Текст книги "SybirPunk Vol.1"
Автор книги: Michał Gołkowski
Жанры:
Киберпанк
,сообщить о нарушении
Текущая страница: 22 (всего у книги 28 страниц)
...przemówieniu gubernatora elekta Zelenceva. Powiązany z lokalnymi kręgami przemysłowymi, może on stać się...
Nadal nie wiadomo, kto był zleceniodawcą wykonania nagrań. Nie chce się wierzyć, że sam Valenta miałby być na tyle...
...paradę z okazji Dnia Młodego Żołnierza. Młodzież tłumnie wzięła udział w obchodach, uświetnionych obecnością dowódcy pułku...
Sasza. Gdzieś ty był? Nie przyszło ci do głowy, żeby chociaż napisać? Powinieneś się wstydzić.
Westchnąłem ciężko, rozłożyłem ręce.
No co miałem Oldze powiedzieć? Przecież że nie prawdę. Sam zresztą nie wiedziałem, jaka ta prawda miałaby być!
Tak, tak: do niej napisałem jako pierwszej, do niej pierwszej zadzwoniłem. Z nią pierwszą umówiłem się na wczesny obiad – „lunch”, jak to sama określiła – kolejnego dnia.
Knajpa, której adres mi podała, była na tyle wykwintna, że aż głupio mi było zaparkować pod nią merca. Wysoka moda, haute couture, wysokie obcasy, wysokie ceny, wysoko zadarte nosy obsługi. W pierwszej chwili kelner zaczął mnie grzecznie przekonywać, żebym poszedł gdzie indziej, ale potem zreflektował się: ach tak, pan Khudovec, rzeczywiście. Panna Geresowna już czeka.
– To było... no, nieoczekiwane. – Uśmiechnąłem się nieprzekonująco. – Jak to tego typu rzeczy.
– No dobrze, ale co ci było?! To coś poważnego?
Przed oczami stanął mi słoiczek, wstawiony na półkę lodówki.
– Trudno powiedzieć. Taka przypadłość nieokreślona. Pewnie coś związanego z przegrzaniem i odwodnieniem.
Odwodnienie organizmu, tak głosiły wszelkie diagnozy, do jakich dostałem się w centralnym rejestrze medycznym jeszcze wczoraj wieczorem.
Gdyby nie Daniłow, byłoby po mnie. To on wezwał po mnie obsługę najlepszego prywatnego szpitala, która zdesantowała się śmigłowcem dosłownie dziesięć minut później. Podłączyli mnie pod aparaturę, wpięli wenflon, zaczęli tłoczyć wodę i dopiero potem powieźli na diagnostykę.
Oczywiście wszystko na jego koszt.
Miałem prawie czterdzieści stopni gorączki, pociłem się jak świnia. Pompowali we mnie średnio dwa litry roztworu fizjologicznego na godzinę... przez pięć godzin. Cały ten czas nie mogąc ustalić przyczyny.
Tak, brzmiało znajomo. Dla Daniłowa też, i stąd jego decyzja, żeby powierzyć mnie babce szamance. Reszta była, jak to mawiał poeta, milczeniem.
– Odwodnieniem? – zdumiała się Olga.
– No, z grubsza tak.
– Sasza, ale wiesz, że ja się znam na medycynie? Tak tyci-tyci się znam. Może dasz mi spojrzeć na wyniki i ja wtedy...
– Nie, nie ma potrzeby. Serio. Za dużo pracowałem, musiałem się zbytnio spiąć na ostatnim spotkaniu.
– A z kim się spotykałeś?
– Z... – zawahałem się.
No tak. Przecież to nie było tak, że spotkanie było przypadkowe, prawda? Byłem niemalże pewien, że tamten pajac mnie zwyczajnie, ordynarnie otruł. Był przecież ten znamienny moment, kiedy wziął od kelnera tacę z napojami! I dopóki nie zacząłem pić, to podawał nowe kawałki układanki, żeby mnie zachęcić.
Nawet pistacje wziął słone, żebym na pewno pił. Ot, bydlak!
A jak tylko zacząłem pić, stracił zainteresowanie i już tylko powtarzał te same brednie. Brał mnie na przeczekanie. Dmitrijew, tak? Ze spółki SilverTech.
Oczywiście pozostawało pytanie, czy nasz delikwent jeszcze żyje, ale to zamierzałem sprawdzić w następnej kolejności.
– No więc? – ponagliła mnie.
– Z... klientem jednym. – Machnąłem ręką. – Nikim aż tak ważnym.
– I spiąłeś się, bo nie był ważny? Kręcisz coś, Sasza.
– Nie kręcę...
– A dlaczego masz zabandażowany nadgarstek? To wygląda jak cięcie po żyłach! Sasza...?
Westchnąłem znów, patrząc w te jej piękne, błękitne oczy. Ech... Nie umiałem jej skłamać w twarz.
– Zamówimy coś? – zaproponowałem niemalże błagalnym tonem.
O dziwo, odpuściła. Tak po prostu, na miękko, bez cienia urazy – a ja tylko i wyłącznie po raz kolejny poczułem dziwne drgnięcie w miejscu, gdzie kiedyś miałem jakieś uczucia do kogokolwiek, poza moim Sańką i Kusto.
Zamówiliśmy, zaczęliśmy jeść. Ona opowiadała mi znów o swoich pigułkach, potem zeszło na motocykle i samochody... Koniecznie chciała wyciągnąć mnie na wspólną jazdę. No fakt, miałem tamten ukradziony nie wiedzieć komu ścigacz, nawet patrzyłem w Strumieniu na kombinezony – ale trochę nie do tego w tej chwili mi było.
– Pójdź w takim razie ze mną do klubu – rzuciła pomysł.
No dobra, do trzech razy sztuka. Klient nie, jazda nie, to teraz musiałem już się zgodzić.
– Kiedy, dokąd?
– Pójdziesz? Naprawdę?! Ojej, łiii, jak fajnie! – zapiszczała, aż przebierając nogami z radości. – Dziś wieczorem! W naszym Area51 grają Vlad&Mir, znasz ich, prawda?
– N-nie. Ale poznam.
– Koniecznie! To najlepsi DJ-e w całym okręgu, a może i w Federacji! Nie no, to ja muszę ciebie trochę podszkolić w dobrej muzyce, staruszku! Czego ty w ogóle słuchasz?
– Radia – skłamałem, ale zaraz poprawiłem się: – Nie no, mam kilka ulubionych... e... rytmów. Głównie basowych.
Olga skrzywiła się paskudnie.
– Popsa. Słuchasz jakiegoś chamskiego, ruskiego disco, zgadza się?
– Wcale nie, to...
– Wymień jeden tytuł utworu. Nie wykonawcy, nie składanki. Utworu.
Podniosłem ręce na znak kapitulacji, a ona tylko pokiwała głową jak diagnozujący pacjenta lekarz.
– No już, nie pluj w twarz leżącemu – poprosiłem.
– Nie pluję. No, chyba że sam poprosisz. Dziś o dziewiątej wieczorem, Area51. Możesz założyć te swoje dżinsy i białą koszulę, to jest takie fajne retro.
Uśmiechnąłem się i od razu uniosłem szklankę z sokiem pomidorowym, nie będąc pewnym, jak długo dam radę maskować bolesny grymas.
Kiedy zajechałem pod opuszczoną fabrykę Mykoły, przywitała mnie cisza. Taka napięta, nieprzyjemna cisza.
Jeszcze ruszając z NeoSybirska napisałem mu, że przyjadę: odczytał, ale nie odpowiedział. No dobrze, pomyślałem sobie, w końcu nawet on nie zawsze musi reagować jak maszyna.
Ale teraz, idąc ku milczącym ruinom, zaczynałem mieć coraz gorsze przeczucia.
– Mykoła! – zawołałem głośno.
Cisza, tylko echo odezwało się pomiędzy pustymi budynkami. Sięgnąłem za pazuchę, powoli wyjąłem z kabury pistolet. Nie podobało mi się to, oj, nie podobało... Ani Mykoły, ani jego Psa? To byłby pierwszy raz, kiedy żaden z nich nie wyszedł na przywitanie!
Kiedy wszedłem do hali produkcyjnej, zrozumiałem: nie ma ich tutaj.
Aparatura w większości zniknęła, a to, co zostało, leżało na podłodze w kawałkach. Metodycznie, konsekwentnie, precyzyjnie potłuczone, porozbijane i połamane na drobne kawałeczki, potem polane benzyną i podpalone. Wszędzie poniewierały się kawałki zwęglonych kartek. W powietrzu unosił się zapach rozpuszczalników i odkażaczy... Wszystkie regały, stołki, półki i okna były wytarte i umyte do czysta.
Nie było szklanek, czajnika ani posłania dla Psa. Mykoła zwinął swój warsztat, zatarł ślady i wyniósł się.
Na podwóreczku z tyłu pojawiły się jeszcze dwa świeże kopczyki ziemi. Takie same jak poprzednie, wręcz identyczne – więc nie, nie były to płytkie groby mojego dostawcy i jego pupila.
Przyszli po niego drugi raz. On przekalkulował ryzyko: prędzej czy później go dojadą, a ja najwyraźniej go porzuciłem. Posprzątał i zniknął.
– Szlag...! – krzyknąłem, z pasją uderzając dłonią o udo.
Spóźniłem się. Skrewiłem. Może gdybym posłuchał rozumu, a nie serca, to...
Ło-ho-ho.
Jakiego znowu serca? – zapytałem sam siebie. Powoli, spokojnie, towarzyszu kapitanie. Owszem, spotkałem się najpierw z Olgą, bo – no, była miła, i to tyle. A mnie dobrze spędzało się z nią czas. Ale nie spieszmy się z wyciąganiem pochopnych wniosków.
Obszedłem fabrykę dookoła, ale moje podejrzenia tylko się potwierdziły: nie było ich nigdzie.
Kiedy wróciłem do samochodu, stali tam obydwaj: Mykoła i jego Pies.
– Dzień dobry, panie Aleksandrze – odezwał się ten pierwszy jak gdyby nigdy nic.
– Mykoła! Co się stało?! Już myślałem, że zniknąłeś! Wszedłem tam i...
Zająknąłem się, urwałem. Obok bagażnika mercedesa leżało też kilkanaście mniejszych i większych skrzynek oraz pół tuzina równo zwiniętych, okręconych czarną folią pakunków.
– Och, panie Aleksandrze, zdenerwował się pan. Niepotrzebnie, jakkolwiek bardzo to miłe – uśmiechnął się Mykoła. – Świadczy to o pewnym przywiązaniu emocjonalnym, sięgającym być może nieco głębiej niż zwykła zależność biznesowa.
Podszedłem bliżej i odruchowo uścisnąłem wyciągniętą rękę, nie mogąc oderwać wzroku od popakowanych manatków. Bo to było właśnie to: spakowany dobytek życia Mykoły oraz posłanie i stacja dokowania Psa.
Z jakiegoś niewytłumaczalnego powodu nie miałem nawet cienia wątpliwości, że wszystkie pakunki razem wzięte będą zajmowały objętość, plus minus pięć procent, trzystu pięćdziesięciu litrów.
Dokładnie tyle, aby zmieścić się do mojego bagażnika, a Psa wsadzić na tylną kanapę.
Potworne podejrzenie zakiełkowało mi z tyłu głowy.
– Mykoła... – Przełknąłem ślinę. – Bardzo się cieszę, że nic ci nie jest.
– Przyszli po mnie. Znowu.
Dałbym sobie głowę uciąć, że w jego lekko metalicznym głosie zabrzmiała nuta dumy.
– Tak, widziałem. Ale co ma znaczyć... to?
Obiema rękami pokazałem na bagaże, ewidentnie przygotowane do załadowania w mój samochód.
– Nie lubię dużych miast, panie Aleksandrze. Sądzę, że wręcz nie powinienem się w nich pokazywać. – Mykoła spuścił głowę. – Tyle tylko, że w obecnych okolicznościach nie mamy wyboru.
– My?
– Tak, panie Aleksandrze. Obawiam się, że przez jakiś czas będę zmuszony skorzystać z pańskiej gościnności.
Aż mi szczęka opadła.
Wracałem do miasta, mając wrażenie, że to ktoś inny siedzi za kierownicą.
Mykoła nie odzywał się na szczęście ani słowem. Siedział spokojnie obok, przypięty, i gapił się w okno, zapamiętując i chłonąc widoki. Pies zwinął pod siebie odnóża i leżał grzecznie na podłodze za jego fotelem.
A ja myślałem. Myślałem tak intensywnie, że aż mnie głowa bolała.
Z jednej strony, strata laboratorium stanowiła przejściową niedogodność. Jeśli u Cesarza było aż tak krucho, to i tak nie byłoby komu mojej syntadrenaliny rozprowadzać po rynku.
Z drugiej, wszystko wokół zmieniało się jak w kalejdoskopie, a ja chyba nie byłem fanem aż tak dalece posuniętych zmian.
Co ja z nim zrobię?!
Otworzyłem schowek, wygrzebałem jakieś stare okulary i czapkę z daszkiem.
– Masz, załóż to. I nie waż się zdejmować! – zastrzegłem.
Posłusznie naciągnął czapkę, wsunął na nos okulary. W swoich wyświechtanych, materiałowych spodniach, nieodłącznym wełnianym sweterku w serek i długim, burym prochowcu wyglądał teraz jak rasowy ekshibicjonista... Albo typ czekający pod podstawówką na przerwę obiadową z karabinem szturmowym za pazuchą.
Wyglądał jak cieć i tylko to się liczyło – szanse na to, że zainteresuje się nim ktokolwiek, drastycznie zmalały.
– Pojedziemy do mnie – powiedziałem w końcu.
– Tak.
– Dam wam tam jeden pokój.
– Tak. – Mykoła zachowywał się, jak gdybym tylko odhaczał poszczególne kratki przy liście rzeczy w jego głowie.
– Potem zawiozę cię do Kulasa. Człowieka posiadającego dane wsadowe, o których ci mówiłem.
– Pamiętam, panie Aleksandrze.
– A potem...
Zawahałem się, urwałem. Sam nie wiedziałem, co „potem”. W zasadzie to byłem obecnie w oku cyklonu nieogarnięcia i desperacko próbowałem poskładać do kupy jakąkolwiek spójną wersję wydarzeń.
– Potem się zobaczy – zadecydowałem.
Zajechaliśmy pod samą klatkę, dociążony merc zazgrzytał podwoziem o krawężnik, ledwie zdołałem wtoczyć się na swoje miejsce... Wysiadłem jako pierwszy i ruszyłem ku i tak już zainteresowanym dyżurnym ciućmokom na ławeczce, żeby od razu ściągnąć na siebie całą uwagę.
– O, pan kapitan! No tak coś słyszeliśmy, że pan już z wakacji wrócił! – ucieszył się Wania.
– DOBRA RZECZ TAKI ODPOCZYNEK, KURWA, JA TO JUŻ Z PIĘĆ LAT NIGDZIE NIE BYŁEM, O, ALE JA TOBYM SE GDZIEŚ WYJECHAŁ! – wydarł się ten chudy. – A TYLKO W TYM SMRODZIE TRZEBA SIEDZIEĆ!
Kątem oka widziałem, jak Mykoła wyjmuje zza fotela złożonego w prawie że foremną kostkę Psa i zaczyna nieść ku wejściu do bloku. Nawet nie miałem siły zastanawiać się, ile waży stalowy korpus technoowczarka i jak on to w ogóle robi.
Przysunąłem się do chłopaków bliżej, sięgnąłem za pazuchę, jak gdyby szykując się do wyjęcia portfela. Cztery pary lekko przepitych oczu zabłysnęły radośnie, z wyczekiwaniem śledząc każdy mój ruch.
– No cześć, dzień dobry, panowie.
Jak tylko Mykoła minął mnie i wszedł do klatki, wyjąłem pustą dłoń i zapiąłem suwak, żeby nie wypuszczać tłoczonego przez nawiewy chłodnego powietrza. Widziałem, jak rysujące się już radosne uśmiechy tamtych nagle wyginają się podkówkami w dół.
– Co nowego?
– Pan kapitan się przeprowadza? To my pomożemy!
– Nie, takie tylko...
A potem zastanowiłem się: co ja będę sam to dymał? Mykoła niech siedzi w domu. Ja przecież sam nie dam rady. To znaczy dam! Ale to nie moje i jakoś tak, no.
Chyba pora zacząć kaskadować zadania do wykonania.
– Poczekajcie na mnie chwilę, zaraz wam powiem, co i jak! – zastrzegłem, piknąłem pilotem do alarmu i popędziłem za Mykołą.
Czekał już pod drzwiami, nadal trzymając uśpionego Psa jak wielkie, nieporęczne, żelazne pudło. Nawet się chyba nie zmęczył, co wyłącznie potwierdzało moje podejrzenia: jego człowieczeństwo było rzeczą zarazem nabytą, jak i zbywalną.
Otworzyłem drzwi, puszczając go przodem. Kusto najpierw rzucił się radośnie, potem zamarł w miejscu, obnażył zęby i zaczął ujadać.
– Cicho! Cicho, Kusto, głupi kundlu! Cicho, mówię, cholero jedna! – zacząłem uspokajać, próbując zacisnąć wielki, zaśliniony ryj, żeby nie dać mu szczekać. Przecież wiedziałem, że jak da głos na drugim piętrze, to słychać go na jedenastym. – Mykoła, tam, do tamtego pokoju!
Zamknąłem wciąż wściekłego Kusto w kuchni, absolutnie spokojnego Mykołę w nadal zagraconym salonie. Potem obydwu w mieszkaniu, a sam poszedłem nadzorować moich tragarzy.
Czekali już przy wozie. Zwarci, gotowi, chyba nawet chętni.
– To co, panie kapitanie? My pomożemy? – Wania zdawał się wręcz palić do roboty.
– Dobra, to w takim razie robimy tak... Wszystko, co jest w kufrze, nosicie pod windę. Nie rzucać, nie zgniatać, ostrożnie z tym i spokojnie. Ty do windy, ty, e...
– JEGOR! – wrzasnął chudy krzykacz, który ani na chwilę nie przestawał przestępować z nogi na nogę i machać rękami.
– Jegor, ty do windy i wszystko ładujesz do środka. Ja tutaj, przy wozie, a wy nosicie. Jasne? Ty jesteś Jegor, a wy...
– Pasza! – pokazał żółte zęby ten z wszczepionymi pochłaniaczami i kamerką na czole.
– A ja Anton! – po raz pierwszy za mojej pamięci odezwał się ostatni, ten z brzuchem piwnym i tatuażami.
Otworzyłem im kufer.
– No to już, do roboty.
Szło im nawet sprawnie. Oczywiście potykali się o własne nogi, śmiali się do siebie jak bydlęta, cały czas o czymś gadali i w ogóle trzeba ich było pilnować... Ale dzięki temu ja stałem sobie, oparty o drzwi pasażera, a oni robili czarną robotę.
Kiedy w końcu podniosłem klapę podłogi bagażnika, pod którą zamiast koła zapasowego leżały cztery kanistry z syntą, chłopaki wpadli w istny amok ze szczęścia.
– Ja, ja! Ja poniosę! – rzucił się Wania.
Zaczęli się przepychać, krzyczeć na siebie... W końcu uciszyłem ich, dałem każdemu po jednym i zatrzasnąłem bagażnik. Donieśli to do windy, tam kulturalnie wyprosiłem Jegora i sam zająłem jego miejsce.
– Panie kapitanie, to może być coś nam pan, teges, no... – przymilnie zaczął Wania.
Wcisnąłem przycisk, rzuciłem przez zamykające się już drzwi:
– Czekajcie na dole, zaraz będę wychodzić.
Tak, przydaliby się też przy noszeniu do mieszkania, ale do siebie ich nie wpuszczę. Niedoczekanie.
Zziajany, spocony i zmęczony wepchnąłem ostatnie pudło za próg, zatrzasnąłem drzwi. Otworzyłem najpierw Kusto, przywitałem się z kundlem, dopiero potem zaprowadziłem go do salonu, gdzie czekali Mykoła i Pies.
– Grzecznie tylko. – Pogroziłem mu palcem i otworzyłem drzwi.
Kusto zdębiał. Po prostu zamarł w bezruchu, chyba nawet oddychać przestał.
Pies podszedł do niego powoli, wysunął mechaniczną szyję i wystawił czujniki. Kusto podkulił pod siebie ogon i zaczął się cofać.
Pies zrobił dwa kroki do przodu, potem też się cofnął. Usiadł na zadzie, Kusto też usiadł.
– Chyba się polubią, panie Aleksandrze – uśmiechnął się Mykoła.
– Tak, na pewno. Ruszamy?
– Ja jestem gotów, panie Aleksandrze.
Odciągnąłem z kanistra działkę dla moich ćpunków, dolałem wody Kusto, który nadal wpatrywał się w siedzącego nieruchomo Psa. Sam wyszedłem pierwszy, jedną ręką podałem pijaczkom działkę, drugą piknąłem alarm w samochodzie... Mieszkańcy ławeczki nawet chyba nie zauważyli, jak Mykoła przeszedł mi za plecami i wsiadł do mercedesa.
Szybka wiadomość do Kulasa: „Jedziemy”.
Już wykręcałem, kiedy Wania zerwał się z ławeczki, ruszył ku mnie kłusem. Dopadł do wozu, załomotał w maskę.
Opuściłem szybę.
– Połamię ci ręce, jak jeszcze raz tak zrobisz – zagroziłem.
– Panie kapitanie, panie Chudy! Bo ten znajomy znajomego, co ja mówiłem, nie? To konkretna robota jest...!
Wrzuciłem bieg, delikatnie przydepnąłem pedał gazu.
– Niezainteresowany.
– Baryszewo chcą przejąć i szukają ludzi! Tak pomyślałem, że może pan kapitan...
Zahamowałem gwałtownie.
– Nie! – powiedziałem dosadnie, po czym ruszyłem z piskiem opon.
Baryszewo. Po raz trzeci już ten sam temat, ta sama robota, krążąca po rynku. Nie miałem wątpliwości, że chodziło o tego samego nowego gracza, z którym nie tak dawno chapnęliśmy się na Zaporze.
Jeśli ogłoszenie werbunkowe doszło aż tak nisko, to znaczy, że tamci się nie certolą i idą pełnym frontem.
Niedobrze. Naprawdę trzeba było zagęszczać ruchy, a potem szukać sobie pracy w branży innej niż handel nielegalnymi hormonami.
Kulas odpowiedział jeszcze w połowie drogi: „Wbijaj, przecież ja tu czekam”.
– Kulas, to jest Mykoła. Mykoła, to Kulas.
– Dzień dobry, panie Kulas. – Mykoła wyciągnął rękę do siedzącego na fotelu inwalidzkim hakera. Ten z pewnym zawahaniem podał mu dłoń, potrząsnął.
– Chudy, mogę cię prosić do kuchni? – zapytał przesłodzonym głosem.
Wyszliśmy, zostawiając Mykołę samego. Kulas wjechał za mną, prawie że przyciskając mnie do szafki, i zamknął drzwi.
– Osiemdziesiąt siedem procent – syknął, podnosząc się do mnie. – Rozumiesz? Osiemdziesiąt siedem procent!
– Ale... co?
– Tkanki nieorganicznej u twojego gościa! Tyle mi pokazał skaner na wejściu! Czy ty masz pojęcie, kogo albo co przyprowadziłeś?!
Spojrzałem na niego, rozłożyłem bezradnie ręce.
– Nie. I ty pewnie też nie. Ale przypuszczam, że będzie mógł nam pomóc, bo...
– Dość. Możesz mi powiedzieć, gdzieś ty w ogóle był? Bo nie wiem, czy wiesz, Chudy, ale tutaj się ludzie o ciebie martwią!
Przyznam, że trochę mnie to ruszyło.
– Otruli mnie – przyznałem z rozbrajającą szczerością.
– Jak widać, nie dość skutecznie. Kto?
– Dmitrijew, były prezes SilverTech. Tak się przynajmniej przedstawił, chociaż mam wątpliwości, czy to faktycznie był on. Jak na zdjęciach patrzyliśmy, to podobny, ale... Sam rozumiesz.
– Sprawdzi się. Dobra, zobaczmy, co ten twój robot ma do powiedzenia.
Mykoła stał dokładnie tak, jak go zostawiliśmy. Uśmiechnął się do Kulasa.
– Ma pan tutaj piękną kolekcję sprzętu, panie Kulas. Szczególnie podoba mi się zaaranżowanie arachnopoda na suficie, to bardzo praktyczne rozwiązanie. Widzę jednakże, że spora część wyposażenia znajduje się w stanie suboptymalnym?
– Palą się styki – warknął Kulas, odpalając monitory. – Szeloba, podaj okulary.
– Z przyjemnością pomogę panu z naprawami. Tak się składa, że znam się trochę na elektronice, a nawet pobieżna wizja sugeruje, że ponad dziewięćdziesiąt procent urządzeń może odzyskać pełną sprawność. Niech zgadnę: zasilanie padało przy dużym obciążeniu danymi ze Strumienia?
– Paliły się transformatory.
– Cóż, to pobieżna opinia, i tak też mogą sugerować objawy. Sam transformator w modelu ZG-24 jest jednak dwumodułowy, więc bez trudu da się dokonać napraw. Pokażę panu potem, jeśli będzie pan miał czas.
Kulas popatrzył na naszego gościa z uznaniem, pokiwał głową.
– Czemu nie. To co, zobaczmy to?
– Zobaczmy, oczywiście.
Ekrany i holoprojektory rozbłysły danymi, wyekstrahowanymi z przywiezionych przeze mnie okularów po Piliarskim. Spółki, miasta, konta, osoby, transakcje... Kalendarz! Ten drań prowadził kalendarz spotkań, więc była szansa, że coś się z tego wygrzebie.
Zaczęli przerzucać się pomysłami, Mykoła mocno wciągnął się w temat. Kulas nawet znalazł dla niego przyłącze, ten założył uproszczone okulary do przeglądarki, żeby być na bieżąco z poszukiwaniami.
– Więc skoro ta spółka miała powiązanie ze strukturą celową, to ktoś musiał to gwarantować – mówił Kulas.
– Ma pan absolutną rację. Sugeruję poszukać w katalogu H13... O, proszę! Niech pan będzie łaskaw wyekstrahować te cztery zapisy i przerzucić w swój plik.
– Zrobione. No proszę, może coś nawet z tego nam wyjdzie.
– Jestem tego pewien, panie Kulas. Czy miałby pan możliwość zajrzenia do bazy danych rejestru państwowego?
– Wpięty na sztywno. Czego szukamy?
– Ivan Sofyanin.
– Sofyanin... Jest. Czterech aż.
– Proszę pokazać... Ach tak. To będzie ten.
– Hm. Dobra robota, Mykoła.
– Ależ dziękuję, panie Kulas. To doprawdy przyjemność pracować z panem.
Stałem tak i patrzyłem na nich, pogrążonych w wirtualnym świecie. Aż mi się przykro trochę zrobiło: spiknąłem swojego hakera ze swoim dostawcą, a w efekcie czułem się, jakbym stracił obu. Jak wtedy, kiedy przyprowadzasz kogoś do kolegi na komputery i tamci grają, a ty czujesz się jak piąte koło u wozu.
– Kulas. Kulas... Ej, Kulas! – zawołałem.
Ściągnął gogle, popatrzył na mnie przekrwionymi oczami.
– No co?
– Długo wam zejdzie?
– Pojęcia nie mam. Jak masz coś do roboty, to rób. Dam znać, jak wykopiemy jakikolwiek konkret.
No dobra, czyli przynajmniej kwestię Mykoły miałem chwilowo z głowy.
Pora zajrzeć do Cesarza.
Świątynię zastałem pustą, niemalże wymarłą. Owszem, było otwarte, ale panował tu jakiś dziwny, złowróżbny wręcz spokój.
Zauważyłem, że drzwi są nowe, a pod ścianami siłowni leżą nie do końca zmiecione okruchy szkła. Czyli rajdy milicji dotarły aż tutaj... Bywalcy przybytku pewnie zdecydowali nie bez słuszności, że parę dni przerwy od ćwiczeń nikomu nie zaszkodzi.
Natomiast w ogóle paliło się światło, więc pewna ciągłość systemu była zachowana.
Wszedłem na zaplecze, spoglądając w czujne oko obserwującej mnie kamery.
– Halo? – odezwałem się. – Jest tu ktoś?
Z przyzwyczajenia zapukałem do drzwi gabinetu, który zajmował Cesarz, nacisnąłem klamkę.
Za biurkiem siedziała Walera.
– Syn marnotrawny powraca. – Uśmiechnęła się nieszczerze.
– Val, no hej. Jest Cesarz?
Val była osobą, której nigdy nie byłem w stanie do końca rozgryźć. Historia naszych stosunków była... ahem. No właśnie.
Kiedyś, jakiś rok temu, poszliśmy sobie razem do klubu, potem na dysko, potem do innego klubu. A potem w ogóle wylądowaliśmy u niej. I lądowaliśmy tak regularnie przez jakieś dwa tygodnie, a potem jakoś się tak samo rozeszło po kościach.
Tylko że rok temu byłem rok młodszy i rok głupszy. Teraz już wiedziałem, że u kobiet nic nie dzieje się „samo”, „jakoś tak” ani „po prostu”. Jeśli facet prześpi się z kobietą, to zawsze na jej widok będzie się do wspomnień ciepło uśmiechać – a kobieta na jego widok będzie się krzywić z nienawiścią.
Bo one nie umiały przejść nad tym do porządku dziennego. Była codzienna obojętność, tak, a poza granicą intymności czekały tylko albo miłość, albo nienawiść.
I miałem wrażenie, że Walera mnie właśnie nienawidzi.
Złożyła te swoje piękne, czerwone usta w ciup, odchyliła się na skórzanym fotelu i położyła nogi na biurku. Bardzo długie, bardzo zgrabne, bardzo ładnie zrobione nogi w wysokich butach.
– Cesarza aresztowali, Chudy.
– O. Nie wiedziałem.
– Nie? No proszę. A ja myślałam, że będą cię o takich rzeczach informować.
– Oni?
– Oni, Chudy. I ty dobrze wiesz, kogo mam na myśli.
Sięgnąłem ku suwakowi kurtki, rozpiąłem go nonszalanckim gestem do połowy i przegarnąłem włosy w tył. Tak, zrobiło mi się nieprzyjemnie gorąco, to raz. Dwa, nie podobał mi się ani ton, ani kierunek tej rozmowy, a w ten sposób mogłem sięgnąć po...
– Odradzam – rozległ się zza moich pleców głos Wołka.
Obejrzałem się przez ramię: no tak, stał tam w swoim nieodłącznym skrojonym na miarę garniturze. Bez broni. W każdym razie bez widocznej broni, ale nie miałem wątpliwości, że nie był bezbronny, bynajmniej.
– Mieliśmy pewną... różnicę zdań, Wołk i ja. – Walera podniosła się zza biurka, przeciągnęła niczym kotka. – On twierdzi, że to nie ty sprzedałeś ustawkę psiarni.
– Był tam, zaraz obok mnie. Ryzykował nie mniej niż ja – odezwał się naczelny brzytew ekipy Cesarza. Byłej ekipy Cesarza, o ile właściwie rozumiałem sytuację. – Ja pierwszy go usłyszałem, jak zawołał, że po nas jadą. Gdyby nie on, wszystkich by nas tam zgarnęli.
– Zatem jako pierwszy wiedział, że jadą. Ja uważam, że nas sprzedałeś, Chudy, i należy cię stuknąć.
Zerknąłem jeszcze raz na Wołka, potem na nią. Na pewno miała broń.
– Werdykt? – warknąłem, cofając się pod ścianę. Walera skrzywiła się.
– Nierozstrzygnięte.
– Tym razem pana puścimy, Sasza – uśmiechnął się niewesoło Wołk. – Ale jeśli, nie daj Boże, znów mielibyśmy się spotkać... Sam pan rozumie.
Nie mogłem uwierzyć, że to się dzieje naprawdę. Potrząsnąłem głową.
– Cesarz wam wszystko wyjaśni.
– Cesarz ma dostać pięć lat, panie Sasza. Być może wyjdzie po dwóch za sprawowanie. Zaś my... my chwilowo musimy zastanowić się, jak postępować dalej.
– A co się zmieniło?
– Otóż Zarnicki przysłał nam ultimatum.
Valera bez słowa odpaliła holoprojektor, na którym wypłynęło nagranie: nalana, lekko zarośnięta twarz mężczyzny w średnim wieku z wymalowaną w cyfrowy kamuflaż protezą prawej górnej połowy twarzy. Na pierwszy rzut oka dało się poznać byłego wojskowego albo inny specnaz... Nagranie było ściszone, ale wyłapywałem pojedyncze słowa: warunki, terytorium, handel, siła. Moje.
– Zatrzymaj – poprosiłem.
– Chudy, nie sądzisz, że...
– Zatrzymaj i cofnij, mówię! Jeszcze kawałek, o... Teraz, stop!
Był taki moment, że mężczyzna schylał i przekrzywiał głowę na bok. Na błyszczącej, łysej czaszce wyraźnie widać było wytatuowany nad uchem ciąg sześciu cyfr, a nad nim prymitywny, nieco rozmyty, ale wciąż czytelny rysunek płonącego granatu.
Legia Cudzoziemska.
– Dwa osiem jeden cztery... – szepnąłem sam do siebie. – Zarnicki.
Oczywiście, że nie było to jego nazwisko, pod którym miałby służyć w Légion Étrangère, ale pierwsza litera zawsze była taka sama. Cztery cyfry na sześć. I mało, i dużo. Trzeba będzie popytać.
– Co, podoba ci się? – prychnęła Walera.
– Nie do końca, nie mój styl. Ja wolę włosy na głowie, a gładko na reszcie, ten pewnie ma odwrotnie. Nie nawłaziło ci w zęby, jak mu polerowałaś gałę?
– Ty...!
– Spokój – powiedział Wołk. – Walera, nie wygłupiaj się. Sasza, niech pan niepotrzebnie nie prowokuje. Niech się pan stąd zabiera i lepiej nie wraca.
Pokiwałem głową, ruszyłem ku wyjściu. Już miałem minąć Wołka, ale ten zrobił krok w bok, zastąpił mi drogę. Wyciągnął rękę.
– Powodzenia, panie Sasza. To była dobra akcja, tam, na Zaporze.
– Niezgorsza, Wołk. – Uścisnąłem jego dłoń. – Obyśmy się nie spotkali.
– Też mam taką nadzieję.
Wyszedłem, nawet nie zamykając za sobą drzwi. No cóż, kolejny problem rozwiązywał się, że tak powiem, w sposób ostateczny.
Ciekawe tylko, co ja ze sobą zrobię dalej?
Zresztą chyba wiedziałem.
– W czym mogę pomóc?
Odwróciłem się od wieszaków. Sprzedawca właśnie wyłonił się z zaplecza, do drzwi miałem raptem dwa kroki. Jeden sus i jestem na zewnątrz.
– Chciałbym kupić, e... koszulę. – Uśmiechnąłem się niepewnie.
– Oczywiście, proszę pana. Jaką konkretnie?
Popatrzyłem na wszystkie koszule, wiszące karnymi rządkami na ścianach. Mieli tu chyba wszelkie możliwe rozmiary, kroje, fasony i co tam jeszcze tylko istnieje.
Nabrałem głęboko tchu.
– Białą.
Sklep był bardzo, bardzo ładny. Na tyle ładny, że aż zastanowiłem się, czy aby nie przesadziłem trochę z półką cenową.
Natomiast moja poprzednia biała koszula, moja jedyna porządna biała koszula, nie nadawała się po akcji z otruciem w NeoSybirsku i następującą po nim rehabilitacją w... nie wiem nawet gdzie. W szopie na podwórku.
Wszystko wokół mnie waliło się i paliło w zastraszającym tempie.
Ludzie umierali podczas rozmów albo dla odmiany niemalże skutecznie usiłowali mnie otruć.
Firmy składały się jak domki z kart.
Kule śmigały nad głową, pieniądze znikały bez śladu, a Kusto srał w przedpokoju. Co innego można robić, gdy wszystko nieubłaganie toczy się ku krawędzi otchłani?
Otóż to – iść z niedawno poznaną, dwukrotnie młodszą od siebie panią naukowiec na tak zwany clubbing.
Sprzedawca chyba czekał, że wykażę się jeszcze jakimś dalej posuniętym gustem, ale w końcu uśmiechnął się nieszczerze i zacząć wyciągać z szuflad zapakowane w folię koszule. Przeszedłem do przymierzalni, zacząłem mocować się z opakowaniami i kłuć w palce o zdradziecko pochowane w materiale szpilki.
Byłem akurat w połowie mierzenia trzeciej, kiedy zadzwonił komunikator: Daniłow.
– Witam towarzysza dowódcę! – postarałem się, żeby mój głos brzmiał w miarę możliwości radośnie.
– Gdzie moje pieniądze, towarzyszu kapitanie?! – wydarł się tamten. – Gdzie zwycięstwo, gdzie winni oszustwa?!
– Pracuję nad tym. W tej chwili...
– W tej chwili się w jakieś przebieranki bawicie, z gołą dupą latacie! Ja wszystko widzę! Niedoczekanie wasze, zarazo tęczowa! Tfu!
Obróciłem się tak, żeby oligarcha jednak nie widział mojego odbicia w lustrze z tyłu.
– Towarzyszu dowódco, bo ja...
– Ja wam życie ratuję, ludziom głowę zawracam! Helikopterem was pięćset kilometrów wiozę, za rękę trzymam, po nocy babkę budzę! A wy, wy nawet mi się odwdzięczyć nie chcecie?! Na darmo moje pieniądze tylko przesrywacie!
– Ja wcale nie...
– Pokażcie mi metkę z ceną, ale to już!
Posłusznie podsunąłem opakowanie pod kamerkę. Daniłow podniósł okulary z niebieskimi szkłami, chwilę wczytywał się w etykietkę.
– To we frankach cena? – zapytał.
– Gdzie tam! Ruble rosyjskie, nasza waluta.
– A, to w porządku. To kupcie sobie dwie od razu, he, he. Niech będzie, że i za moje. Ale powtarzam! – znów podniósł głos. – Jak nie będzie efektów, to wszystko co do kopiejki każę zwrócić!
– Tak jest.
– Zrozumiano?
– Tak jest.
– No to już, do wykonywania zadania bojowego wróć! Bez odbioru.
Rozłączył się. Popatrzyłem na etykietkę na opakowaniu: franki szwajcarskie? Jaki był kurs, jeden do... stu dwudziestu? Stu pięćdziesięciu? I ten niebieski karzeł myślał, że byłoby mnie na to stać? Że w ogóle przyszłoby mi to do głowy?
Najwyraźniej jego było.
Gdy wróciłem do domu, ekipa żulików już na mnie czekała.
– Panie kapitanie, panie Chudy! – Wania aż podbiegł do samochodu. – Byli po pana!