prostu robi to, co ma do zrobienia.
Fakt, miał rację. Podał mi sok w niebieskiej szklance, sam upił łyk. Spojrzał na mnie wyczekująco.
– Dziękuję – wydusiłem z siebie w końcu.
Miałem pewność, że gdyby nie on, to posiedziałbym w izolatce jeszcze kilka dni. Wyciągnąłem zza pazuchy paczkę papierosów, wsunąłem jednego w usta, klepnąłem się po kieszeni w poszukiwaniu plazmowej zapalniczki.
Zauważyłem wzrok Daniłowa.
Wyjąłem papierosa z ust, włożyłem z powrotem do paczki, a tę schowałem do kieszeni kurtki. Oligarcha pokiwał głową, uśmiechnął się nieszczerze.
– Proszę. Powiecie mi, co się stało i dlaczego jeden z prezesów moich spółek nie żyje?
– Dwaj w zasadzie. – Skrzywiłem się, obiema rękami podnosząc kolano, żeby założyć nogę na nogę. – Sobkow przecież też.
– Tak, ale przy jego śmierci was nie było. Czy może byliście?
Potrząsnąłem głową.
– Nie byłem.
– Aha. A co robiliście tutaj, Aleksandrze Wasiliczu?
Nikt od lat nie zwracał się do mnie z imienia i otczestwa. Aż dziwnie mi się jakoś zrobiło.
– Chciałem porozmawiać z prezesem Matwieszukiem.
– Aha. O czym?
– No, tak miałem nieśmiałą nadzieję, że może naświetli mi okoliczności, w jakich zebrał wierzytelność na trzydzieści milionów z kilku w pełni wypłacalnych spółek i zdecydował, że przerzucenie jej na firmę oszusta będzie dobrym pomysłem.
Mój gospodarz pokiwał głową, wyjął tablet i zaczął stukać w coś ręcznym rysikiem. Tak jakby usłyszał tyle, ile chciał, i teraz wyłączył się z rozmowy, dopóki nie przetrawi informacji.
Za oknami nadal przelatywały szaroczarne, brudne ulice węglowej metropolii. Każdy przejeżdżający samochód podnosił chmurę pyłu, osiadającego na wszystkim dokoła cienką warstewką; nieliczni przechodnie mieli na sobie ciężkie, zakrywające całą twarz maski z filtrami, mimo upału zakutani byli w foliowe płaszcze ochronne.
A ja jechałem klimatyzowaną limuzyną z wykończeniem w białej syntoskórze, popijając z samochłodzącej szklanki sok pomidorowy.
Nie było, oj, nie było na tym świecie sprawiedliwości.
I jakoś mi to nie przeszkadzało.
Daniłow skończył bawić się swoim tabletem, podniósł na mnie wzrok i odezwał się:
– No cóż. Wygląda na to, że w tym już wam nie pomoże.
Zamrugałem, przez chwilę niepewny, o kim mówi. Potem szybko przypomniałem sobie końcówkę rozmowy, wyłuskałem ostatni podmiot: aha, że niby Matwieszuk.
– No nie. Wiedział pan, że on znał się z nimi? To znaczy zarówno z Valentą, jak i z Sobkowem?
Daniłow zmarszczył brwi, zdjął niebieskie okulary i schował do kieszeni niebieskiego płaszczyka.
– Nie obchodzi mnie życie prywatne dyrektorów. Co ma do tego Sobkow? – Potrząsnął głową.
– Dosłownie w ciągu godziny po tym, jak Valenta uzyskał prawa do wierzytelności na te trzydzieści milionów, ta trafiła do jednej z jego struktur zależnych. Wygląda na to, że robili razem interesy.
– Hm...
Limuzyna zahamowała miękko, rygle drzwi wysunęły się z gniazd.
– Dokąd przyjechaliśmy? – Wyjrzałem przez okno.
– Wasz hotel, towarzyszu kapitanie. Wszystko jest opłacone na mój rachunek, więc możecie odpocząć, zrelaksować się. Weźcie sobie zabieg regeneracyjny – poradził Daniłow, pokazując na moją twarz. – Przy czym proponuję najpierw relaks, potem zabieg. Kobiety lubią takie ślady brutalności, uważają, że to dodaje męstwa.
Wpierdol od milicji dodaje męstwa. No, takiej teorii to jeszcze nie słyszałem.
– Będę potrzebował danych – rzuciłem, już jedną nogą na zewnątrz. – Matwieszuk i Sobkow, komplet wszystkiego. Jakie interesy robił Valenta?
– Chciał otworzyć firmę gazyfikującą nasz węgiel. – Daniłow machnął ręką ze zniecierpliwieniem. – Proszę wysiadać, bo mi sadza leci na tapicerkę. I gońcie go szybciej, towarzyszu kapitanie, bo wam ucieknie.
– Z federalnego więzienia daleko nie pójdzie...
Stanąłem przed hotelem, drzwi zaczęły się zamykać. Daniłow spojrzał na mnie uważnie.
– Wypuścili go.
– Co?! – Skoczyłem ku limuzynie. – Kiedy, jak...?!
– Podczas gdy wy, Aleksandrze Wasiliczu, baraszkowaliście z sierżantem Petrenką! Mężczyźnie nie przystoi zabawiać się z innymi mężczyznami, tfu! Wstydźcie się, towarzyszu kapitanie, bo mundur...
Ale nie dane mi było dowiedzieć się, co takiego robi homoseksualizm z mundurem, bo drzwi limuzyny domknęły się, a sam pojazd warknął silnikiem i majestatycznie odjechał, zostawiając mnie – samego, pobitego, wytarmoszonego, w zaszczanych spodniach – pod schodami prowadzącymi do luksusowego hotelu.
Wypuścili go – rezonowały mi w głowie słowa Daniłowa. Powinienem już, teraz, biegiem zerwać się, wskoczyć do merca i popędzić do NeoSybirska, żeby tam...
Obróciłem się, popatrzyłem na fasadę przybytku. Drzwi rozchyliły się zapraszająco, uśmiechnięta recepcjonistka wyjrzała zza kontuaru.
Ale w zasadzie to nie zaszkodzi też się wyspać i odpocząć.
Przede wszystkim odpocząć.
Intensywnie.
Tak.
...doskonałe wyniki. Zwiększenie wydobycia o dwanaście procent w tym sezonie zagwarantuje miastu stabilne zatrudnienie, co z kolei...
...zagranicznych podróży. Nasz ukochany Prezydent odwiedził w tym miesiącu Chińską Republikę Ludową, zatrzymał się na krótko w Protektoracie Koreańskim oraz odbył krótki wyjazd na Ałtaj. Odstrzelenie ostatniego rysia śnieżnego jest niezaprzeczalnie...
Okazja! Kup już teraz, nie zwlekaj, dopóki oferta jest wciąż aktualna!
...coraz bardziej napiętą sytuację. Szczyt przywódców państw regionu nie przyniósł rozwiązania problemu, dlatego też Rada Federacji podjęła decyzję o wysłaniu kolejnych wojsk celem wspomożenia urzędującego prezydenta Mokebe Mbwazi. Przypuszcza się, że interwencja...
Doba hotelowa kończyła się dopiero w południe następnego dnia, więc zostałem w swoim pokoju dosłownie do ostatnich sekund.
Tak, zamarudziłem nieco, ale no... warto było. Zobaczyć wschód słońca nad K-Merowem przez panoramiczne okno, do którego dosłownie przylega podgrzewana i podświetlana, przezroczysta wanna z bąbelkami; z niej można przeskoczyć do dwuosobowego łóżka, nie dotykając stopą podłogi... Tak. Tak. Zdecydowanie tak.
Dwuosobowość łóżka nie była, zaznaczam, tylko li nominalna, bo przeprowadziliśmy szeroko zakrojone, dogłębne testy. Ja i... Natasza? Nie, to była asystentka u tego martwego prezesa. Nadia? Anastazja?
Nieważne.
Kiedy do drzwi zaczął dobijać się zaniepokojony konsjerż, leżeliśmy jeszcze w wannie, wyjadając i dopijając resztki tego, co znalazłem w minibarze, który wcale nie był taki znów mini.
A potem kulturalnie, aczkolwiek stanowczo dano mi do zrozumienia, żebym wypierdalał.
Odprowadzono mnie do mojego samochodu, który jakimś cudem znalazł się na hotelowym parkingu i nawet został umyty przez nieznanych sprawców. Pomachano mi też na do widzenia, upewniając się w ten sposób, że podstępnie nie zawrócę.
Dowlokłem się do NeoSybirska dopiero pod wieczór, bo musiałem, no po prostu musiałem zrobić sobie przystanek na te obłędne pierogi. Co prawda tym razem mięsa w mięsie było zdecydowanie mniej, ale smak i tak był niewiarygodny.
Odstałem swoje w korkach, wreszcie zaparkowałem pod blokiem.
Nawet nie zdenerwowałem się, wchodząc do zaszczanego i zasranego przedpokoju – na miejscu Kusto zachowałbym się tak samo, gdyby mnie ktoś na dwa dni zamknął w domu.
Rozejrzałem się po mieszkaniu. Do tej pory byłem z niego autentycznie dumny: urządzone na styl bardziej europejski niż ruski. Z prostymi, minimalistycznymi meblami oraz podświetleniami bocznymi. Gładkie, równe ściany, nowoczesne drzwi. Jednolita podłoga z żywicy epoksydowej. W ogóle zrobione tak, jak moim zdaniem powinna wyglądać cywilizacja...
...ale nagle wydało mi się ciasne, ciemne i prymitywne.
– Daniłow, ty gnoju... – zamruczałem, ściągając buty. – Mamisz mnie luksusami, kupujesz na raty.
Posprzątałem po psie, dosypałem mu żarcia do dozownika, zmieniłem wodę w cebrzyku. Zajrzałem do lodówki: trzeba będzie i dla siebie niedługo coś kupić. Wsunąłem nogi w klapki, szurając po podłodze, usiadłem na kanapie, żeby powrócić do pracy koncepcyjnej.
Valenta... Po drodze z K-Merowa odsłuchałem wszystkie możliwe przekazy wiadomości i wersje wydarzeń potwierdzały się: faktycznie go wypuścili. Podobno wskoczył do sportowego auta, którym podjechała po niego jakaś cycata blondyna, i po prostu sobie odjechał.
Typ, który wrzuca w Strumień nagrania kompromitujące urzędującego gubernatora, po prostu sobie odjechał spod siedziby FSB.
Media oczywiście prześcigały się w domysłach: dla kogo to on nie pracuje, na kogo to nie ma haków, kogo jeszcze nagrał i ilu potrafiłby pociągnąć za sobą. Przypinano mu łatki agenta obcego wywiadu, wywrotowca, opozycjonisty, wiązano z dysydentami z zagranicy... Słowem, pełny medialny bełkot.
A ja nadal czułem, że cała ta afera z podsłuchami to wyłącznie zasłona dymna, puszczona po to, żeby nie oddawać mojemu oligarsze węglowemu trzydziestu baniek.
„Mojemu”, ha. Aż się uśmiechnąłem kwaśno: Daniłow nie to, że mnie kupował, ale najwyraźniej już kupił.
Odpaliłem projektor, wywołałem pliki. Pozaznaczałem sobie miejsca, na które należało zwrócić szczególną uwagę. Sprawdziłem pocztę... O, jest! Daniłow przesyłał jakieś archiwum plików, tyle tylko, że zahasłowane. „Słaby gada” – głosił komunikat.
„Silny robi” – wpisałem, ale wyświetliło się: „Zostały ci tylko dwie próby, ponowić?”. Czym prędzej poprawiłem ostatnie słowo na „działa”, kliknąłem zatwierdzenie. Poszło.
Matwieszuk był totalnie nieciekawym typem. Ot, pan prezes, wcześniej pan dyrektor, jeszcze wcześniej znów pan prezes i dyrektor. Jego dossier wyciągnięte z archiwum K-Mer było suche i jałowe jak szparka wyłączonego seks-androida.
A co z resztą danych? Dlaczego tutaj nie było nawet dziesiątej części tego, co we wcześniej przekazanych mi plikach na Valentę?
Może tamte Daniłow sobie przygotował z innych źródeł, jadąc na spotkanie. Albo wręcz zrobił sam. Nieważne. Tutaj nie znajdę potrzebnej mi informacji.
Zamknąłem projektor: wyglądało na to, że musiałem przejść się po dawnych znajomych.
– Wybacz, staruszku. – Lewą ręką podrapałem Kusto za uchem. – No ale rozumiesz sam, nie? Jest robota, to się robi. Jak się ochłodzi, to może pójdziemy gdzieś na spacer, a teraz siedź w domu. Może kupić ci kuwetę jakąś czy co?
Spojrzał na mnie z dezaprobatą, sapnął ciężko.
Wbiłem się w czyste ciuchy, bo po wizycie w mieście węglarzy tamte nie tylko śmierdziały dymem, ale też były zwyczajnie brudne tak bardzo, że aż smoliły ręce. Spodnie chyba się skurczyły w szafie, bo ciężko było je dopiąć... I tylko kurtka była ta sama. Skasowałem poprzednie oświadczenie, wstukałem i podpisałem nowe. Naprzód, na miasto.
Kiedy wyszedłem przed klatkę, na ławeczce siedział nieco przetasowany skład. Wania od razu ukłonił mi się w pas, machnął ręką.
– Samochód przypilnowany, szefie! Chyba jeździło się gdzieś, co? Bo na noc pan nie wrócił...
– EJ, KURWA, TO TEN TYP DO WAS STARTOWAŁ?! – wydarł się typek, którego wcześniej tu nie widziałem. – TO TY DO MOICH ZIOMKÓW STARTUJESZ, CO?!
– Ja? Ja spokojny człowiek jestem... – Uśmiechnąłem się nieszczerze, mimo że aż mnie prawa ręka zaświerzbiła. Soczewka w oku zamrugała blaskiem, wyczuwając wyrzut adrenaliny, ale zgasiłem ją wysiłkiem woli.
Typek zarzucił głową, przesunął po twarzy ręką, skrzywił się, noga zadrgała mu konwulsyjnie... Widać było, że osad dopalaczy powlókł mu neurony już tak grubą warstwą przewodzącą, że zaczynał tracić kontrolę nad ciałem. Na chwilę zdołał skoncentrować na mnie wzrok, ale oczy od razu uciekły mu w bok.
– TA? A WSTAĆ DO CIEBIE, GNOJU?! MAM DO CIEBIE, KURWA, WSTAĆ?!
– Nie no, jak już usiadłeś, to się nie kłopocz wstawaniem... Ale może ja do ciebie usiądę.
Wepchnąłem się pomiędzy niego i Wanię. Zgłupieli wszyscy, patrząc na mnie wielkimi oczami. Wyjąłem siedzącemu nieco dalej flaszkę z ręki, szarpnąłem łyk z gwinta.
– EJ, TO NASZA FLASZKA!
– To przecież wam jej nie zabieram, nie? Ale ławeczka wspólna, to i flaszka wspólna przecież.
– KURWA, NO JA NIE MOGĘ, NO CO ZA TYP, NO! – zaśmiał się wytatuowany chudzielec, nadal piłując ryja na pełny regulator. – SWÓJ CHŁOP NORMALNIE!
– Chłopcy, ja ten, no... – Nachyliłem się do Wani. – Miejcie oczy otwarte na dzielni, co? Jakby się ktoś kręcił nietutejszy.
Wania kiwnął ochoczo.
– Się wie, szefie! A co, coś teges?
– Ekipę handlarzy z Nowodzierżyńskiego ktoś wyjął. Całą. Na jeden raz.
Umilkli, nawet ten głośny na chwilę przestał się ruszać. Popatrzyli na mnie uważnie.
– A co oni mają do nas? – przytomnie zagadnął Wania.
Sięgnąłem za pazuchę, wyjąłem fiolkę pełną opalizującej syntadrenaliny, odessanej z wyniesionego rano do lodówki kanistra. Hormon i tak pewnie zaczął się już rozwarstwiać, więc jego wartość czarnorynkowa jako koncentratu spadała na łeb na szyję... Ale dla tych ćwoków to było dotknięcie nieba.
– Wiecie, co to jest – stwierdziłem.
Co najmniej dwaj wiedzieli, bo pokiwali głowami. Ten głośny zameczał coś nierozróżnialnego, wstał i zamachał rękami, jak raper rzucający nawijką, tyle że do wyłączonego mikrofonu.
– To... to pan jednak...?
– Ja nic nie, Wania. Ja was nawet nie znam i w ogóle przypadkiem tu jestem. To co, oczy i uszy otwarte?
– Się wie! – powtórzył, chciwie wyrywając mi fiolkę z ręki.
Nie miałem zamiaru tu z nimi siedzieć, więc też wstałem. Starczy bratania się z plebsem. Nie byli to może moi wymarzeni szpiedzy ani sojusznicy, ale muszę przyznać, że ostatnimi czasy wypadłem z obiegu na rejonie, preferując zacisze własnego spokojnego domu... I teraz trzeba było na szybko nadrabiać zaległości.
– OOO, KURWA, TO NASZ NOWY KOLEGA SIĘ DA PRZEJECHAĆ SWOJĄ FURĄ! WRUUUMMM!!!... – zaryczał krzykacz. – JAK JA WSIĄDĘ ZA KÓŁKO, TO, KURWA, PSY Z DROGI OD RAZU! I JAK ICH PO ASFALCIE ROZSMARUJĘ, TO TYLKO JAK DYWAN CZERWONY BĘDZIE!
Uniosłem rękę w geście pożegnania, nie chcąc już nawet się odzywać. No cóż, może i zaniżam standardy, ale trzeba delegować obowiązki, żeby samemu jakoś ogarnąć naprawdę ważny temat.
Wsiadłem do samochodu, odetchnąłem głęboko.
Wczoraj, zaledwie wczoraj na moich oczach odwalił kitę prezes jednej ze spółek węglowych. Tak po prostu wziął i zdechł! Owszem, wyglądał na słabowitego, niby przeszedł te dwa nowotwory, ale taki zbieg okoliczności... No jakoś nie chciało mi się w to wierzyć.
Piknął komunikator, spojrzałem na zegarek: numer nieznany. Proszę, proszę, coraz ciekawiej się robi, a ja przecież na lewo i prawo wizytówek nie rozdaję.
Kliknąłem przycisk wyświetlenia wiadomości, hologram rozwinął się wstęgą liter:
„Dzień dobry, AleXandr Vasilych! Pamiętajcie, żeby w taki upał nie nadużywać bez umiaru, bo pić trzeba umieć, a to nie każdy potrafi. Alkohol to zło, więc dbajcie o właściwą hydrację. Pozdrawiam, Daniłow”.
Zamrugałem, patrząc z niedowierzaniem na wiadomość. Abstrahuję już od tego, że nie dawałem mu swojego numeru, ale sam przekaz był cokolwiek enigmatyczny... Zegarek piknął znowu, wyświetlił kolejną wiadomość:
„Sekcja zwłok Matwieszuka zakończona godzinę temu. Przyczyna śmierci: odwodnienie”.
Kolejne piknięcie.
„Pozdrawiam, Dan”.
Jeszcze jedno.
„iłow”.
Aha, super – czyli mój oligarcha był w dodatku spamerem-dowcipnisiem, przypadkiem wysyłającym niedopisane wiadomości.
Odwodnienie. No tak, wiotka skóra, zapadnięte policzki... Ale jak to? Jakim cudem w tym tempie? Musiał na bank coś wziąć... Ale wtedy przecież by coś znaleźli w organizmie, a on po prostu oklapł jak przekłuty foliowy worek.
I jeszcze wcześniej to dziwne pobudzenie, pomyślałem. Nagle zrobiło mu się gorąco, zaczął pić, zrobił się drażliwy. Narkotyk jakiś, jak nic.
Teoria była dobra. Gdyby tylko praktyka zechciała się do niej jeszcze dopasować!
Warknąłem silnikiem, wycofałem w uliczkę i ruszyłem – miałem nie tylko jedno, ale dwa miejsca do odwiedzenia.
– Obywatelu Khudovec, teraz wy.
Zerwałem się z miejsca, poprawiłem kurtkę i zapukałem. Kamera zamrugała czerwoną diodą, podwójne drzwi z mlecznego szkła rozsunęły się niemalże bezszelestnie, rozrywając na pół lśniące dumnym złotem godło z dwugłowym orłem.
– Towarzyszu pułkowniku! – Strzeliłem obcasami. – Kapitan Khudovec melduje się!
Siedzący za biurkiem mężczyzna przesunął coś na ekranie holograficznego wyświetlacza, zmarszczył brwi. Spojrzał na mnie przelotnie, nie poznając.
– Nie wzywałem was, obywatelu kapitanie.
– Towarzysz pułkownik jest pewien?
– Nie przypominam sobie, żeby... Chudy!
– Kojot! – Rozciągnąłem się w szerokim uśmiechu. – Kopę lat!
Pułkownik Andriej Derlin, pseudo Kojot, wstał zza swojego potężnego biurka, zgasił gestem wyświetlacze. Podszedł do mnie, podał rękę niczym łopata, zamknął w uścisku... A niech go, nadal miał konkretną krzepę!
– No, co najmniej cztery, druhu. Co się nie pokazujesz? Jak tam, co dobrego? Siadaj, pogadamy!
– Ano, stara bieda, ale jakoś się przędzie...
Usiadłem w miękkim fotelu z perforowanej cyberskóry w kolorze delikatnego brązu. Derlin zawsze miał słabość do kolorystyki jesiennej, nawet jego gabinet urządzony był w odcieniach przybrudzonego złota, miedzi, piaskowca i drewna. Wyjął z szuflady paczkę papierosów, wyciągnął w moją stronę, ale ja zrobiłem przeczący ruch ręką.
– No nie mów, że rzuciłeś! – Spojrzał zdumiony.
– Próbuję nie palić już trzy miesiące, nie denerwuj mnie. O, patrz, jak mi bebech urósł przez to!
– E tam, Chudy! Ty to grama tłuszczu nie masz przecież, nadal sylwetka wojownika. Dziewczyny pewnie tylko się za tobą oglądają, co? Nadal łapiesz młode?
– Ano, wiesz, zdarza się...
Zacząłem i urwałem. Uśmiechnięty, niemalże kordialny Kojot siedział w swoim fotelu, odpalając właśnie papierosa. Owszem, lekko przyprószony siwizną, przybyło mu kilka zmarszczek tu i tam, ale nadal w formie. Co do tego nie miałem wątpliwości.
A przecież Kojot zawsze doskonale słuchał. Ciągnął cię za język, a ty nawet nie orientowałeś się, kiedy zaczynałeś wywnętrzać mu się z rzeczy, których nie powinieneś mówić.
No taki po prostu był, miał taki dar. Wszyscy go lubili, a on lubił wszystkich. Nie żywił urazy, szybko godził się po kłótniach. Nigdy nie trzaskał drzwiami. Całował kobiety w rękę, co w ogóle uchodziło w tych czasach nie to, że za szczyt lekko staroświeckiej kurtuazji, a raczej molestowanie seksualne.
O dziwo, molestowane przez Kojota kobiety nie protestowały. W każdym razie niezbyt długo.
Tak, Kojota lubili wszyscy.
Ale teraz Kojot był wicedyrektorem biura śledczego Federalnej Służby Bezpieczeństwa. Teraz wszystko, co powiedziało się w jego obecności, nie tylko mogło, ale na pewno zostanie wykorzystane dla dobra Ojczyzny.
Od małego kładziono mi do głowy, że sukces Rosji zbudowano na ziemi uświęconej krwią bohaterów, a ja nie miałem zamiaru stawać się jednym z jej dawców.
– ...że się obejrzą – dokończyłem w miarę gładko.
– No weź, pochwal się czymś, stary byku! Na pewno masz coś na telefonie!
– Już nie te lata, Kojot. Ja teraz spokojny obywatel jestem, mieszkam sobie z psem. Chadzam na wieczorne spacery...
– Mów, z czym przychodzisz.
Tak, cały Kojot: ciuciu-ruciu, a potem nagle jeb między oczy. Ja jednak nie zamierzałem się tak łatwo poddać.
– Stęskniłem się za tobą, druhu. – Celowo użyłem jego ulubionego określenia. – Dawnośmy nie gadali. Może byśmy umówili się kiedyś na jakieś żarcie?
– Sparring raczej. Ja za tajski boks się ostatnio wziąłem, wiesz? No po pierwszej walce z roboinstruktorem to myślałem, że się na kawałki rozpadnę! Rano to mnie tak plecy bolały, człowieku, mówię ci! – Zaśmiał się. – A ty co, nadal swoje?
– Pompki, bieganie – skłamałem. – Czasami boks, czasem na strzelnicę wyskoczę.
– A gdzie chodzisz?
Kolejne podejście pode mnie robił, wszystko z uśmiechem.
– Jest taka niedaleko ode mnie – powiedziałem, wcale nie odpowiadając. Faktycznie była. Tylko ja w niej nie byłem.
– No, to się chwali. Fakt, można by pogadać, powspominać...
– Tylko trzeba uważać teraz, co się mówi – wrzuciłem swoją zanętę.
Zadziałało, bo Kojot zmrużył oczy, zacisnął usta. Odchylił się w fotelu.
– Ta sprawa Valenty. – Pokiwał głową. – Nie do wiary, powiem ci. Tak po prostu nagrywał, czujesz to? Wszystkich, jak leci!
– Nie mogłeś go... teges?
Zrobiłem wymowny gest. Kojot tylko pokręcił głową.
– Gdyby to ode mnie zależało? Od razu, druhu, z miejsca. Dajmy na to, że podczas zatrzymania stawiał opór, miał przy sobie broń, strzelił do funkcjonariusza. I nawet bym miał takiego, do którego strzelał, czujesz to? Albo i dwóch, albo pięciu. Za coś takiego... sam bym kulkę wziął, żeby zobaczyć, jak go w worek ładują.
– A tak musiałeś go puścić.
Wydmuchnął dym, zaciągnął się znów. Pudło. Oddanie pionka w rozgrywce.
– Nie ja na całe szczęście. Ale powiem ci, że kolega za ścianą... – Pokazał na skrzydło obok. – No, podobno jeszcze krwią sra ze złości.
– Ale to co, nie było na niego materiału?
Parsknął, nachylił się i oparł łokciami o biurko.
– Materiału to jest na niego kontener – syknął. – Rozumiesz? I właśnie w tym problem.
– Czekaj, nie rozumiem. Ale przecież on...
Wywołał ekran, przewinął pliki. Wstukał swój kod dostępu, otworzył oko do skanowania siatkówki. Taaak, tak, właśnie tak, pomyślałem sobie. Kojot był złoto człowiek, ale zawsze lubił się pochwalić. Przyszpanować, jaki to on ważny, ile wie, co ma fajnego.
– Ej, to jest ten nowy holoprojektor? – zapytałem, nie mając pojęcia o specyfikacji sprzętu. – Ten z przenośnym obrazem?
– Nie, coś ty. Ale się obraca ładnie, patrz.
Przekręcił hologram przodem do mnie, a ja tylko spiąłem się cały, przelatując z góry na dół listę nazwisk. Obok każdego z nich była specyfikacja: godziny, minuty, sekundy. Liczba plików.
– Czy to...?
– Aha. To znaleźliśmy u tego fiuta w systemie.
– Ale czy to...
– Owszem, Chudy. To jest spis treści tego, co on ma nagrane.
Przewinąłem w górę, w dół, obróciłem ekran, przechyliłem... Musiałem udawać, że bardziej zajmuje mnie zabawa bajerami niż treść. Kliknąłem wyszukiwarkę, wbiłem parę liter, między innymi S. „Sobkow” – mignęło mi nazwisko, a obok niego daty powstania plików.
– Cała fonoteka – powiedziałem z uznaniem, usilnie starając się zachować w pamięci stopklatkę z tego, co właśnie widziałem. Czyli Valenta miał na Sobkowa jakiegoś haka! – Słuchałeś tego?
– A siedziałbym tu, jakbym słuchał? Albo cmentarz, albo własna willa, druhu. Nie, coś ty! Tylko to mamy.
– Blefuje – rzuciłem. – Sam to zrobił, przygotował się na to, że go zgarniecie.
– I co, wystraszył kogoś blefem? Przecież z jakiegoś powodu go wypuścili.
Słusznie.
– No dobra, ale... Dlaczego w takim razie gubernator? To przecież samobójstwo.
– Zemsta – skrzywił się Kojot. – Valenta miał swoją firmę w K-Merowie.
– Serio? O popatrz... Co on tam robił, w tym syfie?
– Podobno gazyfikację węgla. Miał podpisywać z K-Mer jakieś kontrakty, snuł plany, szukał inwestorów. No ale musiał komuś nadepnąć na odcisk, bo mu tę firmę położyli.
O proszę. Część tego już wiedziałem, ale to ostatnie było ciekawe.
– Kojot, my to serio musimy się spotkać na spokojnie, przy flaszce. A tak, co? Od razu o robocie gadamy.
– No nie mów, że cię to nie ciekawi! – zaperzył się towarzysz pułkownik.
– Nie no, nie chcę ci tutaj... no. Chodź, wyskoczymy gdzieś na spokojnie? Opowiesz mi, jak tam rodzina... Ten twój młody to ile już ma, z szesnaście lat?
– Osiemnaście – westchnął Kojot.
Doskonale wiedziałem, że rodzina jest w jego hierarchii tematów ciekawych o kilka klas niżej.
– I co, pewnie akademia Ministerstwa Spraw Wewnętrznych? Idzie w ślady ojca? – Przekręciłem wbity w ranę nóż.
Kojot zwinął ekrany holografu, wywołał mapę miasta. Zbliżył, wycentrował na punkt. Pokazał na niego palcem.
– Widzisz?
– O której mam tam być?
– Dziewiąta wieczorem, będą już otwarci. Pogadamy na spokojnie, postawię ci dobrego drinka. Podaj numery samochodu, to załatwię ci miejsce parkingowe.
– Przyjadę metrem, dzięki.
I tak zdobędzie tę informację, jak będzie chciał. Nawet teraz sprawdzi, jak od niego wyjdę. Ale niech nie oczekuje, że podam mu to na talerzu, leń patentowany jeden!
– Jak chcesz, druhu. To co, do wieczora?
Pożegnaliśmy się, poklepaliśmy po plecach, ruszyłem ku wyjściu. Wychodząc, zastanawiałem się: napisze notatkę ze spotkania? Musi, w końcu na kamerach widać, że u niego byłem... Pytanie tylko, co będzie w tekście.
NeoSybirsk znów śmierdział, więc naciągnąłem na twarz respirator.
Słońce prażyło tak, że przesycone oparami benzyny i drobinkami oleju powietrze było chyba na krawędzi samozapłonu.
Tutaj, bliżej śródmieścia, widać było, jak otwierają się nożyce pomiędzy modą a rozsądkiem: część ludzi chodziła rozebrana niemalże do bielizny, szczytem szyku było założyć wysokie buty i rękawiczki, oczywiście z aktywnym chłodzeniem... Zamiast zasłonić się przed żarem, woleli natrysnąć na skórę warstwę mieniącego się kolorami tęczy kremu ochronnego. Nie ubierać się w coś, co ochroni przed brudem i zanieczyszczeniami, a co kwadrans korzystać z kabin dekontaminacyjnych. Oczywiście sowicie płatnych.
No dobrze, czas do dziewiątej... Akurat zdążę zajechać do Kulasa. Włączyłem radio, ustawiłem filtrowanie wedle słów kluczowych: Valenta, Sobkow, węgiel, dług, podsłuchy.
To samo, wciąż w kółko, na okrągło to samo. Zbliżające się wybory, bla, bla, bla, uderzenie w osobę gubernatora, bla, bla, król gazyfikacji, pierdu-pierdu, agentura zgniłego Zachodu, polityczna robota, zlecenie pisane łacińskim alfabetem.
Aha, czyli Valenta był już półoficjalnie agentem obcego wywiadu, pięknie. A ja nadal nie wiedziałem, gdzie szukać jego pieniędzy.
Chyba że...
Pomysł był tak debilnie piękny w swej prostocie, że aż zahamowałem ostro, przez co jadący za mną bęcwał prawie wjechał mi w dupę. Roztrąbił się, jakbym mu ojca harmonią zabił, zaczął mi wygrażać i krzyczeć coś zza kierownicy.
– Czego się pieklisz, kutasiarzu?! – zawołałem do niego w lusterko, pokazując międzynarodowy gest pokoju.
Wściekł się, depnął na gaz. Zajechał drogę typowi po lewej, wyprzedził mnie, ostro wbił na mój pas i dał po hamulcach.
Oczywiście też wcisnąłem pedał do samej podłogi. Merc stanął dęba, cały śmietnik z tyłu poderwał się z siedzenia i poleciał na przód, a ja aż zaryłem nosem w deskę rozdzielczą.
– O, ty chuju połamany... – wycedziłem, przerzucając skrzynię biegów na manual.
Silnik ryknął dziko, kiedy skoczyłem za nim w pogoń. Chciał mi uciec, myślał, że odsadzi, ale tu się pomylił: pięcioipółlitrowy silnik zassał paliwo, dwanaście cylindrów zagrało jak chyba nigdy za mojej pamięci. W kilka sekund wisiałem mu na ogonie.
Zawinął mocno w prawo, ale ja tylko wbiłem przed samochód na sąsiednim pasie i już byłem za nim. Zrobił ruch kierownicą, jakby chciał mnie staranować, a potem ostro zarzucił w drugą stronę; byłem przygotowany, zleciałem w zjazd na obwodnicę zaraz za nim.
Wyskoczyliśmy na trasę niczym dwa spienione ogiery.
Już wiedział, że mi nie ucieknie. Nie miał szans, nie był w stanie mi dorównać... Błysnął fotoradar, zaraz za nim drugi.
– No dawaj, kutasie! – wrzasnąłem. – Ja mam kasę, mogę tak się z tobą ścigać! No dawaaaj!
Zwolnił, zrównał się ze mną. Zajmowaliśmy obydwa pasy drogi, lecącej teraz zakosami przez martwy las... I wtedy ten palant wyciągnął spod siedzenia nóż, pokazał ostrzem na mnie i zrobił symboliczny gest: już nie żyjesz.
A ja po prostu opuściłem szybę z prawej, jednym płynnym ruchem wyciągnąłem z kabury pod pachą pistolet i wycelowałem w niego.
Soczewka celownicza odpaliła się w okamgnieniu, dwa wirujące okręgi scentrowały się równiutko pośrodku jego głowy, ustawiając punkt celowniczy na optymalnej trajektorii pocisku. Palec zadrgał na spuście, byłbym już, już do niego strzelił...
...wtedy on szarpnął kierownicą w bok, złapał pobocze i został z tyłu w chmurze pyłu.
Zahamowałem, też zjechałem. Popatrzyłem na trzymany w ręku pistolet, odetchnąłem głęboko. Kurwa. Byłbym zastrzelił człowieka. Tak po prostu, za nic. Za głupotę.
Schowałem broń, wrzuciłem wsteczny i zacząłem powoli, do wtóru trąbienia przejeżdżających aut, cofać.
Zabić go nie zabiję, ale nie można było tego tak zostawić.
Wyrzuciło go daleko w pole i stał teraz, migając światłami awaryjnymi i bez sensu mieląc kołami ziemię. Musiał zawiesić się podwoziem, bez holownika nie zjedzie... Zauważył, jak się zatrzymuję i wysiadam z mercedesa, dodał jeszcze gazu – spod kół strzeliły dwa czarne pióropusze, ale samochód ani drgnął.