Текст книги "SybirPunk Vol.1"
Автор книги: Michał Gołkowski
Жанры:
Киберпанк
,сообщить о нарушении
Текущая страница: 21 (всего у книги 28 страниц)
– Tak, nie ukrywam, że... Ile byłem nieprzytomny?
– Cztery dni.
– Cztery dni?!
Wyszliśmy z chatki. Dzieci kotłowały się wokół stojącego przy szopie ciągnika, dorośli nadal rozmawiali o czymś przy swoim stoliku.
– Cztery dni, tak. Dziś wieczorem Lygsyk Ramdasanbunowicz będzie u nas swoim wozem, podwiezie pana.
– Dziękuję. Ja... naprawdę dziękuję. I jeśli mogę coś zrobić dla babci albo dla pani, to proszę tylko powiedzieć.
Gerel wzięła się pod boki, pokręciła głową.
– Więcej niż Wadim, panie Aleksandrze? Czy myśli pan, że mieszkamy tak, bo nie moglibyśmy inaczej?
– Ja nie powiedziałem...
– Ale pomyślał pan, i to widać. Ja to widzę, widzi to babcia Yumsun. Widzą to też inni. Tylko panu wydaje się, że umie oszukiwać ludzi tak samo dobrze, jak w mieście. A co najważniejsze, że umie pan oszukiwać siebie samego.
– Daniłow pomaga wam zatem. A wy tej pomocy nie chcecie.
– Jego darem dla rodziny jest to, że możemy mieszkać tak, jak chcemy. On też mieszka tak, jak chce, i nikt nie ma mu za złe tego, że porzucił góry i naszą ziemię... Mimo że komuś innemu babcia nie pozwoliłaby przekroczyć progu.
– Babcia. No właśnie, Gerel: ile babcia ma lat?
– Sto dwadzieścia.
– Ile?!
– Sto dwadzieścia. Dokładnie tyle, ile bogowie przepisali człowiekowi jako okres jego życia.
– Piękny wiek, nie ma co... – Pokręciłem głową z uznaniem. W tych warunkach, bez dostępu do medycyny! – Czyli musiała urodzić się jeszcze przed...
– Proszę nie zawracać sobie głowy kalendarzem: babcia Yumsun ma sto dwadzieścia lat, odkąd ja sięgam pamięcią.
Pokiwałem tylko, nie mając siły kontestować otaczającej mnie rzeczywistości.
Posiedziałem u nich do wieczora, udając, że przysłuchuję się rozmowom.
Ktoś przyszedł, czegoś chciał, poszedłem razem z innymi mężczyznami ładować drewno na przyczepę. Potem zwieźliśmy je do szopy, pocięliśmy prymitywnymi, ręcznymi piłami.
Wszędzie wokół, jak okiem sięgnąć, były tylko ośnieżone szczyty i las, a pośród nich tkwiła ta osada: cztery obejścia na krzyż, jedna ręczna pompa, jeden słup generatora wiatrowego i kilka paneli solarów. Tyle. Większość drzew była martwa, tylko nieliczne wystawały zielonymi strzałami spomiędzy morza szaro-żółtych kikutów. Natomiast słyszałem kilka razy śpiew ptaków, raz w oddali przesunęła się sylwetka zwierzęcia: koń, krowa, jeleń? Nie miałem bladego pojęcia, nie umiałem w przyrodę.
Tak – tutaj, daleko u stóp potężnego łańcucha gór Ałtaju, przyroda jeszcze się trzymała. Dziesięć, może dwadzieścia lat, i resztka lasu zniknie, a wraz z nią znikną zarówno ci, jak i wszyscy podobni im ludzie.
Minęło popołudnie i wieczór, a transportu nie było. Zaprosili mnie do wspólnej kolacji, zjedliśmy... no, trudno powiedzieć co. Chyba ryż, do tego kawałki mięsa i jakieś rośliny. Wszyscy, jak jeden mąż, żłopali coca-colę z puszek.
– Babcia bardzo ją lubi – wyjaśniła Gerel. – Więc któregoś razu Wadim nam przywiózł.
– Ile?
– Trudno powiedzieć, kontener stoi za domem.
Nadeszła noc. Ciemna choć oko wykol, majestatyczna, posępna i milcząca. Całe niebo usłane było gwiazdami i tylko daleko na północy punkciki bladły, odpychane przez bladawą łunę.
– NeoSybirsk? – zapytałem siedzącej na ławeczce obok Gerel.
– Dokładnie tak.
– Ten znajomy, ten od samochodu. Myślisz, że...
– Przyjedzie. Nie teraz, to za godzinę. Albo jutro. Ale przyjedzie.
Zacisnąłem zęby. Nie umiałem tak, nie potrafiłem! Czas to pieniądz, planowanie, gospodarka zasobami i masa innych rzeczy! Pracujemy na akord, śpimy na akord, nawet odpoczywamy na akord! Wszystko po to, żeby zarobić określoną ilość pieniędzy, które po przejściu na emeryturę pozwolą nam siedzieć na ławeczce, patrzeć na grzejące słońce i komentować pogodę.
Dokładnie na to, co ci ludzie i tak robili przez całe życie.
Sprawdzałem już kilka razy, ale jeszcze raz puknąłem zegarek: nic, cisza, wyszukiwanie sieci. Nie miałem zasięgu, nie miałem autokalendarza, nie miałem zegarka. Nie miałem nic poza sobą.
I czułem, że potrafiłbym do tego przywyknąć.
Daleko w oddali rozległ się warkot silnika, błysnęły potrójne światła reflektorów. Snop światła omiótł kawałek lasu, zawinął i zaczął przesuwać się w bok, po zboczu.
Podniosłem się: zaraz tu będzie! Jednak Gerel pociągnęła mnie za rękaw.
– Proszę usiąść, jeszcze sporo.
– Ale jest blisko...
– W górach wszystko jest blisko, tylko tutaj czas mierzy się na dni, a nie kilometry. Proszę siadać.
Rzeczywiście, zanim maszyna dojechała do zabudowań, minęło jeszcze... no, sporo. Klekocząc tłumikiem, wyjąc na zbyt wysokich obrotach i piszcząc paskiem klinowym, wszędochód wtoczył się na podwórko. Kierowca, nie zwracając uwagi na ujadające i rzucające się do kół psy, zakręcił zwinnie i zajechał pod sam ganek. Silnik zarzęził i zgasł z klangorem luźnych części, reflektory zgasły. Zrobiło się zupełnie ciemno.
Trzasnęły drzwi, z szoferki wyskoczył mężczyzna – podobnie wyglądający, podobnie ubrany, używający podobnie niezrozumiałego języka jak tubylcy. Wysokie gumofilce, wyświechtane spodnie, rozpięta szara kurtka, czapka z daszkiem... Gdyby nie zawieszony na szyi pęk kluczy, to mógłbym go pomylić z którymkolwiek z miejscowych.
Przywitaliśmy się, ja oczywiście nawet nie dałem rady wyłuskać jego imienia spośród innych dźwięków. Gerel wytłumaczyła mi, że Lygsyk Ramdasancośtamowicz przywozi im czasami zapasy z sąsiedniego chutoru na handel, ale teraz muszą go nakarmić, nim ruszy dalej.
Nawet nie pytałem, co oznacza tutaj pojęcie „sąsiedni”.
Lygsyk zjadł, pogadał o czymś z tutejszymi, poszedł na chwilę do babci. W końcu machnął na mnie ręką: ruszamy!
– Gerel, dziękuję. I proszę jeszcze raz podziękować babci. – Uśmiechnąłem się, trzymając w ręku słoiczek pełen własnej krwi.
– Każdy robi, co może i czego wymaga od niego sytuacja. Proszę tylko zrobić to samo dla Wadima, bo to w gruncie rzeczy porządny człowiek.
Babcia wyjrzała przez okno, zawołała coś po swojemu. Gerel pokiwała głową, spojrzała na mnie poważnie.
– Babcia mówi, że cola jest zdrowa. Dobrze robi na żołądek i że pan też ma ją pić.
– Ach. No cóż, dziękuję za dobrą radę.
Podałem rękę każdemu z członków rodziny, domowników i rezydentów gospodarstwa, nawet dzieci przyszły się ze mną pożegnać. Babcia jeszcze pomachała... Wskoczyłem do szoferki od strony pasażera, maszyna zawarczała i ruszyła z miejsca.
Wszędochód kołysał na wybojach, mój kierowca, którego imienia oczywiście już zapomniałem, kręcił kierownicą w lewo i prawo, wybierając drogę na podstawie sobie tylko wiadomych przesłanek. Jechaliśmy zupełnie na przełaj, od czasu do czasu tylko w świetle reflektorów mignęła stara, zarośnięta chwastami koleina.
Wokół mieliśmy wyłącznie ciemność, z której czasami wyłaniały się i zaraz znikały martwe drzewa, zbocza pagórków czy ciemne otchłanie dolinek. Czarne niebo rozciągało się ponad nami ogromną kopułą, na której mrugały obojętne gwiazdy.
Chyba nigdy w życiu nie czułem się jeszcze tak bardzo mały, nieistotny i zagubiony. Nawet tam, w głębokiej Afryce, wszystko miało... no, jakąś orientację, kierunek. Były lokalne siły, byliśmy my, byli próbujący nas pozabijać bojownicy. Mieliśmy mapy, satelity i wszystko miało sens.
A tutaj? Po prostu jechałem nie wiedzieć skąd i nie wiedzieć dokąd z człowiekiem, który nawet nie mówił po rosyjsku.
Kierowca zapytał o coś bardzo grzecznie, ja niepewnie kiwnąłem: okej? Kliknął przełącznikiem, z głośniczków posypała się lawina dźwięków w przedziwnym języku do wtóru równie dziwnej, jękliwo-brzęczącej muzyki.
– Aaaal-suuu-geee-deee, czyyy-myy-dee-meeee – zaczął śpiewać tamten, wyraźnie ukontentowany. – Aaaa-suuu, aaaaal-suuuuuu, czyy-my-ree-myyy-aaaal-suuu....
Szoferka bardziej przypominała mały domek niż wnętrze samochodu. Wszędzie wisiały i leżały dywaniki, wmontowano tutaj mikrofalówkę i lodówkę, z tyłu widziałem półki z jedzeniem... Firaneczki z frędzelkami, kołyszące się proporczyki i obowiązkowe zdjęcie Prezydenta oprawione w udający złoto tandetny plastik.
Patrzyłem za okno, w przesuwającą się ciemność. Oczy zamykały się same, wóz kołysał mnie do snu, silnik mruczał słyszalną gdzieś na granicy pomiędzy snem a jawą kołysankę.
Nawet nie wiem, kiedy odpłynąłem.
Obudziło mnie szarpnięcie i gasnący silnik. Rozejrzałem się: co jest, co się stało...?
Skrzypnęły drzwi, poczułem podmuch chłodnego powietrza niosącego ze sobą zapach spalin. Kierowca zatrzymał wóz i wysiadł, przeciągnął się... No tak, przerwa dla pęcherza.
Wygramoliłem się, zeskoczyłem z drabinki. Zbliżał się już świt, wszystko wokół spowijała szarawa, mleczna mgiełka. Było zimno! Nie to, że chłodno, ale wręcz lodowato, przejmująco do szpiku kości. Na trawie wisiała rosa, buty dosłownie po kilku krokach miałem już całe mokre.
A mimo to było pięknie. Tak cicho, spokojnie i pusto.
– Złóżmy hołd naturze. – Ziewnąłem, rozpinając rozporek.
Nigdy nie sikałem w tak epicko malowniczych okolicznościach.
Słońce nie zdążyło jeszcze podnieść się nazbyt wysoko ponad górami, kiedy dojechaliśmy do drogi.
Droga! Nie to, że asfalt, zwykła gruntówka i tyle. Ale w ogóle była to już cywilizacja!
Samochód od razu rozwinął lepszą prędkość, mój towarzysz też zaczął gadać do mnie coś po swojemu. Widać było, że lubi swoją dzicz, ale jednak tutaj się zupełnie inaczej jechało!
Przed południem dojechaliśmy do asfaltu.
Miałem ochotę normalnie wyskoczyć z szoferki i ucałować nawierzchnię szosy. Tak! Dojechaliśmy, udało się! To teraz do miasta będzie już niedaleko!
– NeoSybirsk, daleko? – zapytałem kierowcy.
– NeoSybirsk! – Machnął ręką w lewo. – NeoSybirsk!
– No tak, tak. To co, jedziemy?
Coś było nie tak. Wszędochód, owszem, dojechał do asfaltu, ale stanął, wychylając ponad czarną wstęgę drogi tylko czubek nosa. Jak pies podwórkowy, który podchodzi do otwartej bramy, do tej pory wyznaczającej granicę jego świata, i ostrożnie wygląda poza magiczną linię.
A kierowca patrzył na mnie wyczekująco i uśmiechał się przy tym dobrodusznie. Tak jakby wszystko było już jasne i ustalone, a on zrobił swoje.
– NeoSybirk tam? Jedziemy? – Pokazałem w lewo, na niego i na siebie, na pojazd.
Pokiwał głową, potem pokręcił: tak, zrozumiałem, ale nie. Zaćwierkał po swojemu, pokazał na mnie, na drogę, w kierunku, gdzie rzekomo było miasto. Na siebie, klepnął w kierownicę, zrobił gest wykręcania i pokazał ku górom.
Ach. No tak. Czyli Gerel, mówiąc, że Lygsyk mnie podwiezie, miała na myśli właśnie to: kawałek mnie podwiezie.
Lygsyk. Tak miał na imię. Na sam koniec sobie przypomniałem.
Podałem mu rękę, z kwaśnym uśmiechem wygramoliłem się z szoferki. Lygsyk pomachał mi przez szybę, wykręcił na asfalcie i warcząc silnikiem, pojechał gruntówką z powrotem.
– Nooo dobra... – powiedziałem sam do siebie, jako że nikogo innego nie było widać. – Komu w drogę, temu czas. W tamtą stronę niby. Spoko.
Uszedłem może pięćdziesiąt kroków, kiedy rozległ się sygnał klaksonu i warkot silnika: wszędochód wyłonił się z gruntówki, wjechał na asfalt i ruszył za mną.
Ha! Czyli jednak nie taka była umowa! Przemyślał, złapały go wyrzuty sumienia i teraz po mnie wracał!
Stanąłem i poczekałem, aż zrówna się ze mną.
Zapiszczały hamulce, drzwi szoferki otwarły się. Lygsyk uśmiechnął się szeroko i podał mi sześciopak coca-coli.
Szedłem sobie środkiem asfaltu, kopiąc przed sobą pustą puszkę po coli i zastanawiając nad sensem tego wszystkiego.
Uszedłem jakieś... no, jeśli mnie nogi nie myliły, to dobre cztery kilometry. Zaczynało robić się gorąco, mimo że słońce nie paliło tutaj aż tak, jak w mieście, a ja miałem tylko cztery puszki gazowanego, słodkiego napoju, który najchętniej popijałbym wodą.
No i słoiczek z własną krwią, ale to tak czysto informacyjnie.
Przez ostatnią godzinę, bo tyle pewnie już maszerowałem, nie minął mnie ani jeden samochód. Wiedziałem, że statystycznie, w końcu, jakiś musiał tędy jechać – ale nawet wtedy pozostawała kwestia kierunku. Owszem, dla mnie droga prowadziła tam, gdzie szedłem, ale ktoś mógł nią też jechać w drugą stronę.
Tak, nie miałem o czym myśleć. Zasięgu nadal nie było, pejzaż był przerażająco monotonny: góry i martwe drzewa.
Do tej pory słyszało się tylko o tym, że katastrofa ekologiczna, że ocieplenie i w ogóle. No tak, niby zabrakło kilku ogniw łańcucha pokarmowego i całość zaczynała się sypać... Ale co to obchodzi człowieka w mieście, gdzie te ogniwa i tak nie występowały?
Dopiero tutaj dało się odczuć, jak dalece posunięty był rak, toczący tę krainę. Brak owadów, wybitych przez opryski z czasów mojej młodości, doprowadził do wyginięcia części roślin. Te z kolei pociągnęły za sobą niektóre krzewy, grzyby i mchy, potem poszły drzewa... Ptaki zdechły od chemii, większych zwierząt nie było już w ogóle.
Cisza, pustka, bezruch. Tylko wiatr od czasu do czasu świszczał w ogołoconych z liści koronach drzew, stojących w pionie tylko dlatego, że nie zdążyły się przewrócić.
– Wszystko to bez sensu – warknąłem.
Siedzieliśmy tam, w NeoSybirsku, i udawaliśmy, że wszystko jest w porządku. Każdy zamknięty w bąblu własnych spraw, widzący tylko czubek własnego nosa. Niby wolni, mogący przemieszczać się jak chcemy i kiedy chcemy, z dostępem do radia, telewizji i wiedzy prawie-że-całego świata.
Jednak miałem teraz wrażenie, że w tamtych czterech gospodarstwach, przycupniętych na zapomnianym od Boga i ludzi końcu świata, mieszkało więcej ludzi naprawdę wolnych, niż widziałem przez całe wcześniejsze życie.
Przecież jak się nad tym zastanowić, to...
Ale myśl urwała się w połowie i uciekła, gdy za mną rozległ się potężny, donośny ryk klaksonu. Dźwięk uderzył mnie w potylicę, odbił się echem od stoków, potoczył po dolinie... Aż podskoczyłem, obejrzałem się: ciężarówka! Ogromna, osiemnastokołowa fura wytaczała się zza zakrętu.
Kierowca musiał mnie już dostrzec, ale i tak zacząłem krzyczeć, machać rękoma, jak rozbitek na bezludnej wyspie. On mignął jeszcze światłami, zaczął hamować, aż w końcu pneumatyka strzeliła powietrzem, wóz stanął.
– Dokąd to? – zawołał do mnie przez uchyloną szybę.
– NeoSybirsk! Albo gdziekolwiek, próbuję... próbuję do miasta wrócić!
– Wsiadaj!
Czym prędzej obiegłem ogromną, hurgoczącą na jałowym biegu ciężarówkę i wgramoliłem się do kabiny od strony pasażera.
– Dziękuję, dziękuję stokrotnie! – wyrzuciłem z siebie. Kierowca wyciągnął do mnie chromowaną rękę z czerwono-niebieskimi wykończeniami:
– Dimka!
– Sasza!
– Co ty tu robisz, człowieku? – Dimka położył dłoń na gnieździe kierownicy, skrzynia biegów zgrzytnęła, silnik zawarczał głośniej i ruszyliśmy. – Tutaj przecież nawet stacyjki dokowania nie ma!
– No, właśnie do domu próbuję wrócić! Tak się złożyło, że w jedną stronę miałem transport, a z powrotem mnie wysiudali.
Przecież nie powiem mu prawdy, nie? I tak by nie uwierzył. Sam bym sobie nie uwierzył.
– NeoSybirsk, mówisz. Daleko dla mnie i nie w tę stronkę, ale na bazce na pewno ktoś się trafi. Bo ja surowiec wiozę, widziałeś?
Widziałem. Pnie kilkusetletnich drzew, okorowane i pocięte w równe bale. I tak już były martwe, a przecież suchych nawet na deski nie potną, więc parę lat temu ktoś w rządzie wpadł na genialny pomysł: będziemy produkować żywność bio!
Z biodomieszką, to jest. I w ramach tego programu do każdego, nawet najbardziej syfnego plastikowego produktu przeróbki chemicznej, udającego jedzenie, dodawano od trzech do pięciu procent naturalnego, niemodyfikowanego materiału organicznego. Z naturalną celulozą i tkankami roślinnymi, korzystnie wpływającymi na trawienie i przemianę materii!
Owszem, było dokładnie tak: żarliśmy wszyscy trociny.
– Daleko w ogóle?
– Będzie ze sto dwadzieścia kilometrów...
– E, to nie tak źle.
– Do bazki. – Spojrzał na mnie z politowaniem. – A stamtąd jeszcze dobre pięćset do miasteczka.
Pięćset. No dobra, jakoś się przeżyje. Jak na nasze, syberyjskie miary, to wcale nie było daleko. Daleko to do Moskwy było, o! Albo do Jialininggele, albo na Korsykę. Ech, piękna Korsyka, słoneczne i radosne Calvi...
Westchnąłem sobie od serca, patrząc na przelatujące za oknami martwe drzewa i jałową ziemię. Dimka musiał odebrać to jako sygnał mojej desperacji, bo aż docisnął lekko gaz.
– No już, nie martw się. Raz-dwa przeskoczymy, ja tam popróbuję z chłopaczkami pogadać, żeby ktoś cię wziął i nie okradł po dróżce. Pieniążki masz?
– Y... mam? – zapytałem, odruchowo sięgając do kieszeni klimakurtki po portfel. O dziwo, miałem. – Mam, tak.
– No to spokojna główka! U nas, w Federacji, za pieniążki wszystko kupisz!
– „Zdrowia wam dużo, szczęścia i wszelkich łask bożych, pieniędzy brak, ale wy się tu trzymajcie” – zacytowałem jeden z dyżurnych tekstów któregoś z minionych marionetkowych premierów kraju.
– O, to, to! Nie no, poczucie humorku jest, morale wysokie, to wszystko gra!
Wyciągnąłem zza pazuchy dwie puszki coli, podałem mu jedną. Przyjął z uznaniem, otworzył, stuknęliśmy się od razu... Potem on wyjął piersiówkę.
No co, miałem dobremu człowiekowi odmówić? Przecież się nie da. A to przecież nie picie, tylko sytuacja towarzyska.
Ale jak wrócę – tym razem praktycznie zza grobu – to biorę się za siebie na porządnie.
Tym razem już na pewno.
Baza dla ciężarówek była dokładnie tym, czego można było się spodziewać – absurdalnie wielkim, wybetonowanym placem, zastawionym całymi rzędami dalekobieżnych potworów.
Stojące tu ciężarówki musiały przejeżdżać setki, a może i tysiące kilometrów, zwożąc z całego południa okręgu wyszabrowane przyrodzie zasoby naturalne: drewno, kamień, żywicę, resztki ziemi uprawnej... Odciąganą ze studni głębinowych czystą wodę i wyrywane z najgłębszych pokładów minerały.
Pośrodku tego wszystkiego, niczym gniazdo jakiejś matki roju – mimo że nigdy takowej nie widziałem, ale tak się przecież mówiło – tkwił piętrowy budynek punktu administracyjno-dyspozytorskiego, połączonego ze stacją paliw, przyłączem do ładowania akumulatorów, skupem dóbr wszelakich, motelem pracowniczym oraz obowiązkową stołówką i wyszynkiem oraz burdelem.
Zajechaliśmy tam dopiero pod wieczór, bo oczywiście okazało się, że droga jest na sporym odcinku zamknięta.
Erozja gleby pozbawionej naturalnego spoiwa z korzeni drzew i traw musiała doprowadzić do powstania jakiegoś cieku wodnego i spory fragment jezdni po prostu zapadł się, osunął w dół zbocza. Dimka wylazł z szoferki, patrzył, mierzył i klął, ale w końcu jakoś wykręcił i pojechał objazdem... Liczącym, bagatela, kolejne dwieście kilometrów.
Kiedy wreszcie weszliśmy do zadymionego, obskurnego baru, prosto w dudniącą tandetną muzykę i walące po oczach światła, poczułem się, jakbym wchodził na galę na samym Kremlu. Co za przepych, co za luksus, komfort i oszałamiająca wygoda!
Zamówiliśmy po byle czym do jedzenia, ja przemocą powstrzymałem się przed wzięciem kieliszka wódki.
– Bezalkoholowe – wyrzuciłem z siebie jakże obco brzmiący zlepek dźwięków.
Kilku siedzących przy stolikach brodatych, ponurych typów spojrzało na mnie niechętnie, jeden nachylił się do drugiego i warknął coś, patrząc nieprzyjaźnie. Siedzący najbliżej przy kontuarze ostentacyjnie przesiadł się dwa miejsca dalej.
– No, Sasza, to teraz zjemy kolacyjkę, a potem poszukamy ci podwózeczki dalej!
Dimka zdawał się być w swoim żywiole. Znał tutaj połowę ludzi, druga połowa znała jego znajomych i w ogóle widać było, że to zamknięte środowisko.
Nieco raziło tylko nagminne używanie przez tych wielkich, zarośniętych, surowych mężczyzn form zdrobniałych: dróżka, samochodzik, lasek, objeździk, mostek... Można było odnieść wrażenie, że im ktoś bardziej spedalał język, tym większą cieszył się estymą wśród kolegów.
Wiedziony nagłym przeczuciem, sięgnąłem do nadgarstka, aktywowałem zegarek: tak! Tak, miałem zasięg, była sieć!
Mina mi zrzedła, kiedy zobaczyłem spływające powiadomienia: wiadomości, poczta głosowa, nieodebrane połączenia... O mamusiu. No tak, byłem poza siecią od prawie tygodnia, a życie biegło naprzód.
Zacząłem powoli, mozolnie przekopywać się przez zaległości zawodowe, towarzyskie i polityczne.
Cesarz pisał, że kolejni z naszych byli wyłapywani przez milicję. Ktoś ewidentnie musiał puścić farbę, bo psiarnia wchodziła na rympał do domów, pod konkretne adresy.
Kulas: „Halo, ziomek, zapomniałeś o mnie czy twoja nowa dupa cię połknęła?”.
Kojot słał do mnie wiadomość za wiadomością: „Druhu, co jest, gdzieś ty zniknął?!”.
Olga: „Sasza, co jest, bo przepadłeś, martwię się. Daj znak życia”.
Kolejni nasi zgarnięci na dołek.
Kulas: „Sasza, wal się, idę spać”.
Mykoła: „Panie Aleksandrze, czekałem na Pana. Rozumiem, że zatrzymały Pana ważne sprawy, proszę się nie przejmować, ja nie popędzam, bynajmniej...”. Uśmiechnąłem się do własnych myśli: przynajmniej jeden, który potrafił skomponować wiadomość zgodnie z regułami współistnienia społecznego.
Cesarz: „Był nalot na Świątynię”.
Kojot: „Co się dzieje, Sasza?!”.
Kulas: „Żyjesz w ogóle? Dzwoniłem, nie odbierasz. Jest trochę nowych info”.
Olga: „Sasza, podobno miałeś jakiś wypadek, zgarnęli cię do szpitala. Kurwa, kurwa, kurwa mać! Nie jestem w stanie cię zlokalizować, jakbyś pod ziemię się zapadł. Mam nadzieję, że żyjesz. Serio. Bardzo”.
Kulas: „Chudy, zniknąłeś z sieci, wcześniej wyhaczyłem cię w rejestrze szpitali. Od kiedy masz ubezpieczenie w pakiecie platinum?”.
Kojot: kolejne dwanaście nieodebranych połączeń...
...i tak w kółko.
Nagle zrobiło mi się gorąco: nie było mnie w domu już tyle dni, a Kusto został sam. W tej jednej, absurdalnej chwili, po tym, jak otarłem się o śmierć i zostawiłem tysiąc do połowy rozbabranych spraw, najbardziej przeraziło mnie właśnie to, że zostawiłem tego spasionego kundla samego w domu na tyle dni.
Przeżyje? Powinien przeżyć, ma z czego czerpać energię. Nie było gorąco, może się nie odwodni. Może. Miałem nadzieję.
– No i mamy dla ciebie transporcik! – Dimka klepnął mnie w ramię tak, że aż wypuściłem z ręki aluminiowy widelec. – Sierioża jedzie do NeoSybirska akurat, może cię zabrać!
Sierioża był przeciwieństwem mojego dotychczasowego kierowcy: wielki, ponury, smagły i brodaty, z owłosionymi łapami i w tej takiej śmiesznej czapeczce, w jakiej widuje się czasem muzułmanów z mniejszości. Wyglądał raczej na zamachowca samobójcę niż tirowca, no ale darowanemu nie zagląda się w zęby.
Zapłaciłem za swoją oraz ich kolację i lokum, zostawiłem jeszcze Dmitrijowi niewielką linię kredytową na przyszłość. No, tyle mogłem zrobić, skoro czip znów zaczął działać, nie? Pożegnaliśmy się, przesiadłem się do nowego wozu i ruszyliśmy.
Sierioża nie odezwał się do mnie ani słowem. Autentycznie. Przez całe pół tysiąca kilometrów milczał jak zaklęty, wpatrując się złym, nienawistnym wzrokiem w drogę przed nami. Ja też milczałem, bo i o czym gadać?
Daleko przed nami, na północy, przelewała się błękitną poświatą zorza ponad wciąż odległym, a jednak z każdą chwilą coraz bliższym, śpiącym NeoSybirskiem.
Główną atrakcją wycieczki była przerwa etniczno-duchowa. Kiedy słońce wychynęło zza horyzontu, Sierioża zahamował gwałtownie i zgasił silnik. Wyszarpnął spod swojego fotela zwinięty w rulon dywanik, wyskoczył z szoferki. Zatrzasnął z hukiem drzwi.
W pierwszej chwili myślałem, że coś się zepsuło, a on zaraz położy się na tym pledzie i wsunie pod samochód...
Ale on zamiast tego rozesłał sobie dywanik na asfalcie, uklęknął twarzą ku wschodowi i zaczął się modlić.
Obserwowałem go z kabiny, jak schyla się raz po raz i dotyka czołem ziemi, wypinając przy tym w moją stronę wielki, ledwo mieszczący się w spodniach tyłek.
Nie do końca wiedziałem, co powinienem zrobić... No co, wyskoczyć i zacząć go małpować? To pewnie obraza religijna, łeb mi ukręci ani chybi. Siedzieć tak z nogami na desce rozdzielczej i gapić się na niego? To z kolei otwarte lekceważenie.
W końcu zdecydowałem się na wariant zachowawczy – zdjąłem brudne gicze z szyby i siedziałem tak, twardo czekając, aż skończy. Wrócił tak samo zły, jak wyszedł, bez słowa huknął drzwiami i włączył silnik.
No cóż, w końcu religia miłości.
Aż sobie odetchnąłem z ulgą, kiedy na horyzoncie wreszcie pokazały się spowite burym obłokiem smogu wieżowce NeoSybirska.
Dom! Paskudny, brudny, zatłoczony, nie do życia, agresywny i prymitywny, roszczeniowy, zaborczy i drapieżny, niebiorący pod uwagę holistycznej równowagi środowiska naturalnego... Natomiast dom, i to w dodatku mój.
Ciekawe, ile mi umknęło? Na pewno wybory, to już widziałem w doniesieniach medialnych, które z nudów przeglądałem sobie na zegarku. Okazało się, że gubernator Akimov jednak przegrał, i teraz zamiast niego miał być jakiś Zelencev, o którym nigdy wcześniej nie słyszałem. Jeden aparatczyk na miejsce drugiego – dla mnie nic to raczej nie zmieni.
Sierioża bezceremonialnie wysadził mnie przy obwodnicy. To jest sam się wysadziłem, bo on po prostu zjechał na przystanek i zatrzymał się. Nawet nie spojrzał, nie pożegnał się, nie rzucił ani słowem, nic.
No cóż. Wysiadłem i zatrzasnąłem drzwi, a on ruszył, zostawiając mnie w czarnej chmurze spalin.
– Cholerny świat... – warknąłem, próbując podpiąć się do usług miejskiej sieci.
Nie było mnie kilka dni, potem wypłynąłem paręset kilometrów stąd, znów zniknąłem i teraz pojawiłem się. Nie dziwota, że system mnie wylogował i teraz pytał, czy to aby na pewno ja się próbuję znów dostać do Strumienia. Znów te hasła, których nigdy się nie pamięta, durne zabezpieczenia, odczyty siatkówki i inne bzdury.
Wreszcie piknęło: witamy! Czym prędzej zamówiłem taksówkę w pierwszej z brzegu korporacji, mimo że jak mi wyświetliło cenę dojazdu, to aż się pode mną nogi ugięły: ładnie, nie ma co! Taniej by wyszło coś wypożyczyć na cały dzień...
Ale co z tego, skoro wypożyczalni nigdzie w okolicy nie było? Tylko beton estakad, rozjazdy i ślimaki autostrady, huk walących obwodnicą samochodów i ten samotny, nikomu niepotrzebny przystanek z rozkładem sprzed półtora roku.
Przemyślałem sprawę, zmieniłem destynację: nie mój dom, a hotel, pod którym został mercedes. Oczywiście poprzedni kurs musiałem anulować, ale i tak mi za niego policzyli, zaś kolejny kosztował jeszcze więcej.
Witamy w domu, pieniądze na stół i ręce do góry.
Kiedy wreszcie dotarłem do mieszkania, nie miałem siły już na nic. Byłem zmęczony, brudny, niewyspany, głodny, chciało mi się lać...
Ale Kusto przeżył!
Przeżył, bo dorwał się do szafki, w której trzymałem worek z jego karmą. Oczywiście podrapał pazurami całe drzwiczki, niemalże wygryzł w nich dziurę, sam worek wywlókł na środek kuchni, rozerwał na strzępy, granulat rozsypał dosłownie wszędzie, po całej podłodze... Ale dał sobie radę!
Wedle wszelkich znaków na ścianach i podłodze popijał suche wodą z cieknącego kibla, co ostatecznie utwierdziło mnie w przekonaniu, że słusznie zrobiłem, tak długo ociągając się z naprawą spłuczki.
Ucieszył się jak głupi, ja też ucieszyłem się jak głupi, a potem zacząłem na niego wrzeszczeć.
Schował się pod łóżko, ledwie go ugadałem, żeby wylazł, wziąłem na smycz i zaprowadziłem do sąsiadki.
Sam wyciągnąłem z szafy wiadro ze szmatami, szczotkę i szufelkę, po czym zabrałem się za sprzątanie nie tylko tego, czego zjeść nie dał rady, ale przede wszystkim tego, co dał radę zjeść, przetrawić i wydalić... Konsekwentnie zmieniając przy tym miejsce.
W zasadzie lepiej od szufelki sprawdziłaby się łopata.
To miało być długie, bardzo długie popołudnie.