Текст книги "SybirPunk Vol.1"
Автор книги: Michał Gołkowski
Жанры:
Киберпанк
,сообщить о нарушении
Текущая страница: 23 (всего у книги 28 страниц)
Aż mi się gorąco zrobiło.
– Kto?
– No... ludzie jacyś. Pytali o pana, gdzie pan mieszka.
– Czarniawi?
– Aha! – pokiwał Wania. – Brodaci, poważni tacy mocno.
– I coście powiedzieli?
– Że pan kapitan mieszkał tutaj, ale się wyprowadził. – Wziął się pod boki, zadowolony z siebie.
Prymitywne. To znaczy dla nich pewnie był to szczyt przebiegłości... Ale po takich mętach nikt by się nie spodziewał, że w ogóle będzie im się chciało kręcić.
– Dawno byli? – Rozejrzałem się.
– No, tak z... półtorej godziny będzie, jak się zebrali. Ale był z nimi jeden taki jeszcze, nasz. Ruski, to jest. Blondyn. I pozostali się go słuchali bardzo.
– KURWA, CO ZA LUDZIE NO, JA NIE MOGĘ, ŻE TACY W OGÓLE SIĘ TU POJAWIAJĄ! – wrzasnął chudzielec, to jest Jegor. – MYŚLĄ SE, ŻE MOGĄ NASZEGO PANA KAPITANA WYDYMAĆ!
– Nikt mnie nie wydyma, chłopaki. Ale dzięki, żeście...
– Proponowali nam kasę, jeśli pana kapitana sprzedamy. – Wania uśmiechnął się chytrze.
O, ty szczwany draniu. I ja teraz będę musiał zapłacić ci tyle, ile rzekomo chcieli ci dać tamci, tak? Niedoczekanie.
– I? – Przekrzywiłem głowę.
– I żeśmy ich posłali do stu diabłów! – zarechotał Pasza.
– ŚWINIE WY, KONFIDENTY! BRACI SIĘ NIE TRACI! – wrzasnął Jegor, zadzierając głowę ku niebu.
– Chyba nie myślał pan kapitan, że my byśmy go sprzedali byle komu?
– Nnie no, ja... Ile wam dawali? – Sięgnąłem po portfel.
Uśmiechy zniknęły z ich twarzy, zamarli bez ruchu. Wania spojrzał na mnie, autentycznie dotknięty.
– Pan kapitan sobie żartuje, prawda?
O kurczę. No tego to się naprawdę nie spodziewałem: moje zbiry naprawdę były moje. Lokalne, osiedlowe, z mojej dzielni. Czyli jednak istniało jeszcze coś takiego jak poczucie bandyckiego honoru.
Odchrząknąłem, zapiąłem kurtkę. Poklepałem Wanię po ramieniu.
– Nie no, chłopaki, przecież ja was znam, nie? Tak się tylko droczę... Dzięki wielkie.
– No nie ma za co przecież! My dla swoich to przecież jak dla rodziny!
– RODZINA TO POTĘGA!
– My byśmy pana kapitana za nic w świecie! Pan przecież nasz tutaj jest, nie?
– Dobrze, dobrze już – uspokoiłem ich, żeby przypadkiem nie zaczęli się ze mną obściskiwać. – A słuchajcie, jeszcze takie jedno pytanie mam. Ta robota, co krąży po rynku, tak? Pojawia się tam jakieś nazwisko?
– Zarnicki – odezwał się Anton bez chwili zawahania.
Zarnicki. Czyli dobrze przypuszczałem, że od samego początku za cały ten bajzel odpowiadał jeden i ten sam człowiek.
Ech. Zarobię kasę od Daniłowa, wezmę Olgę i wyjadę stąd w cholerę.
– No dobra, chłopcy, to ten, no... Dzięki raz jeszcze!
Wbiegłem na górę, wyciągnąłem z barku i zaniosłem im flaszkę. Skoro naprawdę nie wzięli i nie chcieli kasy, to wypadało się jakoś odwdzięczyć!
Kusto spał na swoim posłaniu, Pies tylko uniósł czujniki, kiedy wszedłem. No cóż, widać czworonogi się jakoś dogadały.
Zerknąłem na zegarek: no tak, dochodziła już ósma wieczorem, najwyższa pora była się szykować. Niech chociaż ten wieczór obejdzie się bez głupich niespodzianek.
– Sasza!
Przełknąłem ślinę, patrząc na zmierzające ku mnie miarowym, rozkołysanym krokiem modelki zjawisko.
– Olga. Wyglądasz... bajecznie.
Okręciła się jak fryga. Króciutka sukienusia uniosła się jeszcze nieco wyżej, pukle włosów zawirowały. Zadzwoniły łańcuszki i bransoletki, błysnęła szpilka obcasa.
Wspięła się na palce, objęła mnie dłonią za kark i nachyliła się ku szyi.
– Wiem – szepnęła.
Aż mi się w głowie zakręciło od ciężkiego, słodko-korzennego zapachu perfum. I ten makijaż, te bajecznie długie rzęsy i olśniewający uśmiech... Cudowna.
Widziałem kątem oka, jak kilku facetów bezczelnie gapi się na jej nogi. Jeden odwrócił się do kolegi, pokazał ku nam palcem. „Szczęściarz” – wyczytałem z układu ust.
Miał typ świętą, cholerną rację.
Area51 było jednym z najsłynniejszych, najdroższych i zarazem najbardziej zamkniętych klubów NeoSybirska. Przy wejściu zawsze stała długa, zawinięta kilkakrotnie kolejka. Bramkarze bezlitośnie odsyłali z kwitkiem każdego, kto nie spełniał ich całkowicie uznaniowych kryteriów wejścia.
Olga obeszła ogonek bokiem i puknęła wielkiego, napakowanego byka w ramię.
– Cześć, Vik.
– Olga! – ucieszył się goryl. – No czeeeść, śliczna... Co tam?
– Ano, przyszliśmy się pobawić trochę, mordo. Wpuścisz nas? To jest Sasza.
Bramkarz zmierzył mnie ponurym wzrokiem, a potem spojrzał na nią i znów zamienił się w wielkiego, pluszowego miśka.
– Pewnie, wchodźcie. – Machnął głową.
Klub był ogromny, głośny, pełen przecinających zadymioną przestrzeń promieni laserowych projektorów, hologramów i kłębiących się wielobarwnym tłumem ludzi.
– Chodź, tam zawsze jest wolny stolik! – krzyknęła Olga, ciągnąc mnie za sobą.
Wysforowałem się na przód, zacząłem torować jej drogę w tłumie, w końcu wypatrzyłem wolne miejsca i pokazałem: tam!
Muzyka już dudniła, DJ-e krzyczeli coś przez głośniki. Mężczyźni, kobiety oraz wszelkie formy pośrednie i kombinowane wiły się na parkiecie, dymy snuły się obłokami po sali, nakładając na hologramy i zaburzając głębię percepcji.
Uśmiechnąłem się do siebie: jednak warto było odgrzebać w szufladzie stare, wysłużone wkładki douszne, które nadal skutecznie filtrowały dźwięki z zewnątrz.
– Często tu przychodzisz? – zawołałem do Olgi, kiedy wreszcie usiedliśmy.
Dziewczyna podniosła palec, przesunęła czipem nad gniazdem czytnika wbudowanym w stolik, otwierając linię kredytową i wywołując menu.
– Zdarza się od czasu do czasu. Nie zawsze mam czas, poza tym ostatnio jest sporo pracy... A tobie zdarza się czasem wyjść po klubach?
– Nie. – Otworzyłem menu, położyłem na czytniku swój czip.
– Ach. I może jeszcze powiesz, że nie umawiasz się z nikim?
– Nie. W każdym razie nie regularnie.
– Praca?
– Też. I podobno zachowania aspołeczne.
– No proszę, to jest nas dwoje. – Zaśmiała się. – Słuchaj, jak to jest?
– Z czym?
– No, taki facet jak ty. Kawał byka, przystojny...
– Daj spokój. – Puknąłem w najprostszego drinka, jakiego jeszcze znałem z karty.
– No serio! Masz śliczne oczy, wiesz, Sasza? Szkoda, że nie jesteś kobietą. Od razu bym się na ciebie rzuciła.
Uniosłem brew.
– A tak?
– A tak to musisz mi najpierw kupić... – Długi paznokieć stuknął w wyświetloną na blacie stolika pozycję z menu. – To. Nie mam pojęcia, co to będzie, ale chcę sprawdzić. Lubisz nowości?
– Nieszczególnie. Za to podobno jestem dobry w rutynie.
– Brzmi fascynująco. To jak to jest, że takie ciacho nie ma jeszcze nikogo?
No tak. Chwila prawdy. I teraz wybór: skłamać, prześliznąć się wokół faktów? Czy zagrać va banque?
Z sufitu spłynął dron, postawił na stole dwie szklanki. Upiłem łyk: nawet niezłe.... Do diabła, znów wziąłem coś z alkoholem! Ech, cholerny świat.
Za stary byłem na takie gierki.
– Sześć lat po rozwodzie.
– To się zdarza. – Uśmiechnęła się. – Ale przynajmniej nie jesteś gejem. Broń przestrzelana, sprawna i gotowa!
Zakrztusiłem się swoim drinkiem, parsknąłem śmiechem, ale zaraz spoważniałem.
– Olga, ja... Olga, ja nie wiem, czy to jest dobry pomysł.
– Co? – Nachyliła się.
– To wszystko. Ty, ja, ten wieczór. Nie zrozum mnie źle, proszę! Jesteś, kurde... Jesteś chyba najśliczniejszą istotą, jaką widziałem w życiu.
– Och, dziękuję. – Zatrzepotała rzęsami.
– Natomiast ja, Olgo... ja jestem już towarem wybrakowanym, i to z niezłym przebiegiem.
Wzięła mnie za rękę.
– Sasza. Nie oświadczam ci się. Jeszcze nie, w każdym razie... – Zrobiła znaczącą pauzę, puściła szelmowskie oko. – To tylko wyjście razem do klubu. Nic więcej.
– Nic więcej?
Wzruszyła ramionami. Obojczyki też miała śliczne.
– No, nie wiem, gdzie się ta noc skończy, nie? Może mnie gdzieś zabierzesz, w jakieś fajne miejsce...
– Na strzelnicę – rzuciłem.
– Ojej! A ty wiesz, że to by było super?! – Aż podskoczyła. – Nooo! Sasza, ja chcę na strzelnicę potem! Albo do klubu bokserskiego i pobić się w klatce... Walczyłeś kiedyś w klatce?
Ta dziewczyna jest pojebana, pomyślałem. Nawet jak na obecne pokrętne standardy, jest po prostu nienormalna... A mnie się to podoba.
– Nie. Ale strzelałem do Murzynów w Afryce.
Jej oczy zrobiły się tak wielkie, że aż poczułem, jak w nie wpadam.
– No cooo tyyyy?! Tak naprawdę?!
– Siedem lat w Legii, droga koleżanko.
– Widziałeś nosorożce?!
– Nie, znacznie wcześniej już je wytępili. Ale inne rzeczy widziałem... Słyszałem ciszę sawanny o świcie i las tropikalny w południe. Byłem na cmentarzysku słoni, stałem pod baobabem. Mam zdjęcia, pokażę ci.
– Cudownie! – zapiszczała.
– Ech, to było... Olga, to było prawdziwe, rozumiesz? Nie takie jak tutaj, plastikowe i udawane. Napompowane silikonem, wszczepione sztucznymi feromonami. Zawinięte w plastik, jak nasze żarcie... Piekłem prawdziwe mięso na prawdziwym ognisku, uwierzysz? Świeże!
– Nie z zamrażarki... Łaaaał...
– No, żebyś wiedziała. Świeże, prawdziwe, naturalne... Piękne. I ty też jesteś taka piękna.
Komplement był tak czczy i wyświechtany, że aż mi się głupio zrobiło.
Chyba jedna kobieta na miliard by zrozumiała coś takiego tak, jak powinno zostać zrozumiane. Przyjęła, nie próbując oceniać. Nie zastanawiała się, jak banalny i prymitywny to tekst.
Tak, jedna na miliard.
I właśnie ta jedna siedziała przede mną, wpatrując się we mnie tymi wielkimi, smutnymi oczami.
– Olga, ja...
– Ćśś... Stopklatkę robię – szepnęła. – Okej, już. Słuchaj, Sasza, to dlaczego wróciłeś? Ja bym została!
– Też bym został. Wróciłem, żeby ratować rodzinę.
– Nie udało się. – Pokiwała głową ze zrozumieniem.
– Udało, Olga. Udało, bo... mam syna.
Zapadła cisza. To jest o tyle, o ile było to możliwe w dudniącym muzyką i wrzaskami klubie. Patrzyła na mnie, a ja patrzyłem na nią.
Skrewiłem. Powiedziałem prawdę, a teraz zostanę za to ukarany. Rozwodnik to jeszcze do łyknięcia. Dzieciaty? Dyskwalifikacja na wejściu.
– O cholera, Sasza, jakie to jest zajebiste! – wyrzuciła w końcu z siebie.
– C-co? – nie zrozumiałem.
– To, że mi o tym powiedziałeś. O ja cię kręcę, Sasza. Ty naprawdę nie kłamiesz.
– No... Kłamię. Ale tobie nie chcę. Tak, mam syna. I psa.
– To już wiem! – Machnęła ręką. – Pokaż fotkę.
Przytomnie pokazałem nie Kusto, a Sańkę. Przyjrzała się, oceniła. Pokiwała głową.
– Ni cholery niepodobny – skwitowała. Wzruszyłem ramionami.
– Wiem, wszyscy tak mówią. Ale mój. I to dla niego właśnie wróciłem.
– Prawdziwy mężczyzna, towar deficytowy. Tata też zawsze mówił: rodzina to świętość.
„Tata”. Geresow, jego mać!
– Co się z nim dzieje? Z tatą w sensie? – zapytałem.
– A żyje sobie na emeryturze. Swoje odsiedział, uspokoił się. Wyszalał, wyszumiał za młodu... A teraz jego nieodrodnej córeczce się chce tego, czego nie wolno jej było kiedyś widzieć.
– Pójdziemy na strzelnicę – zadecydowałem, duszkiem wypijając zawartość szklanki. – I pobić się po ryjach do klatki, jeśli naprawdę jesteś aż tak pieprznięta. Będziemy chodzić po mieście do świtu, a potem odwiozę cię do domu i pocałuję w rękę na dobranoc... Nie przyjechałaś na moto?
– Nie no, coś ty, w makijażu? Zostałby w kasku! – zaśmiała się.
– Ale najpierw, panienko Olgo, pójdziemy potańczyć.
Szliśmy właśnie na parkiet, kiedy zegarek zawibrował. Wyciszyłem wszystkie powiadomienia, więc to mógł być tylko Kulas.
Wiadomość była krótka.
„MAMY GO”.
Świat zawirował, zatrzymałem się, oparłem o filar.
– Olga! – zawołałem. – Poczekaj!
Cofnęła się, zajrzała mi w twarz z zaniepokojeniem.
– Co jest, Sasza?
– Praca... Już, chwilę, tylko odpowiem.
„Gdzie!?” – wstukałem. Odpowiedź przyszła praktycznie od razu:
„Emiraty”.
O cholera jasna.
No dobra, tam się dostać, to trzeba...
Kolejna wiadomość: „Już znalazłem i rezerwuję bilety. Pakuj się. Wylot pojutrze”.
„Przyjąłem” – wbiłem wiadomość. Po chwili dostukałem: „Będę miał bagaż. Załatw”.
„Załatwione”.
– Co jest? – Olga nie odpuszczała.
Odetchnąłem głęboko, potrząsnąłem głową. No, koniec naszej sprawy już było widać.
– Nic takiego. Duży temat ogarniam i chyba dam radę... Znaleźliśmy figuranta.
– „Figurant”, mrau. Podoba mi się określenie. Opowiesz?
– Kiedyś.
– Za miesiąc? Za rok? – Przekrzywiła głowę.
– Za dziesięć lat? – zaproponowałem.
Przez chwilę patrzyliśmy na siebie.
Patrzyliśmy, a w tych spojrzeniach było... było coś, czego nawet nie odważyłbym się nazwać.
W końcu Olga uśmiechnęła się, pociągnęła mnie za rękę: chodź!
Nie stawiałem oporu, pozwoliłem zawlec się na parkiet. Muzyka dudniła, tłum falował, ona ruszała się jak utkane z mgły zjawisko...
Świat był piękny.
Jeśli miałem tam lecieć, to trzeba było wybawić się na zapas.
Wróciliśmy z parkietu, Olga zaczęła się do mnie kleić. Nie to, że pchać się do czegokolwiek, bynajmniej, natomiast była po prostu blisko. Czułem ciepłotę jej ciała, czułem zapach włosów, i było mi z tym dobrze.
W pewnej chwili przejechała mi dłonią po klacie, zjechała niżej na brzuch. Już otwierała usta, żeby rzucić jakimś ciętym tekstem, ale nagle spojrzała w dół, jej oczy rozszerzyły się.
– Ej, Sasza, a co ty tam masz?
– Gdzie? – Aż spojrzałem w okolice podbrzusza.
Kto wie co tam mogła wypatrzyć? Może, nie wiem, rozporka nie zapiąłem?
– No tu, pod koszulą... Nie mówiłeś, że coś sobie robiłeś!
Schyliłem się, dłonią odsunąłem materiał na bok i zdębiałem.
Coś mi się świeciło na brzuchu.
– E...
– Sasza, pokaż!
Nasuwały akurat ultrafioletowe stroboskopy, a w ich świetle coś rozbłyskało i gasło pod koszulą. Widać było niewyraźny, nierówny, lekko obły kształt... Co ja, pochlapałem się czymś?
Chciałem rozpiąć guziki, ale Olga ubiegła mnie, rozchyliła koszulę – i parsknęła śmiechem.
– Sasza, no ty niemożliwy jesteś! Co ty w tej siwej głowie masz?!
Nie wiem, co miałem w głowie. Wiem jednak, co miałem na brzuchu.
Pod cienką warstwą skóry odznaczał się nieforemny, narysowany od ręki, fluorescencyjny kutas.
Kutas z gatunku tych, co się na szybko maluje na tablicy, kiedy wyjdzie nauczycielka – dwa okrągłe jajka, wystrzeliwująca z nich pękata parówa prącia, zaznaczony półokręgiem żołądź i kreseczka przedziałka. Taki typowy przykład twórczości ścienno-podwórkowej.
Miałem na brzuchu kutasa. Świecącego w ciemności, fluorescencyjnego kutasa.
W pierwszej chwili myślałem, że to rysunek, chciałem zetrzeć – ale świeciło nie na skórze, a pod nią. Jakbym miał tam coś, co...
Pod skórą.
Zabieg na przepuklinę.
Siatka, wszczepiona mi przez lekarza, którego wcześniej zwyzywałem.
...o cholera.
– Sasza, to jest zajebiste! – zachwycała się Olga. – To jest... wow! Tak bardzo odważne i takie misterne! Czemu się nie chwaliłeś?!
– Nie było okazji – wymamrotałem, jednocześnie zapinając koszulę.
– Nie, nie, zostaw, daj popatrzeć! To jest... łaaaa! Świeże, ambitne, odważne!
– Tak.
No co miałem jej powiedzieć?
Miałem na brzuchu kutasa. Ten mściwy palant, ten ugrzeczniony wszarz musiał mi go narysować na siatce, którą potem wszczepił w miejscu pęknięcia mięśni. Fluorescencyjną farbą w dodatku.
Siatka już się rozpuściła i wchłonęła, a malunek powoli, milimetr po milimetrze wypływał ku skórze. Ot tak, żebym nie od razu się kapnął.
Nogi mu z dupy powyrywam, jak z tych Emiratów wrócę.
A na razie...
...spojrzałem w te wielkie, piękne oczy...
Noc była jeszcze młoda i kto wie co mogło się wydarzyć?
...niedawnych wydarzeń staje się coraz bardziej jasne: polityka wewnętrzna okręgu wymaga daleko idących reform. Stare struktury skostniały, potrzeba więcej nowej krwi. Tylko rotacja pokoleń...
Cały czas trwa śledztwo w sprawie strzelaniny w pobliżu elektrowni wodnej. Prokuratura nadal twierdzi, że chodziło tylko o porachunki gangów, ale jaką mamy gwarancję, że nie wodzą nas za nos?! Przecież człowiek, który parę tygodni temu nagrywał elitę samorządu, pozostaje na wolności! I ja się pytam: kto tego Valentę kryje?!
NovaTek Laboratories – rewolucyjna formuła przeciwzmarszczkowa i odmładzająca już wkrótce w sprzedaży!
Ja pani tam mówię, wszystko to jest gówno warte.
Zacznę od tego, że nie – nie wylądowaliśmy w łóżku.
Moglibyśmy, ale oboje bardzo, bardzo staraliśmy się do tego nie doprowadzić.
Nie było nawet pocałunku na pożegnanie, mimo że już tańczyliśmy wokół siebie porozbijanymi, zakrwawionymi ustami, stojąc pod drzwiami jej apartamentowca. Dłonie przesuwały się po świeżych, nabiegających dopiero krwią siniakach, powybijane palce wplatały się we włosy... Ale w końcu odsunąłem się, skłoniłem głowę podpatrzonym kiedyś na filmie gestem, cmoknąłem ją w dłoń i odszedłem.
Odszedłem, czując jej wzrok na pośladkach i dudnienie serca w skroniach.
To była najdziksza, najbardziej obłąkana randka mojego życia. Klub nocny. Potem strzelnica. Drugi klub, tym razem ze striptizem, gdzie Olga zamówiła nam prywatny stolik z tancerką, na którą patrzyła tak łakomym wzrokiem, że... O matulu najsłodsza.
A potem poszliśmy do siłowni i klubu, ale tym razem walk, gdzie przebraliśmy się w stroje sportowe i na oczach ludzi biliśmy się po ryjach.
Mówiąc „my”, mam na myśli właśnie to – ja biłem się z nią.
Ależ mi władowała, niech ją! Ona umiała się bić, a co najgorsze – lubiła się bić. Choć kilka razy sieknąłem ją tak, że nie powinna się podnieść, a raz wydawało mi się, że aż chrupnęło jej żebro, to wstawała, ocierała krew i lała mnie dalej.
Nie dziwota więc, że noc zakończyła się bez części łóżkowej – chyba ku obopólnej uldze.
A teraz siedziałem sobie, przykładając do poobijanej twarzy lód, na pokładzie samolotu schodzącego do lądowania.
DING!
– Dzień dobry, szanowni pasażerowie. Rozpoczęliśmy zniżanie do lądowania w porcie lotniczym imienia Kim Jong Una w Jialininggele. Prosimy o zapięcie pasów...
– Dzianininddeje... – mruknąłem, przedrzeźniając lektorkę.
– Jialininggele! – ucieszył się siedzący obok mnie żółtek, pokazał za okno. – Jialininggele!
Tym razem co prawda nie miałem zamiaru spędzać w mieście dłużej, niż było to konieczne. Zamierzałem pojawić się tutaj jako pasażer czysto tranzytowy.
Jialininggele było już de facto terytorium nienależącym do Federacji, a zatem też niepodlegającym pod sankcje, duszące nas od czasów drugiej wojny krymskiej. Jako że było tutaj tylu Chińczyków, a tym ostatnim mało kto był w stanie czegoś skutecznie zabronić, to i sam okręg stanowił w zasadzie bazę przerzutową na cały świat.
Jednak wydostanie się stąd wymagało kilku składników.
Przede wszystkim potrzebowałem zameldowania, więc pojechałem taksówką do tych samych co poprzednio apartamentów i wynająłem sobie pokój na okrągły tydzień. Kto wie jak długo mi zejdzie? A przykrywkę mieć musiałem, żeby system migracyjny cały czas widział, że jestem tu wpisany.
Po drugie, należało znaleźć kogoś, kto mógł załatwić mi miejsce na pokładzie jednego z tak zwanych ciemnych samolotów, kursujących pomiędzy enklawą a kilkoma punktami na mapie świata.
O ile mój nowy przyjaciel z miasta na pewno miał z Chińczykami na pieńku, to znając koleje losu i biznesu, aż nadto dobrze wiedziałem: kto się czubi, ten się lubi. Tak, Sołtanow mógłby być takim właśnie kontaktem... Ale, szczerze mówiąc, nie znałem go zbyt dobrze.
Powiem więcej: wnioskując z tego, na ile go poznałem, za nic nie zawierzyłbym mu swojej skóry.
Dlatego też, nie zwlekając, wysłałem wiadomość do człowieka, z którym już dwa razy wcześniej robiłem podobną kombinację, czyli do Miszy Goriunowa.
Misza zareagował błyskawicznie, oddzwaniając na numer.
– Sasza! No coś ty, znowu u nas?! – zatrzeszczał jego głos, zniekształcony przez słaby zasięg.
– Misza, cześć. Słuchaj, potrzebny mi transport.
– Lokalnie czy dalej?
„Lokalnie” oznaczało dla niego wypożyczenie samochodu – gorszego bądź lepszego, czasami też z wyposażeniem dodatkowym, takim jak chociażby pirokastet.
– Dalej.
– Przyjedź, adres pamiętasz.
Misza prowadził swój zakład w jednej ze spokojniejszych dzielnic, odciętej od ścisłego centrum Jialininggele linią kolejową i pasmem rzeki – a więc nie tak atrakcyjnej dla Chińczyków. Poprosiłem taksiarza, żeby wysadził mnie uliczkę wcześniej, i resztę drogi przeszedłem piechotą.
– Sasza! – Gospodarz osobiście otworzył mi pancerną furtkę w równie pancernej bramie. – Człowieku, ile ja cię nie widziałem!
No fakt, fizycznie to nie widzieliśmy się ponad dwa lata, odkąd odprowadzałem tą samą drogą mojego Sanię.
Poznaliśmy się z Miszą wieki temu przypadkiem w Moskwie, przy okazji jakiejś sprawy – on wtedy prowadził tu tylko warsztat, ktoś mu czegoś nie dostarczył albo za coś nie zapłacił... Od słowa do słowa, zgadaliśmy się, nawet trochę wypiliśmy, pokręciliśmy po stolicy razem.
Potem ja ruszałem zaciągnąć się do Legii i jak przyleciałem tutaj, to on zaoferował się: spoko, pomogę ogarnąć lot. Miał już wtedy swój samochód, którym woził ludzi po okręgu, i to on odwiózł mnie na lot.
No i te dwa lata z hakiem temu to jeden z jego samochodów – piękna, czarna limuzyna z kierowcą – zawiozła na lotnisko Sanię i mnie, a potem odwiozła tylko mnie.
– Kopę lat, Misza.
Objęliśmy się po przyjacielsku, poklepaliśmy po plecach, aż zadudniło. Lekko złapał mięska przez ten czas, zaokrąglił się... Czyli biznes szedł jak należy.
Weszliśmy do jego domku, ja od razu zrzuciłem buty, jak nakazywało dobre wychowanie. Misza spojrzał na mnie wymownie, bez słowa rozpiąłem kurtkę i podałem mu pistolet chwytem do przodu.
– Fiu, fiu... To ten sam? – Obejrzał broń.
– Cały czas.
– Czyli lecisz gdzieś dalej. Chyba że wracasz do starych znajomych? I w ogóle co ci się stało, Saszka? Wyglądasz, jakbyś wpadł pod ciężarówkę!
– Nie, dla mnie tam już nie ma powrotu. – Pokręciłem głową, patrząc na swoją poobijaną, posiniaczoną mordę w lustrze. Ciekawe, jaki kolor przybrały po tych kilkunastu godzinach sińce na żebrach? – Poza tym młode pokolenie też musi mieć swoje pięć minut. A nic mi się nie stało, taki... przyjacielski sparring.
– Przyjacielski, mówisz. Ja bym się od takich przyjaciół trzymał jak najdalej.
No popatrz, a ja właśnie mam ochotę się jak najbardziej zbliżyć, pomyślałem sobie, a na głos powiedziałem tylko:
– Życie lubi zaskakiwać, Misza. Jak tam twoje dzieciaki?
Usiedliśmy, wyciągnął trochę jedzenia, wystawił flaszkę. Pokazał mi zdjęcia, poopowiadał o rodzinie, domu, normalnym życiu... Zawsze podziwiałem go za to, że potrafił stworzyć sobie takie śliczne, niemalże wiarygodne dekoracje do egzystowania.
Poziom płynu we flaszce zaczął opadać, mniej więcej w połowie Misza rozkręcił muzykę na pełny zycher, ściągnął i odłożył na półkę swój komunikator. Ja też odpiąłem zegarek, rzuciłem na kanapę.
To był sygnał: teraz można porozmawiać.
– Muszę dostać się do Emiratów – powiedziałem bez wstępu.
Skinął głową.
– Czas?
– Jak najszybciej. I tak już jestem spóźniony.
– Mhm. Lot powrotny kiedy?
– Nie mam pojęcia. Dzień? Dwa? Pięć? Mam niby kilka adresów do sprawdzenia, ale...
– Jasne. Załatwimy otwarty w takim razie. Ty wiesz, że tam jest... – zawahał się. – Że tam już lepiej nie będzie?
– Tak mówią, ale co zrobisz? Nie mam ochoty, za to muszę.
– Jak mus... – nalał po pół szklanki, ujął swoją i brzęknął o skraj mojej – to mus.
Dwa dni później zjawiłem się na lotnisku w Jialininggele, niosąc tylko nieduży bagaż podręczny.
Jakkolwiek wielki był tutejszy port lotniczy, to ja miałem udać się do najstarszej, najmniejszej i najbardziej obskurnej jego części – mianowicie do zbudowanego jeszcze na początku powoli mijającego wieku terminala dla lotów wewnętrznych na terenie Federacji.
Skąd taki pomysł? Ano, w tej chwili samoloty startowały stąd co godzinę. Shanghai, Chengdou, Guangzhou, Ho Chi Minh City... Wszystkie leciały na wschód, z międzylądowaniem w Moskwie.
A ja wybierałem się na zachód i na południe.
Ustawiłem się pod brudną, wyświechtaną ścianą, położyłem torbę na aż lepkiej podłodze. Kilkanaście osób już czekało: co do jednego mali, drobni i żółtawi, o czarnych, prostych jak druty włosach i nijakich twarzach.
Każdy z nich miał ze sobą gigantyczną ilość bagażu, wyglądającego tak, jak gdyby wybierali się na nasz osiedlowy bazarek. Kraciaste, obwiązane stylonowym sznurkiem torby z plastiku. Posklejane taśmą reklamówki. Przedpotopowe walizki, owinięte folią spożywczą. Potworne ilości wypchanych, powiązanych sznurówkami reklamówek.
Czułem się jak jedyny biały turysta, który przypadkiem zabłąkał się na jakąś głęboką prowincję egzotycznego kraju Dalekiego Wschodu i teraz czeka, aż na przystanek zajedzie rozklekotany autobus.
– O, dzień dobry koledze! – radośnie zawołał już z daleka ciągnący za sobą wielką walizę biały.
No co ja poradzę? Przecież w odróżnieniu od innych, a podobnie jak ja, był biały. Mógłbym na modłę amerykańską mówić: rasy kaukaskiej. Tyle tylko, że żaden jankes nigdy na Kaukazie nie był, bo tam białych też przecież nie ma.
– Dzień dobry – odwzajemniłem powitanie. – Pan też... tam?
Typek podholował walizę do mnie, zrobił gest udawanego otarcia potu z czoła. Sądząc po koszuli i złotym sygnecie, musiał być z Moskwy. Tak, na pewno Moskwa: tylko tam nosiło się lakierki z zadartym czubem.
– „Tam”! He, he, jak ładnie to kolega określił. Ano, czasami trzeba wywieźć co nieco! – Klepnął w walizkę, jak gdyby była wypchana kasą, i zaśmiał się z własnego żartu. – A kolega skąd?
– Nie stąd – mruknąłem.
Typ należał chyba do gatunku, na który miałem od zawsze reakcję alergiczną: wysoki, zadbany brunet z bródką i w brązowych butach do brązowego garnituru. Nie wiedzieć czemu, ale odkąd pamiętam, uznawałem instynktownie, że człowiek wyglądający w taki sposób nieodmiennie i nieodwołalnie musi być dupkiem.
Co najgorsze, ostatnie czterdzieści z groszem lat życia tylko utwierdziło mnie w tym przekonaniu.
– I co, daleko tak?
Co to go obchodziło? I co to w ogóle za pomysł, żeby pytać o takie rzeczy nieznajomych?
Na całe szczęście grupka stojących obok nas Chińczyków akurat rozwrzeszczała się wniebogłosy, zwalniając mnie z konieczności odpowiadania. Odsunąłem się, wcisnąłem w najdalszy kąt poczekalni. Co z oczu, to z serca.
Po jakiejś godzinie pod bramką zjawiło się dwóch Chińczyków, którzy zaczęli sprawdzać bilety. Tak po prostu – masz bilet, to wchodzisz. Żadnych paszportów, odprawy, wyświetlonego numeru rejsu, komunikatów, nic.
Teraz nie robiło to na mnie aż takiego wrażenia, jak za pierwszym razem. Pamiętam jednak, jak bardzo uderzyło mnie wtedy: ostateczny dowód na to, że wszystko da się kupić, podrobić i ukraść.
Nawet interkontynentalny rejs samolotem.
Wpuścili nas przez ciemny, ciasny i śmierdzący rękaw do równie ciasnego, obskurnego samolotu. W środku już kłębił się tłum: ludzie upychali do schowków powiązane sznurkiem bagaże, przepychali się w tę i we w tę pomiędzy siedzeniami, gestykulowali, krzyczeli... Ja dopchnąłem się tylko do swojego miejsca, usiadłem posłusznie i wbiłem wzrok w podłogę.
Nie to, że byli tutaj tylko żółci. Byłem więcej niż pewien, że dwóch albo trzech z pasażerów jest z Europy, było też kilkoro naszych. Ci jednak starali się nie zwracać na siebie uwagi, doskonale przecież wiedząc, że stąpają po bardzo cienkiej linii.
Kto usiadł zaraz obok mnie? No oczywiście, że ten dupek z Moskwy.
– Ha, kolega już tutaj! Mogę ja przy oknie? – uradował się typ w brązowym garniturze.
Pokazałem mu tylko tabliczkę nad miejscem, bilet.
– Pan tutaj – mruknąłem.
– No tak, ale może się zamienimy? Ja lubię przy oknie siedzieć!
Spojrzałem ciężko na niego, potem na zalepiony ciemną folią bulaj, znów na niego. Chyba zrozumiał, bo wepchnął walizę do schowka i usiadł obok. Siedzieliśmy tak w coraz bardziej nagrzewającym się wnętrzu, oddech za oddechem zużywając drogocenny tlen. Chińczycy oczywiście wyciągnęli już pozawijane w folię kanapki, zaczęli otwierać pudełka z ryżem, rozsypywać to wszystko na ziemię... Zamknąłem oczy, udając, że mnie tam nie ma.
Wreszcie maszyna zatrzęsła się i ruszyła, nawiewy zaczęły podawać powietrze. Czułem, że przemieszczamy się, wyjeżdżamy na pas... Potem silniki zawyły głośniej, nabierając obrotów, aż w końcu samolot skoczył naprzód.
Inercja wcisnęła mnie w fotel, a potem ucisk w gardle i osuwający się w okolice miednicy żołądek dały nieomylnie znać, że wystartowaliśmy.
– Ciekawe, jak to z góry wygląda? – Typek w garniturze wychylił się i sięgnął przede mną, żeby złapać za odstający kawałek zasłaniającej okno folii.
– Człowieku, nie rusz tego – poprosiłem go grzecznie.
– No co? Ciekaw jestem. Nie wiem, w czym problem.
– Nie rusz – powtórzyłem.
Odpuścił, obrażony zaczął patrzeć w drugą stronę. Ja tylko rozejrzałem się, czy nigdzie nie widać obsługi, i szybkim ruchem przygładziłem oderwany kawałek. Cholera wie, czemu żółtki te okna zaklejają? Pewnie mają w tym jakiś swój cel.
Samolotem rzucało, ludzie kwitowali każdy taki gwałtowniejszy ruch wybuchem okrzyków, zawołań i gwaru... A dla mnie to było jak kołysanka. Miałem fotel przodem do kierunku lotu, nie trzeba było szykować się do skoku, o co tu więcej prosić?
Skrzyżowałem ręce na piersiach, zamknąłem oczy i zwiesiłem głowę. Każda okazja dobra, żeby nadrobić nieprzespane noce.
Śniło mi się coś naprawdę porąbanego. Był tam Valenta, była też Olga i Daniłow, który nie wiedzieć czemu jeździł żółtą wyścigówką wokół NeoSybirska i rozrzucał na lewo i prawo węgiel. Ja przed kimś uciekałem, chciałem się schować, ale nogi miałem takie ciężkie, jak przyklejone, i mimo że przebierałem nimi, to ledwo ruszałem się z miejsca... A potem pośliznąłem się, wypadłem przez okno i zacząłem lecieć w dół, ku ziemi.
Samolot huknął, podskoczył, zapiszczał kołami o pas: wylądowaliśmy.
Przetarłem twarz, zerknąłem na zegarek. Coś za szybko, to pewnie międzylądowanie. Gdzie? Nie miałem nawet pojęcia. Pojawiła się stewardesa, zaczęła wyczytywać z listy nazwiska ludzi, którzy podnosili się z foteli, łapali bagaże i przepychali się ku wyjściu.
– Ciekawe, gdzie jesteśmy. – Sąsiad w garniturze nachylił się ku bulajowi. – A jakby tak...
– Nie – uciąłem krótko.
Część pasażerów wysiadła, zamiast nich doszli inni, wyraźnie mniej liczni.
No tak, pewnie lot był mocno kombinowany, bo teraz pojawili się brodaci, smagli i kędzierzawi – może Turcy?
Patrzyłem sobie na to kiedyś na mapie i gdyby lecieć do Emiratów prosto z NeoSybirska, to zajęłoby to raptem pięć godzin. Tylko co z tego, skoro się nie dało? Musiałem robić koło przez Moskwę, a potem Jialininggele, a dopiero stamtąd zygzakami zdążać do celu.
Obróciłem się na bok, podłożyłem pod głowę łokieć.
Odeśpię za wszystkie czasy.
Obudziły mnie wrzaski i szamotanina.
Ktoś uderzył mnie po nodze, potem dostałem czymś w głowę. Sąsiad na siedzeniu obok darł się, klął jak szewc, rzucał i wierzgał... Dwaj chińscy stewardzi usiłowali wyciągnąć go z siedzenia.
– Nie dam się! – krzyczał. – Bydlaki wy! Tutaj mam, tutaj będę siedział! Nie wstanę! Nigdzie nie idę!
Z bulaja zwisał zerwany pas folii, a przez dziurę widać było piękne, błękitne niebo i bielusieńkie kłębki obłoków, a pod nimi przesuwającą się ziemię.