Текст книги "SybirPunk Vol.1"
Автор книги: Michał Gołkowski
Жанры:
Киберпанк
,сообщить о нарушении
Текущая страница: 13 (всего у книги 28 страниц)
Jego strzał poszedł wyżej, nade mną, posyłając kolejną kulę w parną neosybirską noc.
Mój precyzyjnie tam, gdzie zastygł migający wskaźnik celu na soczewce.
Trafiłem go w mostek, stanowiący najpewniejszy cel dla programu kalkulującego prawdopodobieństwo skutecznego strzału.
Prawie dwustugramowy pocisk o heksagonalnie naciętym czubku musiał grzybkować już na kości, bo dosłownie poderwał mężczyznę w powietrze, przemielił jego płuca i oskrzela, po czym wyszedł plecami, zabierając ze sobą sporą część górnego odcinka kręgosłupa.
Palce trupa zacisnęły się konwulsyjnie, jego pistolet raz jeszcze bluznął ogniem, głucho jęknęła przestrzelona tuż obok mojej nogi karoseria samochodu.
Ten z drugiego samochodu lada chwila...
Właśnie wypadł skądś z boku, pojawił się dosłownie znikąd i kopnął mnie prosto w pysk. Chciałem skierować na niego lufę, ale przechwycił moje przedramię, szarpnął – strzał poszedł w bok.
No tak, miałem cybernetyczną rękę, owszem. Ale tylko od łokcia w dół, więc reszta nadal działała na zwykłych mięśniach. Miałem nadzieję, że będzie próbował wyrwać mi broń, ale trzymał twardo, odciągając rękę na bok. Przed twarzą błysnął mi długi ząbkowany nóż.
O, panie dzieju. Niedobrze.
Wypuściłem pistolet, wykręciłem dłoń i chwyciłem go za nadgarstek, jednocześnie próbując nie pozwolić mu, by mnie zadźgał jak prosiaka.
Był silny i chyba dopakowany hormonami, bo przygniatał mnie samą masą, wił się i rzucał, usiłując znaleźć słabe miejsce w obronie. Wbiłem mu kolano w pachwinę, ale on tylko sapnął, zaszumiały ukryte gdzieś pod skórą zbiorniczki ciśnieniowe, pompujące bojowe dopalacze.
Ironiczne, nie? Zostać zabitym przez gościa, który mógł w sumie jechać na moim towarze.
Nóż był coraz bliżej mojego gardła, milimetr po milimetrze podsuwając ostrą jak brzytwa krawędź ku miękkiej skórze.
– Dobranoc – wycharczał zabójca, czując już krew.
A wtedy ja złamałem mu lewy nadgarstek.
Tak po prostu pomyślałem o tym, w którą stronę powinna poruszyć się moja cybernetyczna dłoń, a ona to zrobiła. Nie to, że odznaczała się jakąś szczególną siłą albo zdolnościami bojowymi; miała taką siłę jak normalna ludzka. Tylko że bez ludzkich ograniczeń, a zrobiona była z metalu.
Wystarczyło.
Chrupnęło paskudnie, lewa dłoń typa wykręciła się pod takim kątem, że każdy gitarzysta musiałby spojrzeć na to z zazdrością. Syntadrenalina nie stłumiła bólu, niedoszły oprawca zaskowyczał i minimalnie rozluźnił chwyt.
Puściłem jego okaleczoną rękę, podbiłem ramię z nożem i trzasnąłem go z byka prosto w nos. Odepchnąłem od siebie, zrzuciłem tak, że poleciał plecami na karoserię samochodu, osunął się po słupku od strony pasażera.
Szansa jedna na milion.
Wyprężyłem się i wciąż leżąc na asfalcie, z całej siły kopnąłem obiema nogami w otwarte drzwi samochodu, które z impetem poleciały na zawiasach, aby zatrzasnąć się we właściwym miejscu.
Tyle tylko, że pomiędzy nimi a ramą samochodu była ludzka głowa.
Trzasnęła kość, typ zawył dziko z bólu, szarpnął się cały, ale ja kopnąłem jeszcze raz, uderzając dokładnie tak samo, jak młotkiem do łupania orzechów. I jeszcze raz! I jeszcze...!
...poczułem, jak coś mi pęka w okolicy podbrzusza, zabolało jak cholera...
I znów, i jeszcze raz!
W końcu opadłem na ziemię, dysząc ciężko. Tamten drgał w konwulsjach, z pękniętej głowy sączyła się krew przemieszana z szarawym płynem, jucha waliła mu z nosa i uszu.
– Dobranoc, chuju – wysyczałem, czując, jak przy każdym oddechu boli mnie podbrzusze.
Niedobrze. Niedobrze. Niedobrze.
Drżącymi rękoma obmacałem kurtkę. Nie, nie trafili mnie, nie dźgnęli, ale coś tam było pod spodem. Coś niedobrego, jak krwiak albo guz, albo cholera wie co. Coś paskudnego, co bolało, ciągnęło, odbierało mi dech w piersiach...
Niemalże płacząc z bólu, rozpiąłem suwak, kurtka strzeliła na bok – a spod koszuli pokazało się COŚ.
Jakby mi nagle obok pępka wyrósł drugi żołądek. Albo, nie wiem, głowa niemowlaka. Przez cienką, naprężoną skórę przebijało coś czerwono-fioletowego, tak cholernie bolesnego, że czułem, jak zwieracz pęcherza zaczyna się poddawać.
– Kurwaaa...! – zajęczałem, próbując wstać.
Nie no, nie ma szans, chyba pęknę.
Przytomnie zabrałem z asfaltu pistolet, za trzecim razem wsunąłem do kabury. Na poły czołgając się, kraćkając na czworaka i kuśtykając zgięty w pół, zdołałem dojść do samochodu. Przesunąłem się bokiem po wgiętej masce, po kilkuset kilometrach i paru latach cierpienia dotarłem do drzwi kierowcy... Wpadłem do środka, pomiędzy sflaczałe poduszki, i chyba dopiero wtedy popuściłem.
– Kurwa, kurwa, kurwakurwaaaa...
Nawet nie zamykałem drzwi, po prostu włączyłem silnik. Odpalił, odpalił... Cud! Ruszyłem powoli, drzwi siłą inercji przymknęły się, ja tylko je dociągnąłem.
– Nawigacja... szpital... – wysapałem. – Najbliższy.
Tak, mogłem zadzwonić. Tak, przyjechaliby po mnie. I co? Co bym powiedział? Jak wytłumaczył trzy trupy, w tym jednego z dziurą po kuli z pistoletu, którego nominalnie nie miałem?
Każdy ruch był galaktyką bólu. Na pierwszym zakręcie gryzłem wargi do krwi, na drugim popłakałem się.
Czułem, jak coś próbuje się ze mnie wydostać.
I obawiałem się, że wiem, co to.
Ja sam, chcący wywrócić się na lewą stronę.
Nawigacja rzęziła coś, komputer pokładowy wyświetlał ostrzeżenia we wszystkich odcieniach oranżu i czerwieni, soczewka bojowa dostawała pierdolca.
Czułem, jak odpływam.
Wreszcie dotoczyłem się na podjazd szpitala, gdzie celowo dałem gazu i wbiłem się w tył stojącego w zatoczce ambulansu, a potem pozwoliłem sobie zamknąć oczy i pogrążyć w otchłani półzapomnienia, pełnej ostrego, kłującego bólu.
Dość szybko rozległy się głosy, ktoś otworzył drzwi do samochodu, zaczął świecić mi w twarz latarką, wołać coś do innych, potrząsnął mnie za ramię... Zajęczałem rozdzierająco, trzymając się za podbrzusze.
Wyciągnęli mnie, ułożyli na noszach, ktoś podwinął koszulę i gwizdnął przeciągle. Nacisnął delikatnie wokół wystającej mi z brzucha głowy niemowlaka – aż szarpnąłem się, zawyłem z bólu.
Zaczęli deliberować, co ze mną zrobić. Przybiegła ochrona, zjawiła się milicja. W końcu ktoś przytomnie przytknął mi do nadgarstka przenośny czytnik.
– Prywatnie? Czy na powszechną opiekę? – zapytał.
Spróbowałem odpowiedzieć, ale nie dałem już rady, popukałem tylko ręką w czip: prywatnie.
Od razu się wszystko ruszyło. Pojawili się sanitariusze, błyskawicznie wtoczyli mnie do środka, wwieźli windą na górę... Potem ktoś zaczął mnie rozbierać, ja prawie zemdlałem w trakcie. Wkłuli mi coś, chyba przeciwbólowy, zadawali pytania o jakieś bzdury, na które oczywiście nie byłem w stanie odpowiadać.
W końcu pojawiła się nade mną oślepiająco biała, okrągła lampa stołu operacyjnego.
Miałem już przymknąć oczy i zapaść w błogi niebyt, kiedy lampę zasłoniła twarz.
Owszem, miał na głowie ten zabawny, zielonkawy czepek. Tak, usta i nos zasłaniała maseczka z gazy. Ale poznałem go po oczach. I widziałem, że on też poznał mnie.
– Nie, nie... – zajęczałem, kręcąc głową. – Ja nie chcę...
Typ, który parę dni temu przyhamował mi przed maską. Ten sam, którego zepchnąłem na pobocze, zwymyślałem i któremu groziłem bronią.
Teraz w fartuchu chirurga.
Uśmiechnął się i spojrzał na kogoś stojącego po drugiej stronie stołu.
– Wyłączcie go – powiedział.
A potem odpłynąłem.
* Legia naszą ojczyzną. (przyp. red.)
Służby zjawiły się bardzo szybko, lecz nawet pomimo akcji ratunkowej mężczyzny nie udało się...
...ubiegłej nocy. Podpalenie zarejestrowały kamery drona monitoringu, lecz...
...wyrób medyczny, który odmieni twoje życie! Teraz, już, dziś, zaraz! Zadzwoń, napisz, zaprogramuj swoją przyszłość!
...rewolucyjna kuracja antynowotworowa twoją jedyną szansą na uniknięcie nieuniknionego.
Obraz był tak rzeczywisty, jakby to zdarzyło się wczoraj.
Świat się trzęsie, podskakuje w rytm kroków niosącego mnie młodszego kaprala Stiepanowicza. Widzę strzęp swojej prawej ręki, który też trzęsie się i podskakuje, przy każdym ruchu tryskając krwią, ściekającą po poszarpanych tkankach, plamiącą klimakurtkę i ściekającą na bok wzmacnianych spodni kaprala.
Świat jest gdzieś obok, nierealny, odległy, nieistniejący.
Wiem, że Stiepanowicz nie zdąży. Nie ma szans, żeby mnie doniósł. Fizycznie nie ma szans. Wóz medyczny jest za daleko, a ja krwawię jak zarzynane prosię.
Mimo to on biegnie dalej, sadząc długie, sążniste susy tymi swoimi potężnymi kulasami.
Jesteśmy już przy wozie, podbiegają ku nam ludzie – i wtedy dzieje się coś dziwnego.
Stiepanowicz po prostu łamie się wpół, przewraca i leci na ziemię. Ja też lecę na ziemię, uderzam barkiem o kamienie. Leżę tak, widzę nieco bliżej kikut swojej prawej ręki, a dalej Stiepanowicza. Konkretnie połowę Stiepanowicza, bo druga leży obok. Jakby ktoś wziął ludzika z ciasta i rozerwał na pół.
Potem powiedzieli mi, że musiał go trafić snajper z wukaemu. Wypatrzył nas sobie, palant czarny, i pewnie chciał ustrzelić dwóch jedną kulą. Ale musiał mieć źle wyregulowany celownik i kula poszła za nisko, prosto w miednicę niosącego mnie przyjaciela i towarzysza broni.
Stiepanowicz jakimś cudem przeżył, chociaż potem wielokrotnie powtarzał, że nie powinni byli go ratować. Że wolałby zginąć jako bohater, niż żyć jako kaleka.
Ja też przeżyłem. I też wielokrotnie powtarzałem mu, że wolałbym zginąć, niż żeby miało stać się coś takiego.
Jednak życie to kurwa i chuj, więc w dupę sobie możemy wsadzić nasze życzenia.
Obudziłem się na sali pooperacyjnej. Odruchowo sięgnąłem lewą ręką ku prawemu przedramieniu: proteza była na miejscu. Uff, więc to nie ta sala, nie ten raz.
Nadal musiałem być nieźle ućpany, bo rzeczywistość pływała i falowała. Oczy przymykały się same, potem zrobiło mi się zimno, zacząłem się trząść... Usta miałem spękane, język przyrósł do podniebienia chyba na stałe, gardło jakby mi ktoś piachem przesypał.
Powoli, bardzo powoli odzyskiwałem zdolność logicznego rozumowania.
No dobra, byłem w szpitalu. Poprzedni wieczór, strzelanina, tamci trzej... I nagły ból podbrzusza. Nawet teraz czułem tam opatrunki, ale cokolwiek było pod nimi, miało już normalny, zbliżony do płaskiego kształt mojego brzucha.
– Dzień dobry! Jak się czuje nasz pacjent? – rozległo się od drzwi.
Nie, nie, to nie mogła być prawda. Błagam, niech to nie będzie prawda. Powoli obróciłem głowę, spojrzałem na lekarza w białym kitlu.
To była prawda.
Typek podszedł do mnie, absolutnie fachowo podniósł kołdrę. Sprawdził, czy cewnik dobrze siedzi, odkleił opatrunek. Obejrzał to, co najwyraźniej pod tym opatrunkiem było. Przeczytał na doczepionym do łóżka monitorku najnowsze wyniki badań.
– Pan Aleksander Khudovec. – Uśmiechnął się do mnie. – Miło móc przypisać nazwisko do twarzy. Ja się nazywam Rumiancev, Igor Rumiancev. Jak pan widzi, jestem lekarzem chirurgiem i miałem przyjemność pana operować.
– Panie doktorze...
– Tym większą, że operacja zakończyła się pełnym sukcesem. Miał pan dość paskudny przypadek hernia umbilicalis, czyli popularnej przepukliny. Na całe szczęście szybka akcja mojego zespołu pozwoliła zniwelować problem, śmiem twierdzić wręcz, że bezszwowo.
– Panie doktorze, ja muszę...
– Musi pan jeszcze trochę odpocząć. – Uśmiech nie schodził z jego twarzy. – W zasadzie to dziś wieczorem mógłbym już wypisać pana do domu, ale chyba dla pewności potrzymamy pana do jutra rana. Siatka nie daje zazwyczaj odrzutów, jednak akurat przez ten czas wchłonie się pięknie i zrośnie. Chce pan zobaczyć?
Opadłem na poduszkę, kiwnąłem tylko głową. Ściągnął opatrunki, zadowolony z siebie pokazał na mój wysmarowany antyseptykiem, wygolony na gładko brzuch.
No fakt, była tam niewielka, różowawa kreska blizny po spajaniu tkanek. I trochę bolało dokoła, ale nic poza tym.
– Widzi pan? Jak nówka sztuka. To co, da pan radę poleżeć do jutra?
– ...tak.
– Dam panu naklejkę, o. – Wyciągnął z kieszeni elastyczną płytkę, położył mi obok ręki. – Może pan sobie przyczepić w samochodzie, żeby wszyscy wiedzieli, jak pan odważnie znosi trudy życia.
– Ja... – spróbowałem po raz ostatni, ale on tylko uśmiechnął się i wyszedł, zamykając za sobą drzwi.
Wymacałem płytkę, podniosłem ku twarzy.
Na tle flagi Federacji stał ubrany w mundur, zadowolony z siebie, kreskówkowy zwierzak. Bodajże wiewiórka, chociaż ostatnie wymarły w naszej okolicy dobre piętnaście lat temu. Wiewiórka trzymała nowy karabin systemu Kałasznikowa, a pod nią widniał napis: „Dzielny pacjent”.
Opadłem na poduszkę, zamknąłem oczy.
Dawno nie zostałem tak upokorzony. Gorzej się chyba już nie da.
Okazało się, że da – wieczorem pielęgniarka przyniosła mi basen i twardo czekała, aż coś w niego zrobię.
Nazajutrz rano dostałem wypis, wraz z nim kluczyk do szafki, gdzie znalazłem swoje ciuchy. Nawet uprali i wyprasowali wszystko, buty nigdy nie były takie czyste, koszula aż pachniała... I klimakurtkę mi oddali do renowacji! Nic, tylko do szpitala się kłaść!
Pod złożonymi w kosteczkę ubraniami leżał rachunek. Przeczytałem kwotę, mina od razu mi zrzedła. No nieźle.
W tym tempie zadatku od Daniłowa nie wystarczy mi do pierwszego, a przecież lipiec już się kończył.
Zapiąłem na ręce zegarek, tylko pobieżnie przejrzałem listę wiadomości i nieodebranych połączeń. No tak, cały dzień wczoraj dobijał się do mnie sam Daniłow, wysłał nawet kilka gniewnych tekstów, że jak nie mam czasu odebrać, to może on nie będzie miał czasu mi zapłacić.
No i wiadomość od Olgi. „Wygląda na to, że są rzeczy ważne i ważniejsze”. Ani słowa więcej.
Kurwa.
Miałem już zacząć odpisywać, ale odpuściłem sobie. Po kolei. Najpierw wróćmy do domu.
Odebrałem samochód z przyszpitalnego parkingu, uiściłem niemały rachunek za postój. O dziwo, pistolet był pod siedzeniem, gdzie zdążyłem go wrzucić, nim na dobre odpłynąłem.
Na wyjeździe podpisałem kwity dla milicji, zeznałem krótko: dostałem ataku przepukliny, żeby nie obciążać systemu opieki zdrowotnej, sam dowiozłem się pod szpital. Straciłem panowanie nad pojazdem, uderzyłem w ambulans. Tak, pokryję straty, oczywiście, a potem będę się chandryczył z ubezpieczycielem o zwrot.
Wreszcie ruszyłem w drogę.
Podbrzusze, owszem, nadal ciągnęło, ale to było nic w porównaniu do bólu sprzed dwóch dni. Dotykałem wrażliwego miejsca przez kurtkę, sprawdzając, czy boli i czy czuć tę siatkę... Nie, gdzie tam! Może minimalnie coś tam odstawało, i tyle.
Zaparkowałem cokolwiek rozbity wóz na swoim miejscu, skinąłem ekipie nierobów, dzisiaj walących piwo w resztkach parku po drugiej stronie ulicy. Ostrożnie, powoli wszedłem po schodach.
Nawet nie będę opisywał tego, co Kusto zrobił z mieszkaniem przez dwa dni mojej nieobecności. Po co się denerwować jeszcze raz?
Powoli, nie przesilając się, tak jak przykazał lekarz, posprzątałem wszystko. Posprzątałem nawet nieco więcej, przygotowałem trochę śmieci do wyniesienia, posegregowałem stare rzeczy. Wyczyściłem lodówkę. Umyłem łazienkę.
Dopiero kiedy blok po drugiej stronie ulicy rozjarzył się łuną powoli zachodzącego słońca, usiadłem na kanapie, żeby dogonić świat.
Zadzwoniłem do Daniłowa. Odebrał dopiero po piątym sygnale, witając mnie od razu stekiem wyzwisk.
– ...kurwa! Ja was wszystkich nachuj powypierdalam! Darmozjady, lenie, bumelanci! – darł się niebieski ludek. – Przepadają na dwa dni, ani słowa! Co to ma być w ogóle! Jakim prawem, ja was znajdę, nogi z dupy powyrywam!
– Byłem u Valenty.
Umilkł od razu. Sapnął ciężko.
– Nie mówili wam, że starszym niegrzecznie jest przerywać, Aleksandrze Wasiliczu? Nie nauczyła mama w domu, hę?! Bo jak nie to, to ja was zaraz...
– Jak od niego wyszedłem, chcieli mnie zabić.
Za drugim razem podziałało. Przysunął się bliżej, jego twarz zajęła cały hologram.
– Ale nie zabili.
– Nie – potwierdziłem oczywiste.
– Zuch, towarzyszu kapitanie! He, he, he! – roześmiał się nagle, klepnął w stół, aż zahuczały głośniki. – At, miałem rację, że to lepsze ziółko, ten Valenta!
Uśmiechałem się, kiwając głową. Bo co miałem mu powiedzieć? Że owszem, próbowali mnie stuknąć, ale na sto procent w zupełnie innej, niepowiązanej sprawie? I że potem trafiłem do szpitala jak jakiś dziadek, co się zesrał, podnosząc walizkę na przystanku? Przecież mnie ukrzyżuje ten człowiek.
A tak nawet go nie okłamałem.
– Byłem w szpitalu, ale już w porządku. Tamtych trzech było, trzech zlikwidowanych.
– Zuch! Mój chłopak, dobrze! – pochwalił Daniłow, ale zaraz się skrzywił. – Chociaż, jednego mogliście wziąć żywcem.
– Trzech było, towarzyszu dowódco. – Zdecydowałem się go połechtać w miękkie podbrzusze. Widać, że podziałało, bo uśmiechnął się jak podrapany za uszami kot. – Dwa pistolety, jeden nóż bojowy. Nie chciałem zabijać, ale tak wyszło.
– I dobrze. Niech wiedzą nasi wrogowie, że to nie przelewki! – Uderzył pięścią o dłoń.
– Jutro podejmuję działania. Mam do umówienia spotkanie z osobowym źródłem informacji, insiderem w jednej z firm.
Znów nie było w tym ani słowa nieprawdy.
– Pieniędzy wam starcza? – nagle zapytał Daniłow.
– Tak – odpowiedziałem z trudem. Miało się jeszcze swój honor.
– Dobrze. Gdyby coś, cokolwiek było potrzebne, to powiadamiajcie. Ja wszystko pokryję. Och, i jeszcze jedno. Towarzyszu kapitanie?
– Tak jest?
Zdjął okulary, zajrzał w kamerkę, patrząc wprost na mnie.
– Ja ten dług z firmy wezmę na siebie. Rozumiecie? Bo przez tego złodziejaszka, tego Valentę, po raz pierwszy od piętnastu lat mamy stratę i nie będzie dywidend dla udziałowców. W mojej firmie! I ja teraz swoimi pieniędzmi zapłacę co do grosza!
– Tak... – przełknąłem ślinę – jest.
– Bo dla mnie, towarzyszu kapitanie, trzydzieści milionów to tyle, co splunąć! O! – Dmuchnął w pięść, rozwierając palce i pokazując pustkę pomiędzy nimi. – Dla mnie to nie są pieniądze. Ale teraz, teraz to ja widzę, że chodzi o zasady. Mojego człowieka zaatakowali? Wojna!
– Wojna... – powtórzyłem.
– Więc zbierajcie siły, Aleksandrze Wasiliczu. I działajcie z umiarem, wedle zapotrzebowania, bo to już nie firmowe, a moje pieniądze będziecie wydawać. – Uśmiechnął się tak szeroko i słodko, że aż mnie coś zabolało w żołądku. – A ja za swoimi pieniędzmi na koniec świata pójdę. Nikomu nic nie zabierać, ale swojego ani okruszka nie pozwolić wziąć!
– Tak jest...
– A teraz do dzieła! Odpoczywajcie, a jutro do walki. Zawsze naprzód i ani kroku wstecz! Bez odbioru.
Rozłączył się, zostawiając mnie samego z Kusto.
No dobra, okej. Czyli... co? Udało mi się zamieść pod dywan swoje równoległe ciemne sprawki za cenę antagonizacji oligarchy, który teraz był przekonany, że atak wymierzono przeciwko mnie jako jego wysłannikowi. W dodatku odebrał to osobiście i zamierzał wrzucić w ten burdel trzydzieści baniek własnej gotówki.
– „Z umiarem, bo to moje wydajecie, a ja za swoim na koniec świata pójdę” – powtórzyłem sobie jego słowa.
Nie miał pewnie nic złego na myśli, w każdym razie nie dla mnie. Mimo wszystko zabrzmiało to złowieszczo. Bo jeśli przepieprzę jego hajs, to potem ja będę mu winien.
Pięknie. Coraz piękniej.
Otworzyłem komunikator, przewinąłem nieprzeczytane wiadomości do tej jedynej, która mnie interesowała. „Wygląda na to, że są rzeczy ważne i ważniejsze” – przeczytałem znów. Już miałem coś odpisać... Ale zupełnie nie wiedziałem ani co, ani jak.
Zamiast tego zacząłem mozolnie, jeden po drugim czytać i odpowiadać na pozostałe czaty. No tak, człowieka nie ma dwadzieścia cztery godziny, a tutaj od razu dramat... Opa, to ciekawe było, od Cesarza: „Chudy, uważaj na siebie, serio, bo ja mam ogon”.
Rychło w czas takie dobre rady. No cóż, ale to przynajmniej zawężało krąg ludzi, którzy mnie chcieli utłuc: chodziło o nasze sprawki, a nie o trzydzieści milionów.
W każdym razie jeszcze nie.
Włączyłem już w zasadzie siłą przyzwyczajenia wykresy od Daniłowa, zacząłem w tę i we w tę obracać trójwymiarowe struktury siatek powiązań. Dopiąłem do nich informacje niedawno otrzymane od Kulasa. Rozłożyłem szerzej do tej pory spłaszczoną strukturę spółek zależnych. Odsunąłem na bok laboratorium.
Valenta był nie w ciemię bity, umiał się maskować. Widać, że to typek, co trzyma karty przy orderach, nie zostawia żadnych luźnych końców, za które można by złapać. Wszystko było czyste, z punktu widzenia firm autentycznie nie miałem do czego się przyczepić. No więc skoro nie firmy, to co?
Ludzie.
Myśl była tak genialna w swej prostocie, że aż potrząsnąłem głową. Faktycznie! Mógł się zabezpieczyć przed podobnymi prześwietleniami, ale na jego orbicie na pewno znajdowały się osoby, które byłyby dla niego kluczowe. Przecież nie daje się takiej spółki quasi-zależnej byle komu, nie? No nie!
Nie daje się i już. Wypiszesz komuś pełnomocnictwo, dasz mu prawo do podejmowania decyzji w twoim imieniu, a on – co? Oczywiście, że od razu cię wydyma.
Morał był prosty: komuś musiał ten Valenta nie to, że ufać, ale zawierzać swoje sprawki. I tego kogoś trzeba teraz znaleźć.
Zacząłem przełączać firmy na skład osobowy, pozmieniałem poszczególne nazwiska na różne kolory. Znów mozolna dłubanina, kawałek po kawałku, jedno po drugim. No ale co miałem lepszego do roboty? Przecież nie będę się...
Co miałem lepszego do roboty?
Westchnąłem, włączyłem komunikator. Wybrałem kontakt do panienki naukowiec i wstukałem krótkie: „Przepraszam. Nieprzewidziane okoliczności zewnętrzne. Dostanę drugą szansę?”.
Wysłałem. Odczytała prawie od razu. Nie odpisała nic.
No i chuj, no i cześć.
Zatopiłem się w pracy, zrobiłem tylko przerwę, żeby nakarmić Kusto i samemu coś zjeść. Rzut oka na komunikator: nadal nie odpowiedziała.
Firmy, struktury, spółki podległe. To była niezła układanka, ale dało się zauważyć logikę: on sam nazywał kolejno zakładane byty prawne wedle określonego klucza, zazwyczaj dodając do nich dookreślenia. M4Investments, M4Group, M4Tech. Potem inny rzut: MVInvest, MVGroup, MVTech. Przy czym te najciekawsze, w których zbiegało się najwięcej nitek, nazywały się w ogóle nijak. No nie wiem: Corvette. Albo chociażby Osaka Bay.
I właśnie tam, w tych siedzących pośrodku małych pajęczynek pozornie pustych spółkach, zaczęło najpierw pojawiać się, a potem powtarzać jedno nazwisko. Gennadij Piliarski.
– Gennadij Piliarski... – Uśmiechnąłem się do ekranu. – No dzień dobry panu.
Typ był idealnym pasażerem. Zawsze na tylnym siedzeniu, zawsze jako wice– albo współ-. Miał funkcje może i mało istotne, ale dające mu ciągły wgląd w działalność spółek. Świetnie posadowiony pilnowacz, przekazujący polecenia od faktycznego szefa do komórek wykonawczych.
Dlaczego nie on był prezesem czy dyrektorem? Ano dlatego, że dzięki temu nie musiał się nigdzie podpisywać. Nie było go widać w rejestrach czynności prawnych, a co najważniejsze, za nic nie odpowiadał.
Tamci to byli pionki wystawione na bicie; on był figurą, dowodzącą frontem.
Wstukałem na szybko wiadomość do Kulasa, wrzuciłem tam tylko nazwisko typa. On zrozumie, zacznie kopać, a ja po wyniki przejadę się do niego już osobiście.
Na dobranoc wyczyściłem pistolet, nieużywany aż tak intensywnie od lat, i doładowałem amunicją. Tak mnie kusiło, żeby chlapnąć sobie chociaż szklaneczkę czystej!
Ale nie, powtórzyłem sobie: nie. Pora schudnąć, ogarnąć nałogi.
Zerknięcie na komunikator: cisza.
Naciągnąłem na siebie koc i skuliłem się na kanapie. Przez odsłonięte okno lała się błękitnawa poświata tańczącej nad NeoSybirskiem trującej zorzy.
Obudziło mnie wpadające przez okna szarawe światło nowego, podobno radosnego dnia.
Spojrzałem na zegarek: szósta rano.
– Kuurrrr... – zmełłem przekleństwo.
Zwlokłem się z kanapy, próbując ogarnąć: co się stało? Dlaczego, po co wstałem tak potwornie wcześnie? Nigdy mi się to nie zdarzało...
A, no tak: położyłem się na trzeźwo.
Kusto przybiegł, ciesząc się jak głupi. O tej porze to mnie nie widział już kilka lat, i ja jego też nie, prawdę mówiąc... Przykucnąłem przy psie, chociaż jeszcze trochę zachowawczo, żeby nie nadwyrężyć skądinąd ładnie zamkniętej rany.
Bolało mnie wszystko. Wypadek, walka, potem jazda w stanie połowicznej agonii z bólu, kolejna stłuczka, zabieg. Trochę tego było. A mimo to nie czułem się źle. Bolało, owszem, ale mięśnie jak gdyby mówiły: żyjesz.
Wyszliśmy z Kusto na spacer, wyniosłem śmieci, wyrzuciłem część przygotowanych toreb z dużego pokoju. Było nawet ładnie, jeszcze nie gorąco. Szarobłękitne niebo pomiędzy blokami dopiero nabierało intensywności barwy, w dolinach ulic nadal panował zbawczy chłód. Ludzie już kręcili się po ulicach, od pobliskiej arterii prospektu niósł się narastający szum.
Gdyby jeszcze dodać tutaj zielone drzewa, trawę i śmigające po niebie ptaki, zmyć graffiti ze ścian, byłby to letni poranek taki, jaki zapamiętałem z dzieciństwa.
Ażbym sobie pobiegał, szczerze powiedziawszy, ale słowa lekarza o nieprzesilaniu się jakoś mi utkwiły w pamięci. Dlatego też zrobiliśmy tylko wolną rundkę po dzielni. Kusto wysrał się w piaskownicy. Ja tęsknie popatrzyłem na pordzewiałe drążki do ćwiczeń. Wróciliśmy do domu.
Przekopałem szafki, znalazłem coś, co nawet nie było pseudomięsem ani pseudoserem. Wyciągnąłem z otchłani lodówki nieotwarty kartonik mleka sojowego, zalałem geometryczne płatki śniadaniowe zrobione ze sprasowanej skrobi i nie wiedzieć czego jeszcze.
Grzebiąc łyżką w miseczce i przeżuwając pozbawioną smaku breję, zacząłem dalej myszkować po spółkach Valenty.
No tak, potwierdzało się: ten Piliarski musiał być dla Valenty powiernikiem, prawą ręką albo wręcz skarbnikiem. A tacy ludzie zawsze wiedzą, gdzie leżą pieniądze.
Piknął komunikator: o, Kulas! Co on, nie spał całą noc, że o takiej porze pisze? Wyświetliłem wiadomość: „Przyjeżdżaj, ale dopiero pod wieczór, muszę odpocząć”. Czyli faktycznie dopiero się kładł. Na szybko odpowiedziałem: „Nie ma sprawy, będę koło szóstej”.
Wyłączyłbym, ale wzrok ześliznął się na wczorajszy czat. Moja wiadomość, wysłana, dostarczona, odczytana...
Już miałem powiedzieć, że olana, kiedy okienko zapulsowało i pojawiła się odpowiedź. Z bijącym sercem puknąłem palcem w ekranik. Sapnąłem ciężko.
„No trudno, bywa. Tak pomyślałam właśnie. Dziś o tej samej porze?”
Prędko wysłałem uśmiechniętą buźkę, wstukałem: „Super, ojej, dzięki wielkie! Tak, tym razem będę na pewno”, i w ogóle, i no ten, teges.
Wysłałem, odetchnąłem z ulgą: przynajmniej jedna sprawa naprostowana.
Było tak idiotycznie wcześnie, że nawet nie wiedziałem, co się o tej porze robi. Z ćwiczeniami jeszcze przerwa, na Kulasa czekam, tam cisza, tam spokój...
Kusto zaskowytał, wymownie popatrzył w kierunku wciąż zagraconego pokoju.
– A pomożesz chociaż? – zapytałem.
Od razu wlazł na swoje posłanie i schował łeb pod kocem. Ja, niestety, nie miałem tej możliwości, więc podniosłem cztery litery z kanapy i powlokłem się ku mojej prywatnej stajni Augiasza.
Zanim się obejrzałem, południe przyfrunęło i przeleciało obok, pora niedoszłego obiadu minęła nie wiedzieć kiedy, podwieczorek nieśmiało zaskrobał do drzwi łapą Kusto, którego pęcherz już ledwie-ledwie się trzymał... Dochodziło wpół do szóstej, kiedy w końcu z ciężkim jęknięciem opadłem na kanapę.
Byłem wykończony, ale przynajmniej sypialnia znów zaczynała przypominać sypialnię. Popakowałem i wywaliłem wszystkie stare, niepotrzebne ciuchy, stare i być może potrzebne poustawiałem w workach koło śmietnika. Wymiotłem kurz, przetarłem skromny księgozbiór, nawet umyłem podłogę.
Pot ciurkiem leciał mi po plecach, w krzyżu ciągnęło dzikim bólem, mięśnie jakby mi ktoś ostrzyknął solą. A przecież nie robiłem nic takiego! Ot, trochę się poruszałem.
Zapuściłem się, taka była prawda.
Wreszcie wbiłem pod prysznic, naciągnąłem na grzbiet świeży podkoszulek. Wyprowadziłem Kusto, skasowałem i napisałem nowe oświadczenie, wreszcie odpaliłem cokolwiek sfatygowanego mercedesa i ruszyłem do Kulasa.
Trochę się mojemu automobilowi oberwało, nie ma co. Nie mówię już nawet o wgiętej masce czy karoserii... To było nieistotne, bo wszystko trzymało w kupie wyspawane ze stali wewnętrzne orurowanie.
Ale przestrzelina? Trafił go któryś sukinkot, trafił i przedziurawił! W przednich drzwiach pasażera ziała dziura na wylot, aż świszczało powietrze, kiedy jechałem. Od środka było jeszcze gorzej, a kula utkwiła w oparciu fotela.
Wepchnąłem w dziurę kawałek szmaty, którą zazwyczaj woziłem pod fotelem, ale i tak widziałem, że tam jest.
– Szmata w moim pięknym mercu! – warknąłem, zjeżdżając z obwodnicy. – Szmata w dziurze w moim pięknym mercu. Skurwiele, niedojebańcy!
Więcej w tym moim gadaniu do siebie było strachu niż agresji.
No, fakt pozostawał faktem: blisko było. Naprawdę blisko. Gdyby zamiast jechać za mną, robić te wszystkie cyrki, próbować urządzić pościg po ulicach miasta, po prostu do mnie strzelili, jak wychodziłem z SybirTower – to umarł w butach, trup na miejscu.
A tak żyłem, jechałem sobie moim starym gruchotem. Zaś tamtych pewnie właśnie przewozili z milicyjnej kostnicy do zakładu utylizacji.
Pod blokiem Kulasa jak zwykle nie było miejsc, więc porzuciłem brykę byle gdzie i ostatni odcinek drogi pokonałem piechotą, dźwigając torby z zakupami. Tym razem pod klatką też stało kilku lokalnych ćwoków, ale kulturalnie przepuścili mnie, jedynie otaksowawszy. Któryś chyba skomentował klimakurtkę, ale na szczęście drzwi już się zamknęły, więc doleciało do mnie tylko kilka początkowych, gardłowych sylab.
Załomotałem do pancernych drzwi, kamera jak zwykle obróciła się, spojrzała ciekawskim okiem. Zamek zgrzytnął i szczęknął, wpuszczając mnie do okratowanego przedsionka.
– Hej, Kulas, zaopatrzenie przyszło! – zawołałem.
Skanery przesunęły się w górę i w dół, sczytując i analizując strukturę moich tkanek, w końcu odezwał się wewnętrzny brzęczyk. Ściągnąłem buty, potuptałem do legowiska, w którym czaił się już najlepszy spec od wywiadu elektronicznego, jakiego znałem w całym NeoSybirsku.
– Chudy, ja zaczynam podejrzewać, że ty po prostu lubisz do mnie przychodzić – przywitał mnie gospodarz, zajadający właśnie bieda-pilaw z plastikowego pudełka.
– Prawdziwy? – Pokazałem palcem na parujący ryż z kawałkami czegoś.
– Na tyle, na ile się da. Twoje szczęście jest moim szczęściem, a że faktycznie ostatnimi czasy zjawiasz się często... Chcesz? Zamówiłem dwa pudła po dziesięć sztuk, dowieźli niedawno.
Potrząsnąłem głową.
– Nie, nie lubię wieprzowiny, nawet fałszywej. I co z tym Piliarskim?
Kulas mlasnął, wywołał kilka obrazów na holoprojektorze.
– Ciekawy typ. Wygląda na zawodowego ogarniacza firm, pośrednika i powiernika. Widzisz to? Lista spółek, które zarejestrował przez ostatnie trzy lata.
Nachyliłem się do ekranu, cmoknąłem z uznaniem. Było tego parędziesiąt sztuk jak nic, porozrzucanych po całej Federacji.