355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » Michał Gołkowski » SybirPunk Vol.1 » Текст книги (страница 3)
SybirPunk Vol.1
  • Текст добавлен: 6 августа 2020, 16:00

Текст книги "SybirPunk Vol.1"


Автор книги: Michał Gołkowski



сообщить о нарушении

Текущая страница: 3 (всего у книги 28 страниц)

 

Aresztowanie przedsiębiorcy kładzie się cieniem na cały światek neosybirskiego biznesu. Bezpodstawnie zatrzymany...

Tylko u nas! Wszczepy, implanty, augmentacje i modyfikacje! Przestań być sobą, zostań kimkolwiek chcesz!...

...nie ma fizycznej możliwości, aby zgromadzone przez biznesmena nagrania mogły...

...afera na skalę iście federalną.


 

Kurwa, jakie znowu nagrania? Jakie podsłuchy, jaki gubernator, jakie znów owoce morza za osiem tysięcy?!

Kulas spojrzał na mnie z dezaprobatą. Sięgnął do miniaturowej lodówki, wyciągnął napoczętą litrową butelkę piwa i rozlał do dwóch umiarkowanie czystych szklanek. Szeloba usłużnie wysunęła ramię, chwyciła i podała mi moją.

– Chudy, powiedz mi, przyjacielu: na jakim ty świecie żyjesz? – zapytał mnie Kulas, upiwszy łyk. – Zdarza ci się w ogóle oglądać wiadomości?

– Telewizja kłamie – burknąłem, wciąż biegając oczami po ekranach.

– Co nie zmienia faktu, że od dobrych kilku godzin całe miasto tylko tym żyje. Serio, nic nie słyszałeś? Nie obiło ci się o uszy? Szczęśliwe życie w ignorancji zatem.

Normalnie bym mu się odszczeknął, ale teraz całą moją uwagę pochłaniały przeskakujące na monitorach informacje. Marco Valenta, król czarnego gazu... Multimilioner, biznesmen, filantrop. Dziś rano przekazał redakcji pretendującego do miana największego serwisu informacyjnego NeoSybirska nośnik z nagraniami, wykonanymi w jednym z klubów nocnych miasta. Zgromadzony materiał niedwuznacznie wskazuje, że obecnie rządzący i starający się wkrótce o reelekcję gubernator Stiepan Akimov dopuścił się...

Najlepsza pasta czyszcząca do implantów chromowanych! Tylko od Rostech! Spróbuj i olśnij znajomych nieskazitelnym blaskiem! Rostech! Najlepsza pasta!...

 Pieprzone reklamy! – Trzasnąłem dłonią o metalowy blat, aż podskoczyła szklanka. – Jak można w takiej chwili to przerwać!

– Nie denerwuj się, Chudy, tak działa świat. Dzięki reklamom to wszystko się trzyma w kupie i nie rozwala. Masz, tutaj przecież leci praktycznie to samo i na trzech sąsiednich kanałach też – poradził mi flegmatycznie Kulas, który tymczasem otworzył sobie plastikowe opakowanie z samopodgrzewającym się ryżem i teraz jadł go niejednorazowym łyżkowidelcem z recyklingowanych odpadów. – Oglądaj kilka naraz, wtedy możesz sobie wypośrodkować przekaz.

– Nie umiem tak, spierdalaj. Może ty masz oczopląs, a ja muszę mieć jedną warstwę informacji... Tak to widzę dwie, a nie oglądam żadnej. Przecież wiesz.

Pokiwał głową: wiedział doskonale. Nawet kiedy służyliśmy razem, nie potrafiłem skutecznie używać soczewek augmentacyjnych ani durnego wyświetlacza na hełmie. Głównie dlatego nie tolerowałem jakichkolwiek wszczepów zmieniających postrzeganie rzeczywistości, nie i koniec.

– No to naucz się z tym żyć.

– Nauczyłem, ale co to za życie? Poza tym, jeśli twoim zdaniem to się nie sypie, to... Przecież kasa z reklam idzie prosto do kieszeni tamtych na górze, a telewizja i tak żre nasze podatki!

– Może twoje – uśmiechnął się kwaśno Kulas. – Ja jestem inwalidą, oficjalnie bezrobotnym i bez środków do życia. Wiesz, że dałem radę załatwić sobie opiekę socjalną? Przychodzi do mnie raz w tygodniu taka dziunia sympatyczna, sprząta, nawet czasem coś ugotuje.

– Popatrz, nie uwierzyłbym...

To ostatnie odnosiło się, rzecz jasna, głównie do sprzątania.

– No niestety, Chudy, każdy orze jak może. To co, robota spada, jak rozumiem?

Zawahałem się.

Federalni efesbesznicy zgarnęli dłużnika mojego klienta. Dłużnika, o którym ja nie wiedziałem prawie nic, a oni pewnie już wszystko. Podsłuchiwał gubernatora? Czapa w najgorszym razie, kolonia karna w najlepszym, a najpewniej powiesi się nocą w celi, wcześniej dźgnąwszy się trzy razy ułamaną szczoteczką do zębów w wątrobę, i to od tyłu.

Sprawa była pozamiatana, nie ma co. Aż dziwne, że Daniłow...

I wtedy dotarło do mnie: kiedy rozmawiałem z Daniłowem, on już o tym wiedział. Śledził na bieżąco doniesienia medialne, musiał czytać spływające informacje. Na pewno wyskoczyła mu informacja, że winny mu – bagatela! – trzydzieści baniek typ właśnie wylał Akimovowi wiadro pomyj na głowę.

A mimo to nie przerwał rozmowy, nie uznał sprawy za beznadziejną ani spaloną. I jeszcze zrzucił mi zaliczkę, jak gdyby mówiąc: nie pękaj, Chudy, temat aktualny.

– Nie, nie spada. – Potrząsnąłem głową. – Zgraj mi to, jak prosiłem. I wygrzeb ze Strumienia wszystko, co masz na tego całego Valentę.

Kulas spojrzał wymownie na Szelobę, ta ożywiła się. Jedno z ramion sięgnęło ku jednostce zapisującej, wyciągnęło z niej świeżo wypaloną, jeszcze dymiącą permakartę, którą następnie wsunęło do przenośnego adaptera z uniwersalnym wyjściem. Potem cztery żelazne paluchy delikatnie objęły adapter, podały mi go – jednocześnie drugie ramię podsunęło mi pod nos czytnik kredytowy.

– Już zrobione. To co, Chudy, z którego długu się rozliczasz? Z mniejszego czy z tego dużego?

Przyłożyłem czip, urządzenie piknęło: transakcja zaakceptowana.

– Nie żartuj tak sobie nawet, Kulas. Dobrze wiesz, że z tamtego wolałbym nie... Mimo że rozliczę się, jeśli będzie trzeba.

– Wiem. Ale muszę trochę z ciebie pociągnąć łacha, nie? „Pociągnąć za nogę” się mówi po angielsku podobno. Ja ciebie mogę, bo siebie już niekoniecznie.

Odruchowo spojrzałem na miejsce, gdzie ciało Kulasa kończyło się stalową półsferą, dzięki której jego narządy wewnętrzne nie wlokły się po podłodze.

– Kulas, ja...

– Ja też, Chudy. Tak tylko cię zagadnąłem, nie przejmuj się. Na moim miejscu zrobiłbyś to samo.

– Tak – potwierdziłem, mając pełną świadomość, że właśnie tak by było. – Nie wstawaj, trafię do drzwi.

– Chuju.

– Nawzajem.

Zabrałem adapter, dopiłem piwo, skinąłem gospodarzowi głową. Wyszedłem, zamykając za sobą pancerne drzwi i zostawiając starszego kaprala Stiepanowicza po drugiej stronie w jego prywatnym bąblu informacyjnym.

Do samochodu dobiegłem na bezdechu, włączyłem filtry w kabinie i dopiero wtedy zaczerpnąłem powietrza. Rzuciłem adapter na siedzenie pasażera, spojrzałem na zegarek... Cholera jasna, dochodziła już dziewiąta wieczorem!

No tak, środek lata w końcu. Zasiedziałem się u Kulasa, wcześniej ugrzęzłem w korkach, a przedtem jeszcze zagadałem z Daniłowem.

Poza tym pomiędzy betonowymi klockami bloków i tak nie było prawie widać nieba. No fakt, szarość smogu przybrała nieco bardziej granatowy odcień.

Silnik ryknął, ruszyłem z piskiem opon.

Wyskoczyłem z powrotem na trasę, kierując się ku mojej dzielnicy. Rzeczywiście, słońce już zachodziło, barwiąc wiszące nad dzielnicami przemysłowymi dymy na upiorny, burokarmazynowy kolor... Gdzieś tam, w oddali, lśniły się wysokościowce śródmieścia, nierzadko sięgające najwyższymi piętrami ponad warstwę chmur i dymów, niemalże bezustannie snujących się ponad blokowiskami NeoSybirska.

Ludzie w takich miejscach to musieli mieć klawe życie, pomyślałem sobie. Zawsze ładna pogoda, świeże jedzenie i czysta woda. Buty niewymagające dekontaminacji po każdym wyjściu na dwór... Nanoskóra na protezach, i to pewnie jeszcze czuciowa, a nie to bezduszne gówno, które proponowali nam za wściekłe pieniądze w klinikach.

Odruchowo poruszyłem prawą ręką. To jest: moja prawa ręka poruszyła się, rozprostowała i zacisnęła palce, kiedy o tym pomyślałem. Niby niewielka różnica, a jednak... a jednak ogromna.

Nie lubię. Nie lubię wszczepów, nie lubię augmentów, nie lubię biorobotyki. Nie lubię wszystkiego tego, czym coraz mocniej jest naszprycowany świat.

Nie lubię świata.

– Jak jeździsz, baranie?! – ryknąłem do współużytkownika drogi i skręciłem ostro, ledwie mieszcząc się w zjeździe.

Kiedyś, jeszcze jak byłem mały, rosły tutaj drzewa. Pamiętam jak przez mgłę zabawę w parku, ciurkające fontanny i świergot ptaków, schowanych gdzieś pomiędzy zielenią. Wąskie alejki, po których biegało się ze śmiechem, i wyspawane z rur drabinki na placach zabaw, na których zawsze robiłem sobie krzywdę, a babcia przykładała mi do pozdzieranych kolan takie śmieszne, zimne liście.

Już wtedy ludzie mówili, że nie powinna. Babcia kłóciła się z nimi, że to przecież zdrowe i nie można wierzyć we wszystko, co gazety piszą. Potem mama chyba z nią porozmawiała i babcia zaczęła nosić w torebce jednorazowe opatrunki.

A potem zniknęła babcia, zniknęły najpierw ptaki, a potem też drzewa. W końcu, zanim się obejrzałem, zniknąłem też mały, radosny ja i cały niegdysiejszy świat.

Zawinąłem w uliczkę, przeciskając się na grubość lakieru pomiędzy zaparkowanymi po obydwu stronach pojazdami, i podjechałem na tyle blisko mojej klatki, na ile było to możliwe. Cztery metrowej wysokości pancerne słupki opuściły się powoli, wjechałem na zarezerwowane w ten jakże skuteczny sposób miejsce pomiędzy wyrzutem powietrza z tuneli metra a dzikim, gruntowym parkingiem.

Moje słupki też były wstawione na dziko, a jakże by inaczej. Tylko że jeśli zrobić coś z odpowiednim rozmachem, nikomu nie przyjdzie do głowy, że to może być nielegalne... Więc mojego miejsca nawet milicja nigdy nie ruszała, kiedy z rozdzielnika wręczali okresowe mandaty.

Zgasiłem silnik, wyciągnąłem swoje graty z bagażnika i ruszyłem w kierunku domu.

Pod klatką, oczywiście, stali dyżurni chuligani. Pięciu ćwoków, wytatuowanych, nawszczepianych pod sam dekiel celowo pociągniętą po wierzchu elektroniką i serwomotorami, z mózgami dawno już wytopionymi przez wątpliwej jakości dopalacze i brudne hormony.

– Dobry wieczór, panie Chudy! – Największy z nich, Wania, ukłonił mi się przesadnie.

Zatrzymałem się, oczywiście, żeby nie wyszło, że nie okazałem należytego szacunku, i nawet skinąłem głową.

– Ano dobry, panowie. Nie za brudne powietrze, żeby tak na dworze sterczeć?

– E tam, filtry chodzą, nie? – zarzęził siedzący na oparciu ławeczki typek z podwójnym pochłaniaczem zamiast nosa i gniazdem kamery na podczerwień pośrodku czoła. – Jak się regularnie wymienia, to nie ma problemu!

Aha, jasne, nie ma problemu. Bo pewnie cały czas przez nos oddychasz, co nie? Poza tym mój ziomek pracuje akurat w zakładzie diagnostyczno-konserwacyjnym. Jak mi raz opowiedział, co tam się odwala, gdy ludziom wymieniają części...

Dwa stanowiska, mówi, na każdym masz pacjenta. Reset podzespołu na podkręconej maszynie, szybka regeneracja, mycie i odświeżenie, zalepiasz folią, wkładasz do oryginalnego pudełka. Wyjmujesz przy kliencie czyściutkie, błyszczące i pachnące, pokazujesz numer seryjny, skanujesz: nieużywane, a jak! Zamieniasz pajacom części, obydwaj wychodzą z zakładu zadowoleni, a ty jesteś dwa komponenty do przodu.

– Panie Chudy, a nie ma pan jakiegoś towaru na zbyciu? – przymilnie zapytał Wania.

Jego koleżkowie spojrzeli na mnie znacząco, ten z kamerką zsunął się z ławki. Podeszli, biorąc mnie w półkole. Ot, takie sobie miękkie, przyjacielskie wymuszenie.

Spojrzałem po kolei na istne szumowiny tej ziemi, najpiękniejszą, najbardziej reprezentatywną składankę odrzutów genetycznych, jakie miało do zaoferowania coraz bardziej jałowe łono chowu wsobnego Federacji.

Tępe, błazeńskie twarze, od małego przepuszczane przez maszynkę do mięsa okrucieństwa, głupoty i nadużywania środków psychoaktywnych. Nieumiejętnie wkłute pod skórę fluorescencyjne tatuaże, celowo barwione na czerwono skaryfikacje, prymitywne modyfikacje ciała... Dresy ze świecącymi neonami pasków na rękawach, koszulki z tanimi wyświetlaczami przeplatających się reklam. Jeden wciąż podrygiwał i kiwał głową na boki, zapewne nie umiejąc się wyzwolić z rytmu podawanej bezpośrednio do kanału usznego muzyki, godnej plemion jaskiniowych.

Uśmiechnąłem się do nich na tyle ciepło, na ile jeszcze potrafiłem; niepotrzebne mi było spięcie, nie dziś.

– Mylicie mnie z kimś, chłopcy. Ja niczym nie handluję.

– Oj, no panie Chudy. Nieładnie tak sąsiadów z bloku okłamywać przecież. Mówią, że można od pana to i owo kupić...

Cholera jasna, znowu któryś debil musiał mnie szukać na dzielni i rozpowiadać na lewo i prawo, że dostarczam mu „produkt”. Jak ja im łby wszystkim zmyję, to...

– Przykro mi, chłopcy. – Otworzyłem reklamówkę, pokazując im zawartość. – Tylko żarcie i popitka.

– A może panu samochodu popilnować? Tutaj się różne rzeczy dzieją...

To ostatnie zabrzmiało już jak groźba. Tym bardziej że w kufrze nadal miałem zalane pod korek kanistry... Kurłaaa, zapomniałem odwieźć towar Cesarzowi! Zapomniałem na śmierć, a tamten czeka na telefon ode mnie.

Spojrzałem ku samochodowi, potem ku wejściu do klatki. Zmierzyłem wzrokiem trzech domorosłych reketierów.

– Jeśli cokolwiek, ale to cokolwiek się stanie z moim samochodem... – Podsunąłem Wani palec wskazujący prawej ręki pod nos tak, żeby miał pewność, że bez trudu potrafiłbym wsunąć mu go aż do mózgu. – To będzie wasza wina. Nie, nie wasza: twoja osobiście. Zrozumiano?

– Panie Chudy, no co pan... – od razu stropił się tamten.

– Powiedziałem: twoja wina. Porysuje mi go ktoś kluczem, przebije opony, narysuje sprejem kutasa na szybie... Choćby mi kot na niego nasrał, to ja do ciebie z tym przyjdę, jasne? W domu znajdę, spod ziemi wyciągnę i nogi z dupy powyrywam! Matka rodzona nie pozna, ojciec jeszcze w gębę napluje! Zrozumiano, pytam?!

Któryś z kolegów Wani zarechotał głośno, ucieszony tak ładnie skleconą wiązanką. Ten z pochłaniaczami zakasłał w pięść, odcharknął, splunął na ziemię gęstą, zielonkawą flegmą. Wania skrzywił się, niechętnie kiwnął głową.

– To my przypilnujemy, jak tu będziemy siedzieć... A zapalić pan nie ma chociaż?

– Ostatniego wypaliłem na czternaste urodziny – warknąłem, ruszając ku klatce.

Jeden klucz, drugi klucz, weryfikacja kodowa, sczytanie siatkówki... Brzęczyk w końcu obwieścił łaskawie, że mogę wejść do przedsionka własnego bloku.

Śmierdziało szczynami, szczurami, kocim gównem i krwią. W ciasnym zakamarku przy wejściu do piwnicy jak zwykle gziła się jakaś parka trudnej do zidentyfikowania płci i wieku. Baba na parterze znowu musiała zjarać żarcie na węgiel, bo drzwi były otwarte na oścież, wypuszczając smród spalenizny na cały blok... I jeszcze siedziała na stołeczku za kratą, bezczelna jedna, jak gdyby drwiąc ze wszystkich w żywe oczy.

Wdrapałem się na moje pierwsze piętro, brzęcząc kluczami, otworzyłem pancerną kratę do sieni. Po prawej drzwi sąsiadki, buty jak zawsze na wycieraczce w karnym rządku. Ot, jedna z nielicznych porządnych osób w tym całym burdelu, ta Fieodosja Awdiejewna. Jeszcze z rodzicami się przyjaźniła, więc i ja do niej nadal „ciociu” mówię.

Otworzyłem ostatnie dwa zamki kodowe na własnych drzwiach, przekręciłem ostatni klucz i wreszcie byłem u siebie.

Kusto oczywiście się zesrał centralnie na środku korytarza.

– Kusto, bydlaku! – zawołałem w pustkę mieszkania. – Co znowu żeś zrobił, wszarzu jeden? Chodź no tutaj!

Nie przyszedł, rzecz jasna. Schował się pewnie tak, że tylko ogon mu wystawał, bo doskonale wiedział, że nie wolno srać w domu... No ale też nie zostawiłem mu szczególnego wyboru, więc nie wrzeszczałem na niego dalej.

Przestąpiłem nad balasem, zaniosłem zakupy do kuchni. Wziąłem spory, naprawdę spory kawałek jednorazowego ręcznika, dokładnie zebrałem wszystko i wywaliłem do śmieci.

– Dom, słodki dom... – westchnąłem.

Już teraz słyszałem wszystko, co działo się w zasięgu dwóch pionów mieszkalnych ode mnie: sąsiada z góry, jak zwykle tłukącego kotlety z syntobiałka na podłodze; ludzi za ścianą, wrzeszczących na siebie; parkę z trzeciego piętra, po raz kolejny pieprzącą się w wannie; permanentny remont gościa z klatki obok; płacz dzieciaka i krzyki jego matki, próbującej w ten sposób zagłuszyć własną bezradność...

Pstryknąłem włącznikiem zasilania i przełączyłem dźwigienkę aktywnego wyciszenia.

Nagle świat zewnętrzny ucichł. Nie było łomotania, wrzaski ścichły, przepadły jęki i sapanie, nawet spazmatyczny szloch i wysokie wrzaski rozpuściły się w kojącej ciszy jednostajnego białego szumu, zalewającego uszy miękką kurtyną niczego.

Ściągnąłem kurtkę, zzułem i wrzuciłem do dezynfektora zakurzone buty. Wsunąłem nogi w lekko przybrudzonych, ale nadal białych skarpetach w gumowane klapki, po czym rozwaliłem się na kanapie z paczką jedzenia w jednej i flaszką czystej w drugiej ręce.

Za oknami migotało neonami i światłami samochodów miasto, budzące się po skwarnym dniu do dusznej nocy, a ja musiałem na spokojnie pomyśleć.

Nie włączałem nawet światła, siedząc sobie w ciszy i ciemności. Wysoko przetworzona żywność o trudnym do określenia, ale lekko pikantnym smaku i miłej, włóknistej konsystencji przyjemnie chrupała w ustach, wódka powoli wsączała się w żyły, spłukując z organizmu nagromadzony w nim od rana syf.

Tak, oczywiście – to bzdura była z tą wódką, co niby odkaża człowieka. Ale jak wieczorem nie wypiłem, to potem nie byłem w stanie normalnie zasnąć... I nie to, że w towarzystwie mi się chciało czy coś. Nie na umór. Ot, tak właśnie, intymnie, w samotności.

Włączyłem do prądu przywieziony od Kulasa adapter, podpiąłem wygrzebany z czeluści szafy projektor holograficzny. Obraz był słaby, więc zasłoniłem okno. Wreszcie usiadłem, zapaliłem papierosa i zacząłem jeden po drugim przeglądać pliki.

– Marco Valenta... – mruknąłem w zadumie, patrząc na zdjęcie uśmiechniętego typka o lekko nalanej twarzy, w nienagannie skrojonej marynarce z tęczowłókna.

Z jednej strony nie wyglądał na oszusta, co wyłudza pieniądze od oligarchów. Z drugiej to właśnie oszuści nigdy na takich nie wyglądają... Z ciężkim westchnieniem przełączyłem się na pliki z diagramami wzajemnych powiązań firm.

Ktoś się nieźle nagłowił, żeby to wszystko tak rozpisać. Widać było, że robiono to w jakimś relatywnie prostym programie graficznym, bez udziwnień i bajerów; przełączyłem projektor w tryb trójwymiaru, wyciągnąłem z podstawki rysik i zacząłem mozolnie, kawałek po kawałku rozkładać płaskie drzewka zależności na struktury trójwymiarowe.

Ktoś inny pewnie otworzyłby to wszystko naraz, tak jak Kulas założył szpanerskie okulary i rękawice, po czym błyskawicznie scalił to w jedną, zintegrowaną, wielowarstwową i multimedialną prezentację. Klik, i widzisz firmy; klik, i masz ludzi; klik, i całość przesuwa się w czasie.

No a ja tak nie umiałem. Ja musiałem obejrzeć wszystko po kolei, przyswoić, zrozumieć. „Mono” przezywali mnie jeszcze koledzy w szkole; że niby tylko jednym kanałem potrafiłem nadawać.

Za to jak wziąłem się za coś, to reszta świata dla mnie nie istniała.

Huknęły odbijające się od ściany drzwi – to Kusto przyszedł w końcu do mnie. Nie spojrzał nawet, nie starczyło mu odwagi cywilnej, tylko od razu władował się na kanapę, ułożył obok, wsunął mi łeb na kolana i zaczął śmierdzieć.

– No cześć, zasrańcu. – Podrapałem go za uszami lewą ręką. – I kto to się spaskudził na korytarzu, co...? Kto jest niegrzeczną psiną, kto nie potrafi sobie łapami dupska przytrzymać? Komu tyle razy tłumaczyłem, że nie sramy w domu?

Wielkie cielsko sapnęło tylko ciężko: no co poradzisz, Saszka? Takie psie życie.

Zatrzymałem na chwilę jeden slajd, zbliżyłem: Daniłow, prezes rady nadzorczej K-Mer Corp. Zdjęcie już znajomej twarzy w niebieskich okularkach na niebieskim tle. Inaczej to się czuje, jak rozmawiać z człowiekiem na żywo, a inaczej, jak go zobaczyć w takich papierach.

Czyli mój znajomy z K-Merowa był naprawdę, ale to naprawdę ważną szychą w jednej z największych, a na pewno najistotniejszej firmie naszego obwodu. Firmie na tyle wielkiej i potężnej, że nikt nie odważył się wejść jej w drogę, żeby nie zostać rozjechanym przez dwustutonowy automatyczny kombajn odkrywkowy do węgla... I zarazem na tyle nierozważnej, żeby na piękne oczy dać kasę oszustowi?

Przeklikałem parę slajdów, znalazłem ten, gdzie były podane szczegóły feralnej transakcji. Trzydzieści milionów bez kilku groszy... Niemała sumka, nie ma co. Tylko na jakiej podstawie? Bo tutaj mam wskazane tylko lakonicznie: powstało zadłużenie, niespłacone na dzień taki i taki.

Sprawa była niby typowa: ktoś dostaje gotówkę, zobowiązuje się oddać. Nie oddaje i cześć... Nie to, że ukradł, ale jest winny.

Poczułem, że tyłek zaczyna kleić mi się do syntoskórowej kanapy, więc włączyłem aktywny nadmuch siedzeń. Zaszumiało, przez perforowany materiał zaczęło sączyć się strużkami zasysane przez wloty u dołu powietrze. Ech, powinno być chłodniejsze, ale moduł klimatyzacji zepsuł się rok temu i jakoś tak nie złożyło się, żeby go naprawić.

Pociągnąłem jeszcze łyk ze szklanki, powoli układając sobie w głowie scenariusz wydarzeń.

Tamci, to jest menedżerowie niższego stopnia, pewnie przez miesiąc próbowali zamieść to pod dywan, ale w końcu smród doszedł do niebieskiego szefa. Daniłow dostał piany na pysku i zapowiedział, że teraz on się tym zajmie – tak mi to przynajmniej sam opowiedział.

Odchyliłem się w tył na oparciu, założyłem ręce za głowę. Ale dlaczego akurat ja? Daniłow mówił coś o ludziach, którzy mnie rekomendowali, i że mam doskonałe referencje. Podał nawet nazwę agencji, dla której pracowałem jako detektyw... Ciekawe, czy moja licencja jest w ogóle jeszcze ważna, tak swoją drogą.

No pracowałem z nimi, owszem. Dałem radę ogarnąć jeden temat. Zapłacili nieźle, bo ładnie im to wyrysowałem, mimo że roboty miałem z tym dosłownie dwa telefony. Tylko to było tak dawno, że nawet nie byłem pewien, ile lat temu.

I on trafił akurat do nich. A oni polecili akurat mnie.

No dobra, spoko. Brzmi legitnie.

Kusto zaczął wpychać mi się na kolana, więc zsunąłem go kawałek, osuszyłem do końca szklankę i wróciłem do przeglądania wykresów.

Coś tu było nie tak, ten cały Valenta jak gdyby tę kasę po prostu od nich dostał! Nie przekręcił ich, nie wsadził na minę, nie wymusił, nie oszukał. Ktoś mu te trzydzieści baniek dał na talerzu.

Otworzyłem plik z danymi księgowymi za dany okres, zacząłem wiersz po wierszu przeglądać rekordy.

Tak, głównym mącicielem w tej sprawie nie był w ogóle duży K-Mer, tylko jakaś jego satelicka spółka zależna. Niby stuprocentowa własność, a jednak mająca swoistą autonomię, co tłumaczyło łatwość, z jaką jej dyrektor przerzucił na konto oszusta takie pieniądze.

– Sobkow... Pavel... – wstukałem w klawiaturę wyszukiwarki strumieniowej. – Opa, suka bliadź mać twaju.

Cały ekran zajęło imponująco szczegółowe zdjęcie z lekko podkręconym kontrastem. Podkręconym na tyle, żeby pięknie wyłapać głęboki brąz kanap w saloniku VIP lotniska, błysk potłuczonego szkła zaścielającego podłogę i wyjątkowo malowniczy bryzg krwi, ciągnący się od rozsmarowanej po dywanie głowy trupa w pięknie skrojonej, białej kurtce. Obok leżało jeszcze jedno ciało z przestrzeloną na wylot kamizelką kuloodporną wysokiej klasy i nogi kolejnego w ciężkich, wojskowych butach na wzmocnionym obcasie.

Przeleciałem na szybko tekst, kliknąłem filmik z kamery bezpieczeństwa. Jakość była, oczywiście, podła, natomiast przez okno widać było pod dziwnym kątem, jak tamci wchodzą do saloniku, rozsiadają się... A potem ktoś wchodzi przez drzwi i wyjmuje ich jednego po drugim.

Szybko, sprawnie, skutecznie. Nawet z pewną lekką, taneczną gracją, powiedziałbym. Przewinąłem w tył, w przód. W tył, po klatce w przód.

Ochroniarz przy Sobkowie strzela serią, kilka kul sięga zabójcy. Ten pada na ziemię, potem powłóczy nogą... A już chwilę potem doskakuje do Sobkowa jakby nigdy nic. Biznesmen spogląda w górę, chyba prosi o życie, bo porusza ustami...

Strzał, wypikselowany na filmie bryzg.

Nie spuszczając oczu z ekranu, nalałem sobie kolejną szklankę, od razu wychyliłem połowę.

Wedle doniesień zabójstwo miało miejsce ubiegłej nocy. Nie pierwsze, nie jedyne i nie ostatnie w NeoSybirsku; sam znałem kilku ludzi od mokrej roboty, i nawet mnie zdarzało się z niejednego pieca chleb jeść, cokolwiek to stare porzekadło miałoby znaczyć – natomiast tutaj był to kolejny niepokojący zbieg okoliczności.

Bo to oznaczało, że z człowiekiem, który na piękne oczy przelał Valencie prawie trzydzieści dużych kółek, już nie pogadam. Ile to trzeba by pracować, żeby zarobić takie pieniądze, ha? Albo całe życie, albo zrobić jeden złoty...

...strzał.

Cholera, znowu zapomniałem o Cesarzu. A przecież towar dla niego właśnie powoli przegrzewał się w bagażniku. Już noc, ja po kielichu... Wyciągnąłem z kieszeni komunikator, wybrałem numer.

– Chudy, gdzieżeś ty się podziewał! – zatrzeszczał douszny głośniczek. – To ja tutaj czekam...!

– Cesarz, będę za pół godziny. Tam gdzie zwykle.

– Człowieku, ja tu klienta mam!

– Komplikacje były. Pół godziny. Na razie – uciąłem jego biadolenie.

Pół godziny. Trochę na wyrost powiedziałem, ale trudno, najwyżej poczeka. Wyjąłem z odkażacza gorące, parujące buty, wciągnąłem kurtkę na grzbiet. Wyświetlacz w kołnierzu zamigotał, wyświetlił napis po francusku: system nie naładował akumulatorów do końca, możliwe jest suboptymalne działanie układów, skontaktuj się z obsługą techniczną.

– Jasne, już lecę, pędzę... Kusto, nie sraj w domu! Wrócę niedługo.

Zbiegłem po schodach, po drodze przywitałem się z sąsiadką z naprzeciwka, wracającą właśnie z trzeciej zmiany w pracy, i wypadłem na dwór. Chuligani z ławeczki już się zmyli, wyruszając zapewne na nocne łowy w kierunku sąsiednich dzielnic, z którymi od lat mieliśmy nieustającą kosę... A ja piknąłem alarm, wskoczyłem za kierownicę merca i majestatycznie, na wstecznym wytoczyłem się z powrotem na ulicę.

Bieg zgrzytnął, koła zapiszczały po rozgrzanym asfalcie i znów byłem na trasie.

NeoSybirsk nocą wcale nie robił się spokojniejszy, bynajmniej.

Grzałka słońca już dawno zgasła, więc opcja grillowania nie paliła skóry bezlitosnym żarem, ale dobrze nagrzany piekarnik betonowych bloków wciąż trzymał temperaturę, teraz oddając ciepło nagromadzone przez cały długi, niewyobrażalnie długi dzień.

Po ulicach snuły się mniej lub bardziej liczne grupy młodzieży, która wreszcie wyrwała się z ciasnych, dusznych klitek mieszkań i teraz chciała jak najgłębiej zanurzyć się w wir mętnej wody nocnego miasta, pozwalający zapomnieć o dniu już przeżytym i nie myśleć o konieczności poradzenia sobie z dopiero nadchodzącym.

Mknąc środkiem prospektu, miałem ich wszystkich jak na dłoni: ubranych w odblaskowe, a czasami też świecące ciuchy, imitujące to, co widywało się na przemycanych z Zachodu grafikach. Uczesanych w przedziwne, kolorowe fryzury, niczym postawione pióropusze egzotycznych ptaków, które od dawna oglądało się już tylko w muzeach... o ile ktoś do nich jeszcze chadzał. Głośnych, natarczywych, buńczucznych i zbuntowanych.

Ubranych w porwane spodnie, tego samego dnia rano wyprane i wyprasowane przez troskliwą mamusię. Nierzadko noszących pod kurtkami puste kabury, byle tylko kształt odznaczał się pod pachą; wymachujących na pokaz tępymi nożami o niklowanych klingach. Bananową młodzież naszych czasów, usilnie próbującą wyglądać na groźniejszą niż w rzeczywistości.

Gdybym ja miał stanąć pomiędzy nimi, to pewnie nie byłoby mnie widać. Szary, obdrapany samochód; równie szary i obdrapany człowiek, ubrany w wysłużoną kurtkę koloru khaki z odprutymi znakami wyróżniającymi i ledwie widocznymi ciemniejszymi śladami po dystynkcjach.

Na całe szczęście nie musiałem jednak tego robić, prowadząc przyjemnie mruczącego silnikiem ćwierćwiekowego mercedesa na południe, ku Zaporze.

Zwolniłem, widząc w zasadzie typową scenkę rodzajową: trzech chuliganów właśnie kroiło przypadkowego przechodnia w ciemnym zaułku. Dwaj wielcy, przypakowani, i jeden mniejszy z tyłu – jak mózg i zaciśnięte pięści.

Błysnął elektroparalizator, jeden z dużych upadł na ziemię – ofiara nawet próbowała się bronić. Rzadki w tych czasach przejaw mocno staromodnej odwagi. Większość ludzi na tyle przywykła do bycia gnojonymi, że odbierała to jako naturalną wręcz kolej rzeczy: ot, czasem ktoś gnoi ciebie, a czasami ty jesteś gnojony przez kogoś.

Przez chwilę zdawało się, że starcie może zakończyć się remisem, bo napadnięty zupełnie przytomnie zaczął uciekać. Drugi napastnik jednak zdążył chwycić go za kołnierz, zamachnął się i uderzył nadmiernie odważnego w brzuch. Zaraz potem błysnęło ukryte w pochewce na przedramieniu ostrze. Nieszczęśnik zgiął się i osunął po ścianie, wtedy od razu doskoczył do niego chudy, zapewne wstrzyknął ofierze adrenalinę z jednorazowej ampułki.

No tak, bo teraz były zabezpieczenia: jak umierasz, to twój czip się dezaktywuje. Wprowadzili to po słynnej aferze z „martwymi duszami”, kiedy leżący w kostnicach denaci zaczęli kupować pracownikom szpitali luksusowe prezenty. No więc jeśli kogoś się chciało obrabować, to ten musiał wciąż żyć.

Morał z tego taki, że ofiary coraz rzadziej ginęły w trakcie napadów, a coraz częściej tuż po nich. Tak samo tutaj: wepną się na krótko w jego czip, zhakują zabezpieczenia i rozpoczną serię trefnych mikrotransakcji, nieprzekraczających sumy, przy której konieczne jest potwierdzenie nosiciela.

Proste? Proste. Klasyka napadówki, nie ma co. I teraz będą go doić tak długo, jak długo system im pozwoli.

Duży obrócił się w moją stronę, spojrzał wymownie, ale tylko dodałem gazu: nie moja sprawa.

Minąłem w końcu ostatnie wielopiętrowce, wjechałem do dzielnic podmiejskich. Od razu zwolniłem, włączyłem półautopilota, żeby komputer wraz ze mną rozglądał się na boki. Tutaj zespawane z żelaznych blach płoty wolnostojących chatynek z byle czego niemalże dochodziły do asfaltowej jezdni. W dowolnym z niezliczonych zaułków mógł chwiać się ućpany pijaczek, który wymyśli sobie, że akurat musi przebiec przez ulicę. Teraz, w tej chwili, koniecznie, już.

Raz mi się taki władował prosto pod samochód. Nic by się nie stało, ale miał założone serworamiona na barkach... Nie dość, że mi wybił szybę samym uderzeniem, to jeszcze potem chciał się tłuc i poharatał dach. Dobrze, że miałem akurat pałę elektryczną; dwa strzały i się złożył, jeszcze mu portfel zabrałem w ramach łupów wojennych.

Zahamowałem ostro, kiedy na skrzyżowaniu przed samą maską mignął mi rozjarzony neonowymi wykończeniami trójkołowiec, na którym siedziało co najmniej pięć osób. Rozwrzeszczane mordy, twarze podświetlone od dołu ultrafioletem, ręce wzniesione ku niebu gestem ekstazy – i organizmy do granicy ryzyka napompowane dopalaczami.

Nie zdążyłem nawet przerzucić nogi z hamulca na gaz, kiedy do bocznej szyby samochodu dosłownie przykleiła się twarz dziecka, drobna piąstka zapukała w szkło.

– Pan da cukierka, da drobne... – odczytałem z ruchu warg.

Drugi berbeć już zabiegał mi drogę z przodu, trzeci przykleił się do okna po prawej stronie, skutecznie zasłaniając lusterko boczne.

Nie ze mną te numery. Powoli, ale stanowczo ruszyłem naprzód. Dzieciak położył mi się na masce doskonale wyuczonym gestem, ale ja jechałem naprzód – już teraz widząc, jak biegnący ku obydwu burtom maszyny cwaniacy z kluczami do kół zwalniają, prostują się i unoszą ręce gestem zawodu.


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю