Текст книги "SybirPunk Vol.1"
Автор книги: Michał Gołkowski
Жанры:
Киберпанк
,сообщить о нарушении
Текущая страница: 17 (всего у книги 28 страниц)
– Nie mam pojęcia, o kim pan mówi, panie Aleksandrze. Proszę mi powiedzieć, czy pański syn już skończył studia?
O, ty chujku niedomyty, pomyślałem sobie. Musiałeś nieźle się wystraszyć, skoro od razu przechodzisz do gróźb osobistych... Ale widać, że po pierwsze nie wiesz tak dużo, jak byś chciał, żebym w to wierzył.
A po drugie, wybrałeś bardzo, bardzo zły przykład na takie podjebki.
– Nie, w tym roku robi licencjat. – Uśmiechnąłem się czarująco. – A pan, jak rozumiem, zajmuje się zarządzaniem majątkiem, powierzonym przez Valentę.
– Powtarzam, że nie wiem, o kim pan mówi.
– Nie musi pan, dopóki powie, gdzie są jego pieniądze. Bo co do tego, że jakieś gdzieś są, nie mam wątpliwości.
Wsparł się łokciami o stół, spojrzał na mnie znad okularów. Teraz grał poważnego pana biznesmena, pouczającego szaraczka znikąd.
– Drogi panie Aleksandrze. Skoro trafił pan do mnie, to rozumiem, że wie pan też, czym się zajmuję. Rzeczywiście, pośredniczę w zarządzaniu określonymi aktywami na zlecenie klientów i prowadzę ich optymalizację w przeróżnych... destynacjach. Faktycznie, jednym z moich klientów był pan Valenta, który...
– Daniłow.
– Słucham?
– Daniłow. Proszę sprawdzić to nazwisko. Teraz.
Wywołał znów notatnik, wstukał litery. Widziałem, jak najpierw obojętnie przewija ekrany, a potem uśmiech dosłownie znika z jego twarzy. Poprawił się w fotelu, dotknął okularów.
– Tak, widzę. – Prawie gotów byłbym uwierzyć, że go to nie wzruszyło. – W czym mogę być pomocny? Bo jeśli pan Daniłow szuka dobrej lokaty kapitału...
– Kapitał pana Daniłowa w wysokości trzydziestu milionów został już ulokowany przez pańskiego klienta, pana Valentę właśnie. A teraz pan Daniłow stara się ustalić, gdzie konkretnie. Pośrednik, przez którego przeszły pieniądze, niejaki pan Sobkow, utracił niestety zdolność do podejmowania czynności cywilnoprawnych. Czy wyrażam się jasno?
– Naprawdę, nie rozumiem powiązania.
– Czy. Wyrażam. Się. Jasno? Jeśli nie znajdę tego ja, to sprawą zajmą się inni ludzie. Jeszcze poważniejsi ode mnie.
Teraz widziałem, że się wystraszył. A ja w sumie nawet nie kłamałem, bo byłem pewien: jak nie ja, to ktoś inny.
– Nie mam pojęcia...
– Proooszę. – Podniosłem dłoń, pokręciłem głową. – Jesteśmy obydwaj dorośli. Nie wymagam od pana naruszenia etyki zawodowej ani niczego w tym guście. Wystarczy, że wskaże mi pan kierunek, w którym mam szukać.
– Jak bardzo się panu spieszy? I pańskiemu mocodawcy, rzecz jasna.
„Mocodawca”. Zawsze podobało mi się to określenie.
– Mogę poczekać do jutra – odrzekłem. – Rozumiem, że musi pan się... zastanowić.
– Chciałbym, owszem.
Nie było sensu go naciskać za bardzo. Pożegnałem się, zapowiedziałem, że wpadnę jutro pod wieczór. Sam też ledwie trzymałem pion, czułem, jak po plecach ścieka mi strużkami pot. Koniec picia, naprawdę bierzemy się za siebie.
Nazajutrz zacząłem od basenu.
Serio. Nie takiego szpitalnego, tylko hotelowego. Nieszczególnie dużego, ale za to pełnego chłodnej, krystalicznie przejrzystej wody. Potem pożywne, lekkie śniadanie, spacer i siłownia.
Pokręciłem się po mieście, a raczej po tym, co z niego zostało. Zajrzałem nawet do wirtualnego muzeum, gdzie Chińczycy pokazywali z dumą, jak piękne było to miejsce, zanim oni się tu zjawili. Odwiedziłem lokalny bazar, gdzie około połowy ludzi miało jeszcze właściwy kolor skóry, wzrost i kształt oczu.
Nie mając co robić, polazłem do dzielnicy Uzbeków, poszukać sklepu Sołtanowa Młodszego. Faktycznie, udało mi się, chociaż już za mną szło kilku miejscowych... Pooglądałem towar, pogadałem z właścicielem o niczym.
Wreszcie, wiedziony przedziwnym impulsem serca i umiejętnie podprowadzany przez samego handlarza, pokazałem na jeden z leżących w przeszklonej gablocie wisiorków.
– Ile?
– Tysiąc siedemset. Ale jak dla pana, to tysiąc dwieście.
Skrzywiłem się. Nadal było to... no, dużo. W cholerę dużo. Czy była szansa, że mój „mocodawca” spojrzy przez palce i zwróci mi koszty delegacji? Tak fifty-fifty, pięćdziesiąt procent.
Czyli albo zwróci wszystko, albo nic. A średnia pomiędzy tymi dwoma pojęciami to połowa.
Sześćset, już do przyjęcia.
– Poproszę. – Skinąłem, zadowolony z siebie.
Cięższy o prezencik i wyrzuty sumienia, wróciłem do apartamentu, żeby jeszcze się dobić na siłowni. Jakoś trzeba było w końcu zabić czas... Wreszcie, kiedy słońce zaczęło chować się za wieżowcami centrum, wziąłem szybki prysznic i czując, jak boli mnie dosłownie wszystko, zbiegłem po schodach na dół.
Gdy wsiadłem do samochodu, to uświadomiłem sobie, że mogę nie dać rady z niego wysiąść.
Wieczór był wręcz przyjemny, rześki. Wiał niewielki wiaterek, skwar dnia odpływał gdzieś ku morzu i nawet dało się wytrzymać.
Opuściłem szybę, gapiąc się na przechodzące ulicami kobiety... No nie da się zaprzeczyć, że żółci z natury byli paskudni, ale mieli kasę i pojęcie o tym, jak powinna wyglądać ładna dziewczyna.
Tutejsza moda była jeszcze dziwniejsza niż w NeoSybirsku. Tam pod wieczór królowały na klubowych trotuarach wysokie buty, niklowane szpilki i głębokie, schodzące aż za pępek dekolty; tutaj kobiety z jakiegoś powodu zakładały ciężkie, nieproporcjonalnie wielkie buty, upodabniające je do postaci z kreskówek, i równie absurdalne wełniane rękawy, zasłaniające dłonie. Widziałem przedziwne kolory cieni do powiek i kuriozalnie wygięte w dół kreski na oczach... Tak, to była prawdziwa egzotyka.
Zaparkowałem pod biurowcem Piliarskiego, przeszedłem przez recepcję i wjechałem na górę. Przycisnąłem brzęczyk dzwonka.
Ciekawe, jak to jest: mieć tyle kasy? Mieszka sobie typ w takim miejscu, może wszystko kupić. Ja tobym wykupił sąsiednie dwa kwartały i zakazał wejścia skośnym.
Nie no, nie byłem rasistą, bynajmniej. Po prostu widziałem, że nasz naród wymiera i musimy się bronić.
Wcisnąłem guzik jeszcze raz. Co on, śpi?
Cisza. Nikt nie odpowiadał. Cholera, nie, tylko nie to: dał nogę! Jeśli Daniłow dowie się, że miałem go w garści i wypuściłem, to mi łeb ukręci!
Zupełnie odruchowo, nie licząc na nic, nacisnąłem na klamkę i popchnąłem drzwi.
Ustąpiły.
Ups...
Zajrzałem przez szczelinę, czując, jak od razu szybciej zabiło mi serce. Tak, mógł po prostu nie zamknąć. To się zdarza.
Ale doświadczenie nauczyło mnie, że to nie tak działa.
– Halo? – odezwałem się, sięgając za pazuchę. Szlag! Przecież nie miałem tu ze sobą broni! – Halo, jest tu kto? Otwarte było, ja tylko sprawdzam, czy wszystko w porządku!
Nie wiedziałem, czy nie ma tu kamer, więc robiłem sobie potencjalne alibi.
Zajrzałem do gabinetu: czysto, porządnie, wszystko na miejscach. Salon: poukładane, porządnie i schludnie, aż miło. Swoją drogą, pachniało tu pieniędzmi i luksusem.
Nie było go. Normalnie go nie było! Widziałem na dywanie ślady odkurzania, więc apartament już sprzątnięto. Zmył się!
– Szlag! – warknąłem, prostując się. Nie było sensu się skradać.
Wszedłem do kuchni. No tak, tutaj też aż czuć zapach środków czyszczących. Zmywarka jeszcze ciepła, musiała niedawno skończyć program. W środku dwa talerzyki, dwa zestawy sztućców, dwa wysokie kieliszki.
Pięknie. Spakował się, zamówił sobie luksusową kurwę, zaruchał i wyjechał.
Bez szczególnej nadziei zajrzałem do przepysznie urządzonej łazienki, też wypucowanej na błysk. Zaraz, ale skoro wyjechał... I co, zostawiłby swoje kosmetyki? To dopiero trzeba mieć kasy, żeby wziąć tylko rzeczy osobiste i wyjść z założenia, że resztę się kupi.
W garderobianej szafie wisiały równymi rządkami koszule, ubrania i garnitury, stały karnymi parami buty. Chciałbym mieć dziesiątą część tego, szczerze mówiąc.
Marudząc pod nosem, wparowałem do sypialni – i zamarłem w progu.
Piliarski był tam, na łóżku. Leżał sobie nagusieński na brzuchu, skóra aż świeciła się od oliwki do masażu... Spoglądająca w sufit twarz miała w sobie wyraz błogiego, rozluźnionego spokoju.
Leżał na brzuchu. A patrzył w sufit.
Nagle zrobiło mi się gorąco. Podszedłem ostrożnie, pospiesznie wyciągnąłem z kieszeni grube, jednorazowe rękawiczki. Dotykałem czegoś tutaj? Chyba tylko szaf, to zaraz się wytrze.
Nie, nie zaraz.
Teraz. Już.
Przeszedłem się po mieszkaniu, wycierając jednorazowym ręcznikiem wszystkie miejsca, których mogłem dotknąć choćby przelotnie, dopiero potem wróciłem do sypialni.
No, widok miał stąd piękny – panoramiczne okno na miasto, wielkie łóżko, lustro na ścianie. Tylko po co to człowiekowi ze skręconym karkiem?
Nie było śladów walki, nic. Ktoś po prostu ukręcił mu łeb w trakcie masażu. Jednym zdecydowanym, mocnym ruchem.
Akurat teraz, kiedy dotarłem do niego ja.
W pierwszej chwili miałem ochotę uciec. A jeśli zabójca czeka też na mnie? Jeśli teraz idzie korytarzem?!
Saszka, uspokój się, durniu. Gdyby chcieli cię zabić, to już byś nie żył. Nie ty byłeś najwyraźniej celem.
I nie zabójca, a zabójczyni. Kobieta. Ta sama, która stuknęła Sobkowa na lotnisku... A ja dziwiłem się, że taki mało męski chód miała tamta postać i takie zwinne ruchy.
Ot, do czego prowadzi równouprawnienie.
Przyszła do niego, wprosiła się na kolację. Zaciągnęła do łóżka, pobawiła się, a potem ukręciła łeb jak kociakowi. Posprzątała wszystko, wytarła ślady... Pieprzona perfekcyjna pani domu.
Czyli musiał ją wcześniej znać.
Na szybko przejrzałem szuflady, sprawdziłem miejsca, gdzie mogły leżeć nośniki danych. Znalazłem nawet otwarty sejf, w którym samych kredytokart było na parędziesiąt tysięcy... Ktokolwiek tu był, przeczesał wszystko przede mną i nie szukał wcale pieniędzy.
Przez chwilę mnie kusiło, ale potem pomyślałem: nie. Pieniędzy do grobu nie zabiorę, nie ma co samemu na siebie bata kręcić.
Bez szczególnej nadziei sprawdziłem jego komputer i holonotatnik... Wszystko wyczyszczone, wyzerowane, system nawet się nie włączał.
Posprzątali go do zera.
Czyli... co? Valenta zlecił jego zabójstwo? Bzdura! Więc ktoś musiał, ale... ale po co?
Ścisnąłem głowę rękoma.
Zupełnie mi się to wszystko nie składało w całość, czułem się, jakbym próbował gonić jakąś cholerną fatamorganę. Co znajdę kawałek układanki, to mi go wyrywają z ręki!
Ale to znaczyło również, że jestem mimo wszystko na właściwym tropie.
Wróciłem jeszcze raz do sypialni, żeby mieć pewność, że niczego nie przeoczyłem. No tak, ubrania Piliarskiego leżały sobie złożone na równą kupkę. Spodnie, koszula, skarpetki w kolorze pomarańczowej papryki, majtki z logo, które samo z siebie kosztowało najniższą krajową. Kilka bransoletek, wisiorek, pierścionek... Po co facetowi biżuteria? I te pedalskie okulary.
Okulary.
Drżącą ręką podniosłem je, przejechałem po skrzydełku, ramiączku czy jak to się tam nazywa. Na lewym szkle wyświetlił się zielonkawy hologram, zamigotał napis: potwierdzenie dostępu, czekam na weryfikację.
O cholera. O cholera, o cholera jasna.
Nie wierząc w to, co robię, dwoma palcami rozchyliłem powiekę trupa szerzej. Oko było straszne, szkliste i puste, pozbawione życia... A co najgorsze, odjechało w bok. Przycisnąłem je opuszkiem, powoli przekręciłem tak, żeby patrzyło w górę. Nałożyłem zimnemu, blademu truposzowi okulary.
Groteska. Czysta groteska.
Kiedy zajrzałem w nie ponownie, na szkiełku już jarzyły się opcje wyboru menu. Udało się!
No dobra, teraz tylko... No właśnie. Jak je zabiorę, to się po jakimś czasie wyłączą. Oka mu nie wyłupię. Więc musiałem ogarnąć temat tutaj, siedząc przy łóżku umrzyka i okazjonalnie mu je zakładając.
Nałożyłem pedalskie infogogle i zacząłem mozolnie przerzynać się przez sterowane ruchami gałki ocznej ustawienia.
Nie znałem tego modelu ani systemu operacyjnego. Część menu była w ogóle po chińsku, część po... arabsku? A fragmenty w ogóle po europejsku, to jest po angielsku.
Metodą prób i błędów znalazłem opcję parowania urządzeń, mimo że po drodze ktoś do Piliarskiego dzwonił, a ja widząc przed sobą twarz jakiegoś nalanego grubasa, z wrażenia aż szarpnąłem się w tył, trzasnąwszy głową o ścianę: widzi mnie?! Nie, nie widzi... Poczekałem, aż mu się znudzi i rozłączy, wróciłem tam, gdzie byłem.
Zrobiłem głęboki wdech. Wóz albo przewóz... Spojrzałem wymownie na ikonkę transferu danych.
Zegarek zawibrował, przyjmując transmisję. Długo, bo dużo tego było, żeby tylko mi starczyło pamięci na dysku, bo przecież w Strumień tego nie wrzucę.
Siedziałem, patrząc z zaniepokojeniem, jak pasek zapełnienia karty pełznie w prawo... Wreszcie, kiedy już-już myślałem, że całość się rypnie, zamigotał zielony komunikat: transfer ukończony.
Wyłączyłem, wytarłem i odłożyłem okulary Piliarskiego na miejsce. No dobra, nic tu po mnie, nie będę przecież czuwał przy zwłokach.
Teraz tylko bezpiecznie wrócić do apartamentów, zamknąć się w pokoju, przeżyć do jutra i dojechać na lotnisko w jednym kawałku.
Potem będzie z górki.
DING!
Rozkleiłem powieki, przetarłem twarz dłonią. To już...? No najwyraźniej już.
Poprawiłem się w fotelu, zapiąłem pas. Za oknem widać było zalaną krwawą łuną zachodzącego słońca ogromną, szaroburą chmurę smogu, spod której tu i ówdzie wyglądały kawałki chaotycznej siatki ulic miasta. No tak, NeoSybirsk w pełnej krasie.
Samolot pieprznął w pas startowy, jakby zabicie nas wszystkich było celem życia pilota. Ludzie i tak zaczęli klaskać jak debile, a mnie zrobiło się za nich wstyd.
Oczywiście nie podjechaliśmy do rękawa, tylko podstawili dwa stare busy i wypuścili nas po schodkach.
Kiedy wyłoniłem się z wyjścia do samolotu, powietrze dosłownie oblepiło mnie, jak nałożony zaraz po kimś, jeszcze gorący, wilgotny i śmierdzący foliowy płaszcz.
Smród rozgrzanego asfaltu, spalin, dymu węglowego i chemikaliów na chwilę aż odebrał mi dech.
Ludzie tłoczyli się na schodkach, przepychali i włazili sobie na plecy, idąc w ślimaczym tempie. Obok busa stał też radiowóz na migałkach, obok niego dwóch znudzonych byczków w mundurach lustrowało tłum. No tak, pewnie znowu polują na imigrantów. Albo szpiegów. Albo przemytników.
Wszystko dla dobra ojczyzny.
Byłem już w połowie drogi do autobusu, kiedy jeden z milicjantów ożywił się, oderwał od wozu. Szedł prosto do typka przede mną, który wyraźnie wystraszył się, wtulił głowę w ramiona.
Gliniarz ominął go i stanął przede mną, podniósł rękę, każąc mi się zatrzymać.
– Obywatelu, można na stronę?
– Co się stało? – zapytałem, szczerze zaskoczony.
– Zapraszamy na stronę. Mogę prosić rękę do czytnika?... Dziękuję. Panie Khudovec, jest pan proszony z nami.
– Ale w jakiej sprawie?
– Zabójstwa. Mówi to panu coś? Zapraszam do wozu, w środku chłodniej będzie.
No pięknie, po prostu pięknie.
Witamy w domu.
...coraz bliższych wyborów. W tej chwili wcale nie jest tak oczywiste, że zwyciężyć ma...
...najlepszego z okazji Dnia Górnika i Kolejarza! Prezydent złożył życzenia weteranom pracy, po czym...
...zarekwirowanych narkotyków. Milicja wciąż ustala personalia przemytników, lecz...
W takim razie powstaje pytanie: kto?
To nie ja.
Kojot popatrzył na mnie ciężko, pokręcił głową.
– A kto mówi, że to ty, Chudy? Siadaj. Napijesz się?
Nie no, jasne. Zabrali mnie na migałkach spod samolotu, przywieźli prosto do gmachu FSB, doprowadzili pod gabinet zastępcy naczelnika – ot tak sobie, po prostu. Jako osobę zupełnie niezwiązaną ze sprawą.
– Dawaj, trzeba to... Ahem... Dla mnie woda. Albo sok pomidorowy, jak masz?
Jeszcze cięższe spojrzenie.
– Druhu, sprawa jest niefajna, wiesz? A ciebie się żarty imają. Białe czy kolorowe?
– Woda, mówię ci. I nie zrobiłem tego.
– Czego?
Pytanie było podchwytliwe.
– Kojot, nie pogrywaj ze mną w swoje kagiebesznickie gierki. Chcesz mnie wziąć na wariograf? Tu i teraz?
– Hm. Nie miałem zamiaru, ale skoro nalegasz...
Z biurka przed nim wysunął się monitor, bliżej mojego fotela w górę wyjechała kolumna, z której oddzieliło się kilka pomniejszych wysięgników z przeróżnymi dziwnymi końcówkami.
– Pozwalają ci na to w pracy? – prychnąłem. – Myślałem, że życie erotyczne pracowników to ich własna sprawa.
– Powyżej kapitana można macać podkomendnych, powyżej majora podkomendne. Podbródek na podpórce, patrz na wprost. Gotów?
– Bardziej nie będę. Nie zrobiłem tego, Kojot.
Przez chwilę analizował wykresy na ekranach, potem uniósł brew i uśmiechnął się półgębkiem.
– Albo tak dobrze się kontrolujesz, Chudy, albo faktycznie mówisz prawdę. Skąd wiesz o czym mowa, druhu? Przecież nawet nie zadałem pytania.
– Ale to nie ja, Kojot. Zabójstwo? No serio, powinieneś mnie lepiej znać. Nie mam pojęcia, kto go stuknął.
– Ich, Chudy. Nie słyszałeś, że było trzech?
Nie słyszałem. Trzech? Ale jak to? Piliarski był przecież w apartamencie sam.
– Cholera, nie...?
– No to ci mówię. Musiałem cię ściągnąć, bo znaleźliśmy na miejscu nietypową łuskę z dość nietypowej broni. Wygląda znajomo?
Wyciągnął z szuflady i podał mi zafoliowaną gilzę. Dobrze, że zrobił to już po tym roboczym wariografie, a nie przed... Bo to była gilza z mojego pistoletu. Wszędzie bym poznał to charakterystyczne zarysowanie po pazurze ekstraktora.
– No, wygląda znajomo – przyznałem.
– Twoja?
– Parę lat temu pewnie tak. Wiesz przecież, że zutylizowałem moją klamkę.
Nonszalancko założyłem łokieć na oparcie fotela, jednocześnie desperacko myśląc: co jest grane? O czym on mówi?! Ktoś podrzucił łuskę z mojego pistoletu do mieszkania Piliarskiego? Ja sam miałem ją w kieszeni i wypadła?
– Gdzie?
– W rzece – warknąłem.
– Chudy, postaraj się współpracować. Jesteś pewien, że nikomu jej nie puściłeś dalej? Bo to bardzo nietypowy kaliber i nietypowa lufa, jak na NeoSybirsk. I kiedy nagle trafia się trup, który ma w sobie idealnie pasujący pocisk...
I wtedy zrozumiałem. On wcale nie mówił o Piliarskim, tylko o tych trzech bałwanach, o których ja sam już prawie zdążyłem zapomnieć!
– Serio aż trzech ich było? – postarałem się wykoleić rozmowę. – Bo wiesz, ja o jednym tylko słyszałem. Tam na rondzie, tak?
– Aha. Jeden z odstrzelonym deklem, drugi z wyrwanymi plecami. Trzeci z głową otwartą jak dojrzały arbuz.
– Fiu, fiu... Jakieś porachunki gangów pewnie. A nie myślałeś, żeby...
Urwałem, bo zaczął mi wibrować komunikator. Daniłow dzwonił. Idealnie, po prostu świetnie.
– Odbierz, druhu, nie krępuj się – zachęcił Kojot.
– Nie, to... nikt istotny.
Odrzuciłem połączenie. No cóż, o to będę martwić się potem.
– Czyli mówisz, że nie wiesz, kto to?
– Jest tak, jak powiedziałem.
Kojot miał nosa do ludzi, a skoro już udało mi się go okłamać – przypadkiem i bezkarnie – to wolałem nie przeginać pały i trzymać się bezpiecznej wersji zeznań.
– Bo wiesz, Chudy, to najpewniej wojna gangów o rynek syntetyki. Ty kiedyś trochę w tym kręciłeś, co?
– Kojot, proszę cię. Ja tylko próbuję przeżyć do pierwszego. Mam chłopaka za granicą i horom curke.
– Daj znać, jakbyś coś wiedział w każdym razie. Po co latałeś do Jialininggele?
Bydlak, lubił takie szybkie torpedy puszczane w przedział pasażerski.
– Kupić prezent dziewczynie – wypaliłem bez namysłu.
– Kupiłeś?
– Kupiłem. Niech twoi sprawdzą w kieszeni ukrytej od środka na wieku walizki, tylko potem mają oddać.
– Nie ma potrzeby. Fajna jakaś?
Bez chwili zawahania wywołałem z telefonu zdjęcia, pokazałem mu Olgę. Pokiwał głową z uznaniem.
– Niezła.
– Inteligentna – odparowałem, czując lekkie ukłucie... czegoś.
– Młodziutka.
– Urocza. Mam ci pokazać jej inne zdjęcia czy już mogę wrócić do domu?
– Poczekaj, zorganizuję ci podwózkę.
Kiedy pod obdrapaną klatkę bloku zajechał czarny grawilot na rządowych numerach, z którego wysiadłem z walizką w ręku ja, lokalne dresiki, kolokwialnie rzecz ujmując, ochujały.
– Ło, panie kapitanie! Ale się pan kapitan ustawił! – przywitał mnie Wania.
– NO, KURWA, JA NIE MOGĘ, NO JAKA LIMUZYNA! JAKBY SAMEGO PREZYDENTA PRZYWIEŹLI NORMALNIE! CO JA NORMALNIE NO, TO NIE MOGĘ NO, NIE WIERZĘ W TO, CO MOJE OCZY WIDZĄ! – wydarł się ten chudy, rzucając jednocześnie rękoma na boki.
– Cześć, chłopaki. Co tam nowego? – Skinąłem im głową.
– Pan kapitan to światowy człowiek, widać od razu. Ano, w mieście po staremu, nie? Tutaj taka pani wyprowadzała pieska pana kapitana...
Czyli zachowywali czujność, dobre chociaż to.
– Sąsiadka, zgadza się.
– No, no! Tak pomyśleliśmy, że pan kapitan gdzieś wybył właśnie... I że nie zapomni o nas, jak wróci.
– Nie zapomniałem, chłopaki. Coś się znajdzie.
– I wie pan. – Wania konfidencjonalnie ściszył głos. – Mówią, że dobra robota jest do wzięcia. Jeden znajomy znajomego zna człowieka, co zbiera ekipę. I ja od razu o panu kapitanie pomyślałem. Ja bym mógł szepnąć słówko.
– Dziękuję, pomyślę. – Machnąłem ręką. Jeszcze czego, żeby mi ochlapus spod bloku miał coś załatwiać.
– Podobno ma być przejęcie zakładu jakiegoś.
Spojrzałem na niego uważniej. Ten sam temat po raz kolejny... Niedobrze. Czyli ktoś naprawdę, naprawdę był zdecydowany.
– Gdzie?
– A to ja się dowiem! – ucieszył się Wania. – I jak coś, dam znać od razu.
– Dobra, dobra. To co, chłopcy, miłego dnia...
Wdrapałem się na swoje piętro, zapukałem do sąsiadki. Ucieszyła się, że mnie widzi, zaczęła opowiadać, jaki to Kusto jest pieszczoch, że w sumie to ja mogę tak częściej, że byli na spacerze aż pod stacją metra...
– Kusto, chodź. – Cmoknąłem.
Stał tam i patrzył na mnie, przechyliwszy łeb. Spojrzał pytająco na sąsiadkę: serio?
– No idź do pana! – ponagliła go, wyraźnie zawstydzona.
– Kusto, zdrajco, bydlaku! Judaszu jeden! Za miskę soczewicy mnie sprzedałeś...
– Oj, bo my tutaj się trochę porozpieszczaliśmy – przyznała się sąsiadka. – I jedzonko dobre było, i spał ze mną w łóżku.
– Wynaturzeńcu ty paskudny! Do ludzi cię ciągnie... Marsz do domu, ale to już! – Pokazałem palcem na nasze drzwi.
Kusto niechętnie, ale przeczłapał przez korytarzyk, spojrzał na mnie: ale na pewno? Potem stulił uszy i posłusznie wlazł do przedpokoju. Ja też postawiłem walizkę, ściągnąłem buty... Uff, wreszcie na swoich śmieciach.
Wpasowałem się tyłkiem w wygniecione na kanapie miejsce, zacząłem przeglądać wszystko, co przez kilka dni nawarstwiło się w komunikatorze. Oczywiście federacyjna łączność nie sięgała do Jialininggele, więc dopiero teraz zaczynały mi spływać powiadomienia: wiadomości, nieodebrane połączenia, zdjęcia... Zacząłem od oddzwonienia do Daniłowa.
– Dzień dobry, towarzyszu dowódco, kapitan Khudovec melduje się! – wyszczekałem, jak tylko na holoprojektorze pojawiła się jego twarz.
Chyba trafiłem, bo rysy oligarchy złagodniały, uśmiechnął się nawet.
– He, he, dzień dobry, towarzyszu kapitanie! Co to za nieobecność na łączach? Nagana przed szeregiem wam się należy!
– Wybaczcie, towarzyszu dowódco, ale delegacja wypadła. Są wieści.
– Ha! No to już, towarzyszu kapitanie, meldujcie! Koszty usprawiedliwione?
– Śmiem tak twierdzić, prześlę zestawienie. Trochę roboty z tym było, ale znalazłem powiernika Valenty.
– Powiernik! – wkurzył się nagle mój rozmówca. – Pieniędzy szukacie, kapitanie! Co mi po ludziach? Gotówka ma być!
– Tak jest. Tylko że sam Valenta nie ma nic na siebie zapisane. Nawet mieszkanie ma na firmę.
– W chuju mam jego firmy! Zeżreć je może i wysrać, jak dla mnie, byle gówno ze złota było! Szukajcie pieniędzy, kapitanie, idźcie po zapachu waluty! A zestawienie kosztów do mnie, przejrzę i zobaczę, na co żeście moje pieniądze wydawali. Bez odbioru!
Chyba myślał, że wyłączył kamerkę, bo odchylił się w tył, mamrocząc coś pod nosem. Patrzyłem chwilę, jak stuka w klawisze, potem przegląda Strumień. Zaśmiał się, pewnie widząc zabawny obrazek. Potem przełączył na inne okienko...
Widziałem to wszystko, nie śmiejąc nawet drgnąć, żeby nie wyszło, że go podglądam.
W końcu sięgnął po szklankę z herbatą, spojrzał w inną stronę. Wykorzystałem moment, czym prędzej zerwałem połączenie.
– W co ty się wpakowałeś, Saszka? – mruknąłem sam do siebie.
Kolejny na liście był Cesarz, który zdążył zadzwonić do mnie... dziewięć razy. I to o różnych porach dnia i nocy. No, no, no...
– Chudy! – wydarł się dosłownie pół sygnału po tym, jak do niego zadzwoniłem.
– Cesarz, siema. Co się...
– Chudy, już myślałem, że cię dorwali! Człowieku, gdzieś się podziewał?!
– Jestem, już jestem. Co się dzieje?
– Chudy, zbieraj dupę w troki i wal do mnie, ale to już, na jednej nodze!
– Cesarz, dopiero wróciłem, i...
Obrócił komunikator tak, żebym zobaczył pokój, w którym akurat był. Słowa uwięzły mi w gardle. Cesarz znów zajrzał w kamerkę.
– Kiedy będziesz?
– Już, zaraz. Zbieram się i jadę. Na ostro?
– Na ostro, Chudy.
Komunikator zgasł. Już zbierając się i nakładając z powrotem buty, odczytałem wiadomość od Olgi: „Hej, Saszka! Jak wrócisz do siebie, odezwij się koniecznie. Może znów gdzieś skoczymy? PS Tak, podrywam cię”. Skubana.
Odpisałem: „Jestem, żyję, spróbujmy dziś wieczorem”.
Odpowiedziała prawie od razu: „Super! Jest takie miejsce fajne, zaraz wyślę koordynaty!”.
Boże słodki, w którego zasadniczo nie wierzyłem, za jakie grzechy? Czy to wszystko mogło się jeszcze bardziej skomplikować?
Na samym końcu była wiadomość od Mykoły: „Kolejna partia gotowa, jakość jak poprzednio”.
Czyli mogło.
I jeszcze Kusto się z radości zesrał w korytarzu.
Pod Świątynią panował mocno nietypowy jak na tę porę dnia tłok. Zaparkowałem dopiero za rogiem, szybkim krokiem idąc ku przybytkowi... Co jest grane? Tyle samochodów, kilka busów nawet, wszystko na ciemnych szybach.
Pod ścianami budynku stali mocno charakterystycznie wyglądający ludzie, całymi sobą dający do zrozumienia: my tu tylko stoimy. Żaden z nas nie ma w kieszeni nic poza śmieciami. Jesteśmy tutaj, bo lubimy sobie postać latem, w upalnym skwarze, na dworze. W kurtkach i długich spodniach, a niektórzy w wojskowych butach.
Siłownia była pusta, na drzwiach migotał napis: dziś nieczynne. Przeszedłem pomiędzy instrumentami tortur, już teraz czując w kościach, że szykuje się coś grubego.
Słyszałem dobiegający z zaplecza gwar głosów, ponad który od czasu do czasu wybijały się głośniejsze zdania; ktoś o czymś perorował, inni mu przytakiwali, kolejny wcinał się w słowo. Przy drzwiach stał nie jeden, ale dwóch ochroniarzy z naszej ekipy.
Popchnąłem drzwi i wparowałem do środka.
Centralnie pod kilka luf, do których od razu dołączyło jeszcze kilkanaście innych, w najprzeróżniejszym kalibrze i długości.
– Spokojnie, to tylko Chudy! – zawołał Cesarz.
– Tylko. Jak to miło zostać adekwatnie przywitanym – warknąłem, rozglądając się po twarzach znanych bardziej, mniej i wcale. – Dzień dobry, panie i panowie, cioty i pederaści.
Dawno, oj, dawno nie widziałem takiej zbieraniny w jednym miejscu. I nie miałem tu wcale na myśli „naszej” ekipy, na czele z Wołkiem i Trzydziestymczwartym, który słysząc moje słowa, zaświszczał turbiną i zadymił z niezadowoleniem. O nie.
Cesarz zebrał tutaj wszystkich z dzielni, którzy tylko nadawali się do czegokolwiek. Emerytów, pamiętających jeszcze czasy, gdy dopalacze przyjmowało się w formie tabletek. Wytatuowanych, pokrytych bliznami zabijaków o pustych twarzach. Młodych na tyle głupich, że strach było ich w cokolwiek wtajemniczyć.
Ale nie byliśmy tu sami.
– Co oni tu robią? – Pokazałem ruchem głowy na chłopaków z ekipy Sadovskaya.
– Chudy, siadaj. Mamy sytuację i...
– Nie, Cesarz. Nie mamy żadnej sytuacji, dopóki mi nie powiesz, co jest grane. Co oni tu robią?
– Możesz sobie iść, jak ci nie pasuje. Tam są drzwi. – Siedzący pośrodku swoich ludzi Taran wstał, założył ręce na piersiach. – Nie potrzebujemy go. Cesarz, potrzebny ci on?
– Taran, ja ci tylko powiem, że... – zacząłem już, ale Cesarz pociągnął mnie za rękaw, dosłownie wepchnął do sąsiedniego pomieszczenia.
Jak tylko zamknęły się za nami drzwi, od razu wybuchł harmider. Cesarz przetarł twarz dłonią, spojrzał na mnie wściekle.
– Chudy, czyś ty się z byka urwał?! Ty wiesz, co ja musiałem zrobić, żeby oni tu przyjechali?
– Urwać z księżyca, spaść z byka. Ruski ci szwankuje, Cesarz, i nie, nie wiem. Zaprosić ich pewnie. A może obciągnąłeś Taranowi, co? Bo jeśli myślisz, że będę z tym fiutem chociaż sekundę pod jednym dachem, to...
– Będziesz, Chudy, owszem. I nie życzę sobie takiego pieprzenia, przynajmniej od ciebie.
– Życzyć to sobie możesz psa wysmażonego albo krwistego.
– To było niemiłe, Chudy.
Westchnąłem ciężko, przewróciłem oczami.
– Masz rację, przepraszam. Byłem w Jialininggele i mam zaburzoną równowagę rasową.
– Ano, tam na ulicach wszędzie żółto i skośno, sam bym nie wytrzymał. Tego, no więc, Chudy, mamy wojnę.
Zamrugałem, mając nadzieję, że się przesłyszałem albo Cesarz pomylił słowa.
– Co?
– Wojnę mamy. Dostałem przedwczoraj kolejną wiadomość od tych nowych. Wiedzą, gdzie się spotykamy na Zaporze.
– Ustawka? – jęknąłem.
– Ustawka, owszem. Grupa Tarana ma ten sam problem, więc pojawiamy się tam razem. Mogę na ciebie liczyć, prawda? Chudy?
– Możesz – powiedziałem, sam nie mogąc uwierzyć w te słowa.
– Dasz radę schować dawne urazy do kieszeni? Tylko na ten jeden wieczór, Chudy.
– A ty wiesz, że Taran sprzedałby własną matkę? Ja nie ufam mu nawet na jotę.
– Nie musisz, dopóki będziecie strzelać w tę samą stronę.
Ha, w sumie prawda.
– Kiedy? Nie mów, że...
– Dziś, punkt dwudziesta.
No tak, mogłem się domyślić. Dlaczego miałoby się to odbyć w jakimkolwiek innym terminie niż ten, kiedy próbowałem akurat umówić się na randkę? Na szybko wstukałem wiadomość do Olgi, że właśnie mi się skomplikowało wszystko. Ona odpisała: „Okej, spoko, to daj znać”.
„Jak przeżyję, dam. A w razie czego będziesz mnie reanimować” – napisałem i wysłałem, nim zdążyłem się zastanowić.
„Okej. Usta-usta czy wolisz inne kombinacje?” – odpowiedziała błyskawicznie. Przełknąłem ślinę.
– Chudy, masz coś ważniejszego do roboty? – warknął Cesarz, otwierając drzwi. – Bo wiesz, swoim kolegom z podstawówki jeszcze zdążysz przesłać na grupowym czacie ten ultrazabawny rysunek potem. Teraz próbujemy ustalić plan.
– Już, już. Prowadź, wielki wodzu.
Wyszliśmy w zaduch przesycony dymem papierosów, smrodem potu, adrenaliną i zapachem smaru do broni.
Zapora jarzyła się łuną lamp, widoczna już z daleka jako lśniący szereg punkcików, niczym nanizane na żyłkę perły. Teoretycznie do umówionej godziny mieliśmy raptem pięć minut, ale Cesarz zarządził: spóźniamy się taktycznie, niech tamci będą pierwsi.
Zjechaliśmy w boczną dróżkę, żeby przygotować się psychicznie, fizycznie i sprzętowo.
W związku z powyższym w kolejności: nie zrobiłem nic; odlałem się pod drzewem; podszedłem do półciężarówki, z której Wycior zaczynał rozdawać uzbrojenie.
Władowałem się na pakę, zacząłem przebierać i przekładać broń krótszą i dłuższą. Nie. Nie, nie. To też nie... O, to było coś! Wyciągnąłem mocno sfatygowany, ale nadal chyba działający subkarabinek zachodniej produkcji. W sumie z podobnym się biegało w czasach Legii, tylko że to tutaj była mocna bieda-wersja.