Текст книги "SybirPunk Vol.1"
Автор книги: Michał Gołkowski
Жанры:
Киберпанк
,сообщить о нарушении
Текущая страница: 24 (всего у книги 28 страниц)
Stewardzi odsunęli się, przegrupowali i znów rzucili na ciekawskiego. Ten odskoczył ku mnie, szarpnął folię jeszcze raz, zrywając z okna.
– Faszyści! – zawył.
Odepchnąłem go zdecydowanie: sam się z nimi szarp, jak zacząłeś!
Któryś Chińczyk złapał go za włosy, pociągnął, ten machnął na oślep ręką, trafiając stewarda w zęby. Żółtek krzyknął, łapiąc się za rozbite usta.
I wtedy dociążona sprężynowa pała świsnęła, przecinając powietrze, i trzasnęła mojego sąsiada w bark. Ten wrzasnął głośno, przejmująco – pała uderzyła jeszcze raz, tym razem trafiając go w wewnętrzną stronę uda.
Potężny, nabity mięśniami żółtek sięgnął jedną ręką, złapał garniturka za rękę i wykręcił, a drugą fachowo uderzył pałką po skosie, prosto w brzuch. Drugi ochroniarz podbiegł od strony dziobu samolotu, zamachnął się i walnął swoją pałą na oślep.
Brązowy garniturek zaskowyczał, zacharczał, zgiął się wpół – pała opadła kolejny raz, tym razem trafiając w kark.
Ja tylko odsuwałem się coraz dalej i dalej, wciskając w ścianę.
Okładali go na oślep, raz za razem.
W końcu osunął się na podłogę, zasłaniając tylko rękoma głowę, a oni lali go dalej.
Potem zaczęli flekować, jeden fachowo kopnął obcasem od góry w głowę.
Wreszcie przestał się ruszać, a wtedy oni złapali go jeden za ręce, drugi za nogi i powlekli zakrwawionego na tył maszyny.
Nie trzeba dodawać, że typek już nie wrócił. Nie pojawił się ani na drugim międzylądowaniu, ani w trakcie lotu potem...
...ani też gdy zeszliśmy w dół i w końcu ciężko usiedliśmy na popękanym asfalcie lotniska docelowego.
Ludzie poderwali się, zaczęli pchać ku wyjściu. Ja odczekałem, aż wyjdą wszyscy, wstałem, przeciągnąłem się i rozejrzałem. Wyjąłem ze schowka walizkę po garniturku.
Grzech przecież, żeby miało się zmarnować.
Kiedy stanąłem w wyjściu z samolotu, od razu owionęło mnie gorące i suche powietrze. Była już noc, lampy lotniska jarzyły się białymi punkcikami... Dalej zaś niepodzielnie królowała smolista, atramentowa ciemność ponad piaszczystymi wydmami pustyni, rok po roku odbierającej to, co i tak od zawsze należało do niej.
Było gorąco, pioruńsko gorąco. Dłonie od razu mi się spociły, poczułem, jak spodnie zaczynają obcierać uda, na czole zaperliły się krople. Niby była noc, więc wedle ich standardów było „zimno”, a ja już bałem się tego, co będzie działo się jutro w dzień.
Zszedłem po pordzewiałych, rozchwierutanych schodkach i wlokąc za sobą walizę, wsiadłem do autobusu, który też pamiętał lepsze czasy.
Pasażerów nie było wcale wielu, z początkowej obsady zostało może dziesięć, może piętnaście osób. Kto w końcu miałby jakikolwiek interes, żeby latać do Emiratów?
Wzbudzając tuman kurzu, przejechaliśmy po zapiaszczonej płycie lotniska, wysiedliśmy przy terminalu. Fotokomórkę dawno już ktoś wyrwał, zostały po niej tylko przewody, więc jakiś cieć ręcznie otworzył nam jedną połówkę pękniętych szklanych drzwi i wpuścił do środka.
Hala przylotów była ogromna, imponująca wręcz. Potężna struktura ze stali i aluminium, nieregularnie cięte płyty szkła... Poustawiane tu i tam nowoczesne, geometryczne rzeźby, wyłożone marmurem i piaskowcem korytka, po których dnie miała ciurkać sobie krystalicznie czysta woda. Starannie zaaranżowana zieleń, wśród której przybywający tutaj miał poczuć się jak w lepszej, bardziej komfortowej, luksusowej wersji własnego domu.
Teraz jednak wszystko to było ciemne, puste i ciche.
Martwe rośliny stały nieruchomo w suchych donicach, w pustych sadzawkach zbierały się tylko śmieci i kurz.
Rzeźby pokreślone podpisami i wydrapanymi nożem rysunkami były ledwie widoczne: zresztą, kto ich potrzebował, kogo miałyby zainteresować?
W boksach po sklepach i wypożyczalniach samochodów piętrzyły się puste plastikowe butelki, zakurzone płyty warstwowe i niedopałki.
Ciemne holoekrany patrzyły na nas popękanymi, ultracienkimi powierzchniami matowych luster.
W martwych gniazdach ładowania zbierał się kurz.
Ustawiliśmy się krótkim ogonkiem do jedynej działającej z kilkudziesięciu budek odprawy. Siedzący tam przy pojedynczej lampce, znudzony celnik z wielkimi wąsami zupełnie bez emocji patrzył na dane, wyświetlające się na przekłamującym kolory monitorze.
Każdy podchodził, przystawiał nadgarstek do czytnika, a on, nawet nie patrząc, nie czytając danych, tylko klikał: zatwierdzone... zatwierdzone... zatwierdzone...
Tak, potem była bramka wykrywacza, tyle że niedziałająca. Prześwietlenie bagażu, ale nikt nie siedział przy ekranie.
Przeszedłem przez świecącą pustkami, dawno już porzuconą strefę bezcłową i przez otwarte na stałe drzwi wyszedłem przed martwe lotnisko. Przywitało mnie gorąco, niczym nieróżniące się od upału we wnętrzu: w końcu nikt nie marnował tutaj prądu na klimatyzację. Z głośników zaparkowanych wzdłuż chodnika kilkunastu samochodów sączyła się jękliwa muzyka, światło dosłownie jednej latarni wyciągało z mroku chaotyczny postój taksówek.
Poza okręgiem światła rozciągało się istne morze powoli połykanego przez pustynię asfaltu i betonu, z którego wystawały słupy nikomu niepotrzebnych już lamp.
Nad wszystkim tym królowała niepodzielnie czarna, nieprzenikniona i milcząca obojętnością noc.
Wziąłem pierwszą z brzegu taksę. Kierowca nawet nie pytał o adres, nic: po prostu wrzucił moje bagaże do kufra, włączył silnik i ruszył przed siebie, dymiąc z rur wydechowych nie do końca przepalonym, słabo rafinowanym dieslem.
Nie musiał pytać. Tutaj była tylko jedna droga i tylko jedno miasto, do którego można było dojechać.
Autostrada ciągnęła się przed nami i za nami przeogromną wstęgą asfaltu, wyłaniając z czerni i znikając w niej, gdy tylko światła samochodu prześliznęły się dalej. Kierowca kluczył pomiędzy wyrwami, omijał nawiane przez piach wydmy i porzucone nierzadko na środku drogi, podziurawione kulami, wypalone i pordzewiałe samochody.
Przejeżdżaliśmy chyba pod wiaduktem, na którego szczycie pełgał pojedynczy punkcik świetlny ogniska. Zdawało mi się, że widziałem sylwetki siedzących przy ogniu ludzi, zawiniętych w długie, białe szaty. Obok nich przysadzisty, wojłokowy namiot i jakieś zwierzęta.
Tak to musiało wyglądać kiedyś, przed wiekami, nim prawdziwa cywilizacja przyszła z elektryczności – i tak wyglądało teraz, gdy już odeszła.
Nawet nie zauważyłem momentu, kiedy wjechaliśmy do samego miasta. W pewnej chwili po prostu zorientowałem się, że po lewej i prawej mamy już ulicę, a reflektory taksówki odbijają się w zakurzonych, popękanych szybach kiedyś luksusowych sklepów.
Przesunąłem się bliżej drzwi i przykleiłem twarz do szyby, próbując wypatrzyć coś więcej w mroku.
Widziałem, jak na tle rozgwieżdżonego nieba przesuwają się ciemne, milczące kształty. Kilkudziesięciopiętrowe wieżowce, potężne kwartały biurowe, siedziby firm, hotele... Nie to, że bloki mieszkalne, ale apartamentowce o szerokich, kaskadowych tarasach niegdyś pełnych zieleni.
Nisko ponad horyzontem wisiał pomarańczowy, wielki księżyc, ale jego światła było zbyt mało, abym cokolwiek dostrzegł... No nic, wycieczkę po mieście duchów zostawię sobie na jutro.
Taksówka skręciła w bok, kierowca, o nic nie pytając, zaparkował przy jednym z nielicznych budynków, gdzie jeszcze paliło się światło. Bez słowa podsunął mi czytnik, ja bez pytania przystawiłem nadgarstek: tutaj nie było cennika, płaciło się tyle, ile żądał usługodawca.
Otworzyłem drzwi i próbując nie myśleć o tym, że czuję się, jakby ktoś dmuchał mi w twarz suszarką do włosów, przetruchtałem po schodkach do wejścia.
W środku chyba nawet działała klima, bo było minimalnie chłodniej. Siedzący za kontuarem czarniawy typek nie podniósł się, zmierzył mnie tylko znudzonym wzrokiem.
– Ahlan wasahalaan bik iila madinat Dubay – odezwał się.
– E... parlez-vous français? – odparowałem, żeby nie być gorszym.
Podstawił mi czytnik, ja przyłożyłem nadgarstek. Ekran wyświetlił mój dowód, ale zamiast liter były jakieś idiotyczne znaczki; on też się wkurzył, zaczął coś zmieniać w ustawieniach systemu. W końcu zawołał z zaplecza drugiego, młodszego. Ten odhaczył dwie opcje, zmienił stronę kodową, uśmiechnął się do mnie przepraszająco.
W końcu sczytali moje dane, pobrali z karty opłatę i kaucję w tak absurdalnej wysokości, że aż dwa razy sprawdziłem stan konta. No, no, no... Widać, że tutejsze ceny jeszcze nie dogoniły zmienionej rzeczywistości.
Mój pokój był mały, obskurny i najzwyczajniej w świecie śmierdział. Nietrudno było się domyślić, że wcześniej stanowił część jakiegoś większego apartamentu, teraz podzielonego na kilka mniejszych klitek ścianami z prefabrykatów. Walnąłem swoje i nie swoje bagaże pod ścianę, zrzuciłem przepocone ubranie i wskoczyłem pod prysznic na kredyty.
Kiedy z deszczownicy poleciała lekko zatęchła woda, a ustawiony przed twarzą licznik zaczął nabijać cyferki, po prostu zamknąłem oczy.
Obudziłem się za wcześnie, zdecydowanie za wcześnie. Nawet nie dlatego, że prosto w twarz zaświeciło mi wstające słoneczko: po prostu zrobiło się nagle tak gorąco, że nie byłem w stanie uleżeć w łóżku.
Już z okien swojego pokoiku widziałem część panoramy martwego miasta i przyznaję: wrażenie było piorunujące.
Jeden z moich znajomych był tutaj i opowiadał mi co nieco, więc niby byłem przygotowany. Na coś takiego jednak człowiek nigdy nie jest przygotowany.
Jeszcze dwadzieścia, trzydzieści lat temu Dubaj i w ogóle całe Emiraty były pępkiem świata. Miasto zbudowane od zera pośrodku jałowej pustyni, postawione niczym gniewna pięść wzniesiona ku niebu: tak, człowiek potrafi wszystko!
Umiemy stworzyć żyzną oazę na pustkowiu.
Potrafimy odsolić wodę i przetworzyć energię słońca na prąd.
Śpimy na ropie, więc zasobna przyszłość nasza, naszych dzieci i wnuków jest zagwarantowana.
Przyjeżdżali tu wszyscy, miały swoje biura największe światowe firmy i banki. Każdy szanujący się bogacz kupował tu dom albo chociaż apartament; mieszkający w sięgających chmur szklanych wieżach multimilionerzy nawet nie dotykali przeznaczonej dla zwykłych śmiertelników ziemi, przemieszczając się wszędzie śmigłowcami.
A potem przyszedł kryzys.
Tak po prostu, z tygodnia na tydzień złoto zamieniło się w popiół. Druga wojna krymska i wywołane przez nią sankcje wstrząsnęły do głębi całą architekturą świata gospodarki, powodując potężne przetasowania w globalnej finansjerze.
Włodarze Emiratów zagrali najbezpieczniej, jak potrafili, decydując się na pełną, otwarcie deklarowaną neutralność.
W efekcie odwrócili się od nich i jedni, i drudzy.
Podobno wytrzymali dziesięć lat, zanim przyszli do USA na kolanach i z czapką w dłoniach. Stany, oczywiście, wyciągnęły pomocną dłoń – i wprowadziły swoje nowe, drapieżne firmy wydobywcze.
W ciągu kolejnych dziesięciu lat Ameryka wydrenowała Emiraty z ropy co do kropli, a potem sobie poszła, zostawiając niegdysiejszego giganta samemu sobie.
Jedna po drugiej firmy zwinęły się, ludzie zaczęli wyjeżdżać. Hotele podupadły, lotnisko straciło dynamikę. Firmy budowlane przeniosły się gdzie indziej.
Dubaj zaczął gnić za życia.
Teraz, za mojej pamięci, było to miasto duchów, kawałek po kawałku pożerane przez pustynię.
Pozbawiona filtracji i nawadniania metropolia znikała w oczach.
Piach przesypywał się po wyłożonych marmurem korytarzach. W pozostałościach apartamentowców gnieździli się potomkowie Beduinów.
Na porośniętych suchą trawą polach golfowych pasły się stada kóz.
Podobno w niektórych posiadłościach nadal można było znaleźć skarby ze złota, platyny i diamentów, porzucone przez właścicieli, którzy wynosząc się stąd, woleli zamiast nich zabrać kilka butelek wody więcej. Mój znajomy był takim właśnie poszukiwaczem skarbów, przekopującym się przez te współczesne ruiny... Ale to było kilka lat temu.
Dziś nie było tutaj naprawdę, ale to naprawdę nic.
Patrzyłem na porzucone, szczerbate wieżowce. Widziałem, jak wiatr zarzuca tumanami miałkiego piachu, ziarenko po ziarenku zasypującego recepcje, sale negocjacyjne, wykwintne restauracje i parkingi, na których stały już na zawsze nikomu niepotrzebne luksusowe samochody.
Teraz w mieście zostali tylko desperaci.
Tak, istniała tu nadal wąziutka kasta oligarchów, szejków i milionerów, którzy stwierdzili: nie potrzeba nam państwa, damy sobie radę sami. Każdy z nich posiadał własne elektrownie, stacje filtrowania wody, słowem własną infrastrukturę. Żywili i utrzymywali swoje prywatne armie, mieli farmy żywności... Czasy wczesnoplemienne.
Poza nimi można tu było znaleźć tylko wyrzutków, mimo wszystko lgnących do sławy Dubaju jako miasta-azylu, bezpiecznej przystani poza jurysdykcją światowych sądów.
I to właśnie pomiędzy nimi miałem nadzieję znaleźć naszego dłużnika.
Kupiłem w recepcji hotelu – notabene jedynego wciąż działającego – biały płaszcz, opłaciłem prawo pobytu na kilka dni. Dostałem zupełnie nieaktualną mapę i garść bezużytecznych porad w łamanym rosyjskim... Znać, że nasi nadal bywali tu częstymi gośćmi.
– Valenta? – zapytałem bez szczególnej nadziei, potem pokazałem zdjęcie. – Marco Valenta?
Typek pokręcił głową, rozłożył ręce. Nawet jeśli tamtego widział, nie wolno mu było o tym mówić; ot, takie reguły miasta.
Za dzikie pieniądze wypożyczyłem sobie terenowego łazika, wrzuciłem do niego butelkę wody. Za pazuchę wsadziłem pistolet, do kieszeni puszkę coli, która zawieruszyła mi się z wyprawy do babci szamanki... Ruszyłem pozwiedzać ten szkielet miasta.
Dubaj za dnia robił jeszcze straszniejsze wrażenie niż nocą. Błękitne niebo, złocisty piasek – i wystające z niego resztki ongiś wspaniałej cywilizacji, teraz wartej mniej niż beton, z którego wzniesiono wieżowce. Jechałem powoli, rozglądając się na lewo i prawo, próbując wniknąć w sposób myślenia Valenty.
Bo przecież dla niego to wcale nie był koniec. Zapewne uważał, że to przejściowa niedogodność, wycofanie się na z góry upatrzone pozycje. Wiedział, że musi zalec na dnie, ale z drugiej strony nie będzie chciał oddalać się zbytnio od tego, co uważał za centrum wydarzeń.
Miałem w zegarku opracowaną przez Kulasa i Mykołę listę potencjalnych lokacji, gdzie Piliarski mógłby umieścić naszego Valentę. Nawet nie próbowałem ich pytać, jak to zrobili, skąd wiedzieli, na podstawie czego... Ot, praca operacyjna, i tyle.
Tylko że oni siedzieli sobie tam, w spokojnym, bezpiecznym NeoSybirsku, żarli gówno z plastiku i gadali o pierdołach. A ja musiałem to wszystko sprawdzić organoleptycznie.
Zatrzymałem samochód na zapiaszczonym parkingu pod pierwszym pasującym adresem, wysiadłem z nagrzanego wnętrza na upiornie nagrzaną ulicę.
– Bonjour, je cherche Marco Valenta – zatrajkotałem w języku Villona i Voltaire’a, wchodząc do pomieszczenia, w którym siedzieli bywalcy jednego z działających apartamentowców.
Zapadła cisza, kilkanaście par oczu zwróciło się ku mnie jak na starym westernie.
– Szukam Marco Valenty – powtórzyłem po rosyjsku.
Od stołu bilardowego oderwał się wielki, wytatuowany typ. Dwa pomarańczowe wszczepy oczu jarzyły się złym blaskiem, po protezie potylicy biegły kolorowe przewody augmentowanego systemu hormonalnego... Z jakiegoś powodu od razu uznałem, że to jeden z naszych.
– Spierdalaj, łowco nagród! – charknął po rusku. Ano, swój swojego pozna.
– Szukam tego człowieka. – Podniosłem lewą rękę, wyświetlając hologram zdjęcia Valenty, a jednocześnie prawą wyjąłem z kabury pistolet i wycelowałem w kierunku wytatuowanego, który wychodził właśnie na prostą ku mnie. Zwolnił, zatrzymał się, uniósł ręce. Każdy nagle traci rezon, spoglądając w wylot lufy. – Widział go ktoś? Słyszał o nim?
Cisza. No tak, nie spodziewałem się więcej: tutaj po prostu wszyscy wszystkich kryli. Cóż, będę próbować do skutku.
Skreśliłem w myślach pierwszy adres, ruszyłem w objazd po kolejnych.
Miasto duchów nieodmiennie witało mnie tak samo: niechętną ciszą, wrogimi spojrzeniami. W kilku miejscach, które wytypowali dla mnie Kulas z Mykołą, faktycznie znalazłem pochowane po ruinach, dość umiejętnie zamaskowane mieszkanka. No, bardziej lisie nory – dobry widok na podejście, własny zapas wody, pomontowane na dachach baterie solarne.
W jednej takiej kryjówce ktoś nawet był, więc przysiadłem sobie dwa domy dalej i siorbiąc odfiltrowaną z własnego potu wodę, czekałem. Prędzej czy później wyjdą przecież, pokażą się...
Wyszli – trzech mężczyzn, wnosząc po wyglądzie i wyposażeniu, płatnych zabójców. Nawet tacy jak oni musieli się czasami przyczaić i przeczekać burzę, którą przeważnie sami prowokowali. Ciekawe, interesujące, ale to nie ich szukałem i na pewno nie ich chciałem znaleźć.
Pierwszy dzień upłynął mi właśnie pod takim znakiem. Już wracając do hoteliku, powziąłem twarde postanowienie: jak tylko moja noga postanie w NeoSybirsku, pójdę sobie na basen. Prawdziwy, z wodą bez domieszki chemii i w ogóle. I kupię sobie zgrzewkę czystej wody, którą będę trzymać w lodówce tak długo, aż na butelkach osiądzie szron.
A przede wszystkim wezmę długi, zimny prysznic.
Słońce zaszło, punktowo zrobiło się ciemno. Jakby ktoś wajchę przełożył: pach, i jest noc.
Zjadłem byle co z przywiezionych ze sobą zapasów, posiedziałem trochę w fotelu, patrząc na martwą metropolię. Miasto błyskawicznie pogrążyło się w mroku, po pustych ulicach poniosły się jękliwe nawoływania muzułmańskich modlitw... Dalej, na przedmieściach widać było pojedyncze kropki świateł i pomarańczowe punkty ognisk.
Ciemność, spokój. Ciekawe, czy mój NeoSybirsk też czeka podobny los? Czy pewnego dnia ludzie zaczną uciekać, przeprowadzać się gdzie indziej? A może...
Nie wiem jednak, co „może”, bo jakoś tymczasem głowa opadła mi na piersi i zasnąłem.
Tym razem wstałem jeszcze wcześniej, ledwie słońce wychyliło się zza horyzontu. Lekka przekąska w garść, dwie butle wody do wozu i naprzód, zanim ze zwykłego upału zrobi się upał nieludzki, przerażający, iście piekielny.
Zostało mi do objechania dosłownie pięć lokacji. Czemu akurat te, skąd poprzednie? To one figurowały na liście nieruchomości, będących własnością jednej ze struktur Piliarskiego. Oczywiście, mógł mieszkać w nich, jak widać, ktokolwiek...
Ale należało przerobić wszystkie opcje, prawda? To się nazywało: technologia pracy.
Minąłem potencjalny cel, zaparkowałem samochód w resztkach centrum handlowego kawałek dalej. No nie chciało mi się piechotą iść, ale co ja zrobię? Nawyki z Legii silniejsze, nigdy się nie podchodzi drogą na wprost.
Niedobudowany wieżowiec wznosił się klatką z betonu i aluminium, do połowy wysokości już obłożoną zmatowiałymi, zakurzonymi płytami szyb. Widziałem panele solarne doczepione do wyższych pięter, na zapleczu działała nawet instalacja drenująca zasolone wody gruntowe. Wyglądało na to, że gnieździło się tutaj jeszcze kilku ostatnich rezydentów.
Na dole funkcjonowała nieformalna recepcja: dwóch ponurych, brodatych arabusów podniosło się z krzeseł, kiedy wszedłem przez rozsuwane drzwi. Jeden wymownie przerzucił na przód zmodyfikowany karabinek bezłuskowy systemu Kałasznikowa.
– Piliarski – odezwałem się do nich od razu, uprzedzająco. Wyciągnąłem z kieszeni kurtki swój dowód, pomachałem przed oczami: szansa na to, że znają i potrafią odczytać cyrylicę, była bliska zera. – Gennadij Piliarski. Mieszkam tutaj, moje apartamenty. Comprenez-vouz?
Pokazałem palcem na siebie, na górę, że niby tam jest moje lokum. Jeden skrzywił się, ale drugi pokiwał głową, rozciągnął się w uśmiechu złotych zębów:
– Orrajt, jes, jes! Gudmorning, majfriend!
– Ja ci dam majfriend, ciapaty brudasie jeden – odparłem z uśmiechem, kierując się ku schodom na górę.
Nawet nie miałem zamiaru sprawdzać, czy winda zadziała. Poza tym, jeśli tym przyjdzie do głowy powiadomić mieszkańców apartamentu – o ile jacyś byli – to w wypadku, gdyby tamci mieli zamiar uciekać, statystycznie raczej skoczą ku schodom.
Nie przyszło. Wdrapałem się na siódme piętro, odsapnąłem nieco: oj, kondycja już nie ta, a jakoś nie mogłem wziąć się za te ćwiczenia. Zalewając się potem, doczłapałem jeszcze trzy piętra wyżej, na najwyższą zabudowaną kondygnację.
Korytarz, kilkoro drzwi. Znalazłem te z właściwym numerem. Nadal dysząc ciężko, stanąłem nieco z boku, żeby mi ktoś nie strzelił prosto w piersi, i przycisnąłem guzik dzwonka. Zaćwierkotał jakąś pretensjonalną, irytującą melodyjką. Poczekałem chwilę: nic, cisza, zero...
Już odwróciłem się, żeby odejść, kiedy zapaliła się lampka interkomu.
– Czego? – warknął głos po rosyjsku.
– Ja, eee... szukam pana Gennadija – podałem ten sam tekst, co wszędzie. – Bo pieniądze mu chcę oddać.
Logiczne, nie? Jakbym chciał zabrać, to i tak nikt nie otworzy. A z frajerem chętnie każdy pogada.
– Nie ma go – znów odezwał się głośnik.
– Ale... to jego mieszkanie?
– Nie ma go, mówię.
– No dobrze, przepraszam w takim razie. A może mi pan powiedzieć...
– Stiopa, kto to? – nagle usłyszałem w interkomie trzeci głos.
Tak jak gdyby ktoś podszedł do rozmawiającego i zajrzał mu przez ramię, a mikrofon przypadkiem wychwycił pytanie. I teraz pewnie patrzyli obaj w ekran... Pozna mnie, nie pozna?
Kamerka zgasła: poznał, wyłączył komunikator.
Ale ja też rozpoznałem głos: Valenta.
I to był ten moment, kiedy wszystko rozstrzygało się w przysłowiowych ułamkach sekund.
On tam był. Był też z nim ktoś inny. Na pewno nie jego kobieta, raczej ochroniarz. Ja byłem tu, oni byli tam. Poznał mnie, wiedział, kim jestem.
Skoczyłem w bok, jednocześnie rozpinając kurtkę jedną ręką i sięgając drugą po pistolet.
Odwiedzenie kurka, zamek sam skoczył w tył, wprowadzając nabój do komory. Przycelowanie w futrynę obok zamka, siatka celownicza zapięła się minimalnie później, niż ja ustawiłem przyrządy celownicze w jedną linię.
Palec ściągnął spust.
Pierwsza kula wyleciała przez drzwi w momencie, kiedy ja już oddawałem strzał. Drugiej nie zanotowałem, bo ogień u wylotu lufy i szarpnięcie broni pochłonęły całą moją uwagę; trzecia i czwarta poszły już bardziej w lewo, niebezpiecznie w moim kierunku.
Drzwi nie były pancerne! To zmieniało postać rzeczy.
Spojrzałem centralnie na nie, strzał! Potem nieco w prawo, ku domofonowi – strzał!
W odpowiedzi ze środka znów zagrzechotał pistolet maszynowy.
Jeszcze jeden strzał w zamek, odskoczyłem w bok, pod ścianę. Zabrzęczała tocząca się łuska, kawałek posiekanej kulami marmurowej płyty oderwał się od ściany i z łoskotem roztrzaskał o podłogę.
Wdech, wydech, wdech, wydech, wstrzymaj powietrze.
Przeskoczyłem przed drzwiami, w biegu raz jeszcze dałem ognia centralnie w środek, dopadłem do drugiej strony. Nic.
Albo na mnie czekał, albo...
Wielu rzeczy nas uczyli w Legii, ale na pewno nie zastanawiania się.
Kopnąłem z całej siły w drzwi, te wypadły z jękiem z rozwalonego zamka i uderzyły w ścianę. Odczekałem chwilę, kolejny wydech, wdech – skok do środka, rzut plackiem na glebę, broń przed sobą!
O matulu słodka, ale mnie zabolały odbite jeszcze przez Olgę żebra.
Spokój, tylko dymiące łuski na podłodze. I krew, czyli jednak go trafiłem. Nie czekał tu, w korytarzu, więc pewnie był dalej.
Jak będę wchodził, to mnie wyjmie na czysto.
Sukinsyn.
Podniosłem się, dysząc ciężko, przesunąłem wzdłuż ściany. Tak, tam musiał być salon albo inny hol i on gdzieś tam się przyczaił. Znając życie i domorosłych ochroniarzy za dychę, to za kanapą. A teraz krwawi i na mnie czeka.
A ja muszę wykonać pierwszy ruch. I nie mam pojęcia, co...
Coś twardego uwierało mnie w biodro. Sięgnąłem do kieszeni, wymacałem obły, zimny kształt puszki coca-coli. Twardy, metalowy walec z zawleczką.
I wtedy do głowy przyszedł mi zupełnie idiotyczny, błazeński wręcz pomysł.
Schowałem pistolet do kabury, wyciągnąłem puszkę i potrząsnąłem konkretnie. No, to będzie głupie, srogo głupie...
– Granat!! – wrzasnąłem na całe gardło, prztyknąłem zawleczką i z zamachu rzuciłem puszkę za róg pokoju.
Syczący, ciągnący za sobą brązowy pióropusz pocisk odbił się od ściany, dodatkowo wzburzony płyn siknął ze zdwojoną mocą, posyłając wirującą puszkę na sam środek salonu. Ktoś zahurgotał i gwałtownie poderwał się z ukrycia, chcąc jak najszybciej dopaść zbawiennego schronienia, jakie mogło dać mu inne pomieszczenie.
Wyskoczyłem zza rogu, złapałem w celownik bojowy rozmazany kształt biegnącego na łeb na szyję ochroniarza i dwa razy ściągnąłem spust.
Pistolet huknął, skoczył w ręku.
Rozmazany kształt plasnął na ziemię i nabrał ostrości, jednocześnie gwałtownie tracąc płyny ustrojowe.
Przebiegłem od razu na drugą stronę pokoju, po drodze kopnąłem upuszczoną przez tamtego broń. Przypadłem do ściany, podniosłem drugą ręką pistolet maszynowy... Powinien mieć jeszcze kilkanaście kul w magazynku.
Cisza. Oddychałem szybko, gwałtownie, serce waliło mi jak oszalałe. Mógł być jeszcze jeden albo i dwóch!
Szybko skoczyłem do sąsiedniego pomieszczenia, omiotłem bronią, dopadłem do okna, celując we wnękę niedokończonej łazienki... Czysto, raczej czysto. Starałem się jednocześnie nie spuszczać z oka wyjścia, żeby mi ptaszek nie dał dyla, więc zerkałem to tu, to tam...
– Porozmawiajmy! – rozległ się nagle głos Valenty.
Zamarłem. To mogła być pułapka, to na pewno była pułapka. Przyjdę do niego, a on mnie zastrzeli. Albo każe to zrobić komuś innemu.
Nie. Gdyby był ktoś inny, to już by do mnie strzelali, pomyślałem.
Więc został tylko on.
Zauważyłem stojące na stoliku w salonie dwa kieliszki. Dwa. Przecież z ochroniarzem raczej nie pił.
– Wychodź! – zawołałem. – Mam twoją kobietę!
Chwila ciszy.
– Ale przecież Anna jest tu ze mną – odezwał się tamten skądś z głębi apartamentu.
Debil. No debil, jak mi Bóg miły! Skoro wie, że ja blefuję, to mógłby mnie pociągnąć, udać, że uwierzył. A ten: nie, przecież nie... Chyba że naprawdę nie miał już dokąd ani za co uciekać.
– Wychodź! – powtórzyłem.
Zaszurały zbliżające się kroki. Przytuliłem się do futryny, żeby mieć jak najlepszy kąt ostrzału na cały hol, zacisnąłem rękę na chwycie pistoletu, skaczącego za nerwowymi ruchami gałki ocznej.
Wyszedł. Po prostu wyszedł do mnie z rękoma w górze, a za nim ta jego plastikowa lala.
Widać było, że to już nie ten sam człowiek. Schudł wyraźnie, lekko poszarzał na twarzy. Wyhodował kilkudniową bródkę. Owszem, nadal równo przystrzyżoną, ale zmianę dało się dostrzec od razu.
I tylko oczy były te same – pełne blasku nadziei, żarzące się irracjonalnym oczekiwaniem tego, że los mimo wszystko się odmieni.
– Panie Aleksandrze! – Zdołał przywołać na twarz uśmiech.
Nie, nie „przywołać”. On się uśmiechnął. Szczerze, promiennie, radośnie.
Nie „tak jakby” się cieszył – on się faktycznie cieszył.
Musiał mieć mózg już tak przeżarty przez te kołczingowe brednie i powtarzane mantry trenerów osobistych, że naprawdę, autentycznie w to wszystko wierzył. A przede wszystkim wierzył w siebie.
– Ręce w górze trzymaj! – warknąłem, widząc, że chce je opuścić.
Błyskawicznie uniósł łapy wyżej. Tak, dopiero w twarzy jego kobiety zobaczyłem prawdziwy strach. Ona patrzyła na leżącego w kałuży krwi ochroniarza i doskonale wiedziała, że żarty się skończyły.
– Oczywiście, oczywiście! Ale nie ma powodu do takiej nerwowości, panie Aleksandrze. Może naprawdę porozmawiajmy na spokojnie?
– Dawaj komunikator!
Odpiął, podał bransoletkę zegarka. Pokazałem ruchem, że mają oboje siadać na kanapie, sam cofnąłem się do korytarza i przymknąłem drzwi. Wróciłem: siedzieli w tym samym miejscu, on klarował jej coś półszeptem.
Przejrzałem historię połączeń: przez ostatnie dziesięć minut nie dzwonił do nikogo, nie wysyłał wiadomości. Czyli nie musiałem obawiać się, że nagle wpadnie tu kawaleria.
– Siedzieć! – poleciłem, a sam na szybko, nie spuszczając ich z oka na dłużej niż chwilę, obszedłem apartament.
Niedokończony drugi salon, wielka kuchnia z zagospodarowanym tylko jednym rogiem. Trzy sypialnie, z czego w jednej rozbabrane łóżko z dużą ilością ciuchów dokoła, a w drugiej prosty materac i dwie torby podróżne. Łazienka, pusty balkon przysypany piachem i śmieciami.
Bez holoprojektora, bez telewizji, bez stałego dojścia do Strumienia ani Internetu.
To naprawdę była ostatnia kryjówka, zrozumiałem. Żadna tymczasowa baza operacyjna, wcale nie lokal przejściowy na drodze ku czemuś lepszemu. To autentycznie było miejsce, do którego się ucieka, gasi światło, naciąga kołdrę na głowę i ma nadzieję, że nic złego się nie stanie.
No cóż, tak się przezabawnie złożyło, że właśnie stałem się ja.
Wypiąłem z pistoletu maszynowego magazynek, wyrepetowałem nabój z komory. Znów wsunąłem magazynek na miejsce i z tak przygotowaną, roboczo unieszkodliwioną bronią wróciłem do salonu.
Siedzieli obok siebie, karnie i posłusznie. Z rozmachem huknąłem peemem o blat stolika, kładąc go rękojeścią ku Valencie. Strzelił oczami na broń, na mnie, znów na broń... Przełknął ślinę, odchylił się na kanapie.
Wiedział, po co to zrobiłem. To było jak danie ostatniej szansy, z której on musiał dobrowolnie zrezygnować.
Przekręciłem sobie fotel przodem do nich, rozsiadłem się wygodnie, trzymając rękę z bronią na podłokietniku. Lufa pistoletu posłusznie podążała za ruchami moich gałek ocznych.
– Trzydzieści milionów rubli – powiedziałem powoli i dosadnie.
– Panie Aleksandrze, przecież mówiłem panu już. Nie mam...
– Trzydzieści. Milionów. Rubli – powtórzyłem. – Ani kopiejki więcej, ale też ani kopiejki mniej. Trzydzieści milionów, które pana firmy były winne K-Mer Corp, a które teraz są winne osobiście panu Daniłowowi.
– Ależ to są długi firm, nie moje!
– Tylko że firmy są pańskie. Proszę, bo ja naprawdę nie mam ochoty przechodzić przez to po raz kolejny. Jestem tutaj, więc to chyba jasne, że będziemy szli za panem do końca.
– Ale ja mówię panu, to nie moje długi! Nie mam tych pieniędzy, przecież ich nie brałem! Gdybym wziął, to mógłbym oddać, a tak? Ja ich naprawdę nie mam.
Cały czas patrzył mi w oczy, mówił z lekkim uśmiechem, na luzie. Doskonała kontrola mimiki i ruchów. Piękny przykład człowieka, który naprawdę panował nad sobą. Gdybyśmy targowali się o coś albo gdyby próbował mnie do czegoś przekonać, to pewnie puściłby mnie z torbami.
Ale to nie były rozmowy biznesowe, a on nie miał w ręku nic, co mogłoby mnie zainteresować. Ja zaś nie byłem negocjatorem, a wyłącznie egzekutorem.
– Trzydzieści milionów, panie Marco. Upłynnił pan aktywa, polikwidował firmy. Ma pan tę gotówkę.
– Nie! Naprawdę nie. To poszło na spłaty innych zobowiązań, a ja teraz rozkręcam kolejny biznes. Może pan też chce zarobić? – ożywił się. – Niech pan przekona Daniłowa, że go spłacę. Za rok, dwa, trzy, ja to odrobię, i jeszcze zarobię dziesięć razy tyle! I wtedy wszyscy będą zadowoleni...