Текст книги "SybirPunk Vol.1"
Автор книги: Michał Gołkowski
Жанры:
Киберпанк
,сообщить о нарушении
Текущая страница: 4 (всего у книги 28 страниц)
Przejechałem przez skrzyżowanie, gnojek cały czas wisiał mi na masce. Tamci chyba zorientowali się, że porwałem jednego z członków gangu, bo któryś puścił się za mną w pogoń, prawie wpadł pod jadącą ciężarówkę...
Przyspieszyłem. Dzieciak zaczął krzyczeć, łzy ciekły po umorusanej twarzy o fenotypie tak wymieszanym, że trudnym do sklasyfikowania.
Odjechałem dwie przecznice, w końcu zahamowałem gwałtownie, zrzucając pasażera na gapę. Poderwał się od razu, kopnął mi przedni zderzak, napluł na szybę, z wściekłością uderzył dłonią w lusterko i czmychnął pomiędzy rdzewiejące rudery.
Wykręciłem kierownicę i z rykiem silnika wyskoczyłem z powrotem na drogę, bo z ławeczki już podnosiła się do mnie kolejna ekipa.
Tutejsi nie byli wcale ani gorsi, ani szczególnie głupsi niż ktokolwiek inny w NeoSybirsku. Może prostsi, tak, więc i metody mieli mniej skomplikowane, ale cel był ten sam: przeżyć. Zdobyć środki dla siebie i dla rodziny, jakoś dociągnąć do kolejnego sezonu. Nakraść z wagonów tyle węgla, żeby starczyło na przetrwanie zimy.
Jeszcze jeden cwaniak wyskoczył ku mnie i zamachnął się potężną protezą ręki, na której końcu mignęło coś na kształt nożyc do metalu, ale wyminąłem go tylko łukiem, zahaczając o przeciwny pas ruchu.
Obudowa lusterka strzeliła i złożyła się, gdy dosłownie musnąłem przejeżdżający w drugą stronę dziesięciokołowy transportowiec; asystent ruchu zawył z przerażeniem, migając wszystkimi światłami.
– Spokojnie, panikarzu jeden, wszystko pod kontrolą – mruknąłem, wysterowując z powrotem na prostą. Zaczerpnąłem tchu, szyba zjechała w bok, wprawnym gestem znów ustawiłem lusterko we właściwej pozycji.
Został mi jeszcze kawałek, ale teraz miało być już spokojniej, najgorszy rejon wielodzietnego proletariatu miałem za sobą. Po obu stronach ulicy wznosiły się jeden przy drugim warsztaty, chałupnicze fabryczki wszczepów i udoskonaleń, podwórkowe gabinety zabiegowe i salony tego, co w dzisiejszych czasach uchodzić miało za urodę... Słowem, zaplecze produkcyjno-usługowe dla tych, co mieszkając bliżej NeoSybirska, wyprawiali się do miasta po łupy.
W końcu udało mi się dojechać do dużej obwodnicy, z ulgą włączyłem się do ruchu. Co prawda mój zjazd miał był już, lada chwila, ale zawsze to chwila odpoczynku – kliknąłem autopilota, opuściłem sobie oparcie fotela.
– Marco Valenta... – powtórzyłem w zadumie.
Gdzieś tam, pośród widocznych nawet stąd wysokościowców śródmieścia, ukrywał się typek, winny mojemu klientowi trzydzieści baniek. Typek na tyle nierozsądny, żeby myśleć, że może tak po prostu nie oddać komuś pieniędzy... I w dodatku rzucić w Strumień nagrania, kompromitujące wciąż urzędującego, a wkrótce nowo wybranego gubernatora.
Nie miałem nawet cienia wątpliwości, że obecny gubernator jest zarazem też przyszłym. Ani jakikolwiek kompromat, ani nic innego nie mogło wpłynąć na decyzję, rzekomo leżącą w rękach ludu, a faktycznie podejmowaną gdzieś w odległym Moscov City... I tym dziwniejsza wydawała mi się cała sprawa.
Valenta pójdzie siedzieć jak nic, a w więzieniu się zabije. Taki zwyczaj był w naszej Federacji, że niewygodni aresztanci dostawali na kratkami wyrzutów sumienia, i to przeważnie ze skutkiem śmiertelnym. Ostatnio w modzie było pobicie samego siebie w jednoosobowej izolatce.
A to znaczyło, że trzeba będzie dotrzeć do niego, zanim zrobi to ktoś inny, i wyrwać mu tę kasę z gardła.
Nawigacja oczywiście nie zamierzała poprowadzić mnie tam, gdzie chciałem, więc złapałem za kierownicę i w ostatniej chwili sam wpadłem w prowadzący ku Zaporze zjazd.
Po lewej miałem teraz potężną rzekę Ob, toczącą bury nurt ku czekającemu na nią NeoSybirskowi, a po prawej połacie uschniętego lasu, szczelnie otaczającego całą metropolię. Tu i ówdzie pomiędzy drzewami stały sklecone z byle czego chatki bezdomnych, wokół przystanku komunikacji miejskiej wyrosło nawet coś na kształt zajazdu, kuszącego kierowców nachalną, holograficzną reklamą cycatej panny kręcącej tyłkiem... Ale ja miałem ten etap za sobą.
Teraz byłem poważnym, odpowiedzialnym człowiekiem, zajmującym się poważnymi sprawami i pracującym na naprawdę zbożny, godny pochwały cel.
Zapora ciągnęła się ogromnym, rozświetlonym lampami łukiem po skosie od drogi, cienką linią zbrojonego betonu odgradzając dolinę rzeki od niewyobrażalnie ogromnego masywu zbiornika wodnego po drugiej stronie. Nawet stąd widziałem białe pióropusze wody, dniem i nocą wypuszczanej przez poszczególne śluzy.
„Białe złoto Syberii” – mówili o tej hydroelektrowni z dumą. Czysta energia! Natura okiełznana przez człowieka.
Co z tego, skoro w tej chwili turbiny nie zaspokajały nawet jednego procenta potrzeb miasta? Elektrownia chodziła, bo musiała chodzić, a produkowany przez nią prąd sprzedawano po horrendalnych stawkach bogaczom na tyle głupim i próżnym, żeby chcieć chełpić się swoją proekologicznością.
Zjechałem na żwirowy parking przed wjazdem na Zaporę, gdzie już stały czekające na mnie samochody. Od jednego z nich oderwała się sylwetka – po charakterystycznym chodzie i długich połach kaftana rozpoznałem Cesarza.
– ...udy! – Drzwi merca podniosły się, doleciała do mnie tylko końcówka zawołania. – Człowieku, ile mamy na ciebie czekać?! Już myślałem, że ciebie też dorwali po drodze!
– Siema. – Skinąłem Cesarzowi głową, przybiliśmy piątkę.
– Masz towar?!
– No mam, mam... Coś taki nerwowy, człowieku?
Otwarłem bagażnik, podniosłem podłogę. Cesarz omiótł spojrzeniem pojemniki, pokręcił głową.
– Za dużo, Chudy.
– Za... za dużo? – Myślałem, że się przesłyszałem albo on pomylił słowa. – Tyle co zawsze!
Cesarz spojrzał na mnie tymi swoimi skośnymi, wąskimi oczami z podmalowaną górną kreską. Nie wiem, czy jakby był taki spasiony w szkole, to dostałby tę samą ksywę; raczej byśmy go przezwali „Sumo” albo po prostu „Baryła”. Z drugiej strony, te wszystkie bajania o tym, że jego rodzina wywodzi się z bocznej linii dysydentów z obozu rządzącego Chin, były nawet zabawne, więc przezwisko dostał siłą rzeczy.
– Za dużo – powtórzył. – Wezmę tylko trzy. Jakbyś miał sam pseudokortyzon, to na pniu chłopaki spylą, a tak... Tylko ten jeden masz?
– No tak zawsze było, nie? Jeden plus trzy. Cesarz, weź wszystko!
Pokręcił głową, machnął ręką: spomiędzy samochodów wysypali się jego robole, gotowi od razu rozparcelować zawartość mojej dostawy na pomniejsze transporty, do rozwiezienia po klinikach NeoSybirska. Pokazał na baniak z pseudokortyzonem, potem puknął w dwa z syntadrenaliną.
Widziałem, że się zawahał, więc uśmiechnąłem się przymilnie.
– Nic nie poradzę, Chudy. Jest, jak jest.
Ponad ramieniem Cesarza zauważyłem, że pomiędzy samochodami jego konwoju przechadza się ktoś jeszcze. Potężna, zwalista i kanciasta sylwetka, górująca o dobry metr ponad całą resztą ludzi... Nie, tego typa nie dało się pomylić z nikim.
– Cesarz, a jak jest, powiedz mi? – Wysunąłem się nieco na bok, machnąłem ręką. – Ej, siemano, Trzydziestyczwarty!
Usłyszał, obrócił ku mnie głowę i spojrzał wzrokiem ciężkim niczym artyleryjski pocisk. Sycząc hydrauliką i zgrzytając zawiasami pancerza, podszedł bliżej, a ja słowo daję, że ziemia aż się zatrzęsła, gdy stanął przede mną. Spojrzał w dół, ponad krawędzią pancerza czołowego.
– Towarzysz kapitan Khudovec – warknął, nieszczególnie zadowolony ze spotkania.
Przez chwilę zastanawiałem się, czy uderzy mnie i zabije, ale potem wyciągnął prawicę w pancernej rękawicy na przywitanie. Odsunąłem się nieco, żeby lufa podwieszonego na przedramieniu wukaemu, ociekająca topiącym się w upalną noc smarem, nie upaprała mi jeszcze dość czystych spodni. Uścisnąłem opancerzoną dłoń tak wielką, że moja dosłownie w niej utonęła.
– Kopę lat, Trzydziestyczwarty. Wyszedłeś w końcu? Widzę, że nadal pracujesz nad stylówką, da się zauważyć postępy.
– Odbili mnie. Ruscy swoich nie zostawiają. – Wymownie pogładził wymalowaną na stalowym kołnierzu czerwoną gwiazdę.
Czyli pogłoski sprzed roku były prawdą: ktoś naprawdę wparował do szajdurowskiej kolonii karnej na pełnej kurwie, przebił się na wylot przez żelbetowy mur, po czym strzelając na lewo i prawo z granatników, wyciągnął Trzydziestegoczwartego na wolność.
„Wyciągnął” było słowem w pełni na miejscu, bo jeśli w więzieniu miał – a na pewno miał! – dezaktywowane wspomaganie pancerza, to chyba musieli przyjechać po niego ciągnikiem inżynieryjnym.
– Nowy pluton? – zapytałem, żeby podtrzymać rozmowę.
– Reaktywacja starego.
O kurczę, nieźle. Czyli tamta banda pojebów dała radę jakoś się rozliczyć ze starych długów i zaszłości... Albo po prostu potrzebowali Trzydziestegoczwartego do jakiejś grubej roboty.
– Pilnuj drugiego podejścia. – Cesarz poklepał go po ramieniu, chociaż wątpię, żeby tamten cokolwiek poczuł. – Jednostka pancerna, zająć pozycję obserwacyjną! Wróg może nadciągnąć w każdej chwili.
– Tak jest, towarzyszu dowódco! – odszczeknął Trzydziestyczwarty, ryknął silnikami wspomagania i powoli, niezgrabnie ruszył na wyznaczone mu stanowisko, zostawiając za sobą powoli rozwiewającą się chmurę czarnych spalin.
Patrzyłem chwilę w ślad za nim, nie mogąc nadziwić się jego uporowi i determinacji. W pewnym sensie byliśmy podobni, ja i on, bo Trzydziestyczwarty też nie wierzył w elektronikę. Tyle tylko, że ja umiałem jej używać, a on odrzucał z założenia; cały jego pancerz, wszystkie systemy chodziły na czystej mechanice.
Podobno nawet rozruch miał z akumulatora, chociaż ciężko było mi w to uwierzyć; tak jednak twierdziła jedna wspólna znajoma, która kilka lat temu się z nim przespała z ciekawości poznawczej. Kto wie, może od tamtej pory wprowadził jakieś udoskonalenia?
Nie wyobrażam sobie, że miałby ręcznie, pokrętłem za każdym razem regulować kąt podniesienia lufy, bo to przecież...
Potrząsnąłem głową, odganiając biegnące zdecydowanie nie w tę stronę myśli.
– Cesarz, co się dzieje? – powtórzyłem pytanie. – Bo chyba nie wziąłeś tego świra dla jego elokwencji?
– Ekipa z Nowodzierżyńska wypadła z gry.
Przez chwilę wpatrywałem się w jego okrągłą twarz, próbując zrozumieć, co mógł mieć na myśli.
– Wypadła z gry. To znaczy co, przebranżowili się wszyscy i otworzyli sklep spożywczy?
– Zatruli się. Ołowiem.
Wciągnąłem z sykiem powietrze.
– Wszyscy?
– Wszyscy, co do jednego. Trzy dni temu ich ktoś rozwalił na ich własnym terenie. Co ty, wiadomości nie oglądasz?!
– Nie za bardzo. Ej, ale skoro oni wypadli, to...
Urwałem. Skoro oni wypadli, to popyt powinien właśnie przebijać sufit, a Cesarz robić mi awanturę, że przywożę za mało towaru. Jeśli jednak podaż przewyższała popyt, to znaczyło, że ktoś już...
Pokiwał głową, jakby czytając moje myśli.
– Dokładnie tak, Chudy. Ktoś zagarnia pod siebie nasz rynek i zarzuca własną produkcją.
– Federalni?
– Ktoś powiązany pewnie, tak, a w każdym razie dobrze kryty. Pilnuj pleców.
Odruchowo rozejrzałem się wokoło. No tak, to tłumaczyło, dlaczego Cesarz jeździł pełnym konwojem, w dodatku ze wzmocnioną ochroną... A wynajęcie Trzydziestegoczwartego, będącego w zasadzie jednostką przełamania, dawało mu chociaż gwarancję, że ktoś inny nie wpadnie na ten sam pomysł.
– Nie żartuj sobie tak nawet. – Potrząsnąłem głową. – Może to tylko lokalne porachunki?
– Mówię ci, to ktoś duży. Chodzą słuchy, że szukają ekipy do wjazdu na zakład baryszewski.
– Baryszewo?! Przecież to głupota! Jeśli nawet sabotują produkcję, to rząd federalny zrzuci nam na głowy cztery pułki specnazu!
– Nie mówię, że chcą go zniszczyć – skrzywił się Cesarz. – Tylko że chodzą takie słuchy.
Baryszewo było naszą lokalną Mekką, rajem utraconym i ziemią obiecaną w jednym. Największa w całym obwodzie instalacja produkcji syntadrenaliny, śniąca się po nocach wszystkim lokalnym dilerom i chałupniczym chemikom.
Czasami, rzadko na czarny rynek trafiały wyniesione stamtąd komponenty, półprodukty albo fragmenty planów technicznych, i wtedy w NeoSybirsku wybuchał zawzięty bój o okruchy z pańskiego stołu. Przecież nawet mój dostawca, schowany tak głęboko, że nikt o nim nie wiedział, pracował na sprzęcie po jednym z byłych inżynierów na Baryszewie!
– To jakieś bzdury, Cesarz.
– Jak sobie chcesz. Byłem w Nowodzierżyńsku, widziałem, co z nimi zrobili. Jutro w południe pogrzeb, jakbyś chciał ruszyć dupę.
Skrzywiłem się, spuściłem głowę, dłubiąc czubkiem buta w ziemi. Nie lubiłem pogrzebów... Tamci byli naszą zażartą konkurencją, sam bym ich w łyżce wody utopił, ale chyba wypadało. Przyzwoitość wymagała, żeby pożegnać ludzi.
– Zobaczę – obiecałem sam sobie. – To co, weź może ten jeden kanister też, co...?
– Nie – uciął Cesarz, podając mi kartę z wgranymi kredytami. – Dorzuciłem ci trochę za fatygę, ale to jednorazowy bonus. Szykuj się na siedem chudych lat, Chudy, bo może nam brakować do pierwszego.
– Mhm...
Po co miałem mu mówić, że kasy miałem przynajmniej chwilowo jak lodu? Pewnie tak samo jak lód, zaraz ta kasa stopnieje, ale akurat w tej chwili nie musiałem się martwić o środki do życia.
Zerknąłem na zegarek: kuuurde, jak już późno.
– Lecę. – Podałem mu rękę. – Za tydzień, standardowo?
– Dam znać. Sam widzisz, że sytuacja jest dynamiczna. Uważaj na siebie, Chudy.
Zamknąłem bagażnik, wskoczyłem do kabiny i ruszyłem z powrotem ku miastu.
Reflektory wycinały z ciemności dwa stożki płótna popękanego asfaltu, znaki i suche drzewa przelatywały obok. Muzyka dudniła, ale ściszyłem, potem w ogóle wyłączyłem nagłośnienie. Musiałem pomyśleć.
Jakoś dużo się działo ostatnio, a ja nie radziłem sobie z takim multitaskingiem.
– Dobra, po kolei... – warknąłem.
Najpierw rzeczy najważniejsze: dojechać do domu, dać Kusto żreć, bo gotów mi zaraz zesrać się po raz drugi, tym razem z głodu. Potem wziąć wreszcie prysznic, dopić flaszkę. Posiedzieć nad tymi durnymi wykresami dla niebieskiego ludka z K-Merowa, a potem się zobaczy.
Ponad pięknie widocznym z wysokości obwodnicy NeoSybirskiem po raz kolejny pełgała zorza przelewająca się wstęgą w odcieniach błękitu i lazuru. Pamiętam, jak pierwszy raz się pojawiła, to wszyscy się zachwycali: uuu, zorza polarna, aurora borealis czy inne tam piękne nazwy. Dopiero po kilku dniach naukowcy z uniwersytetu powiedzieli, że to światło się odbija w zawieszonych nad miastem cząsteczkach chemikaliów i że wcale nie ma się co cieszyć, bo to nie jest piękne, tylko straszne.
A ludzie i tak się cieszyli, że takie ładne i takie nasze. Na północy mają białe noce, a że Sybirak potrafi, to nasze będą niebieskie.
Niebieskie noce, tak to ochrzcili.
Dojechałem na osiedle, lekko już przysypiając za kółkiem. Środek nocy, po ulicach kręciły się same męty... Jak szedłem do klatki, to pomiędzy blokami poniosły się echem strzały: raz, dwa, trzy suche trzaśnięcia pistoletu, zaraz po nich seria z małokalibrowego, pewnie chałupniczego automatu. Aż odruchowo wtuliłem głowę w ramiona, przykucnąłem za samochodem. Stare nawyki nie umierają.
– Szefie, kopsnij drobniaka... – próbował zaczepić mnie pijaczek, kiedy wstukiwałem kod.
Pojawił się zza rogu tak niespodziewanie, że aż sięgnąłem odruchowo pod kurtkę, mimo że nic pod nią nie miałem. Tamten był szybszy: błyskawicznie uniósł ręce, skulił się i rymsnął na kolana.
– Nie strzelać, nie strzelać! – zajęczał, odczołgując się w tył.
– Paszoł won! – warknąłem.
W końcu udało mi się otworzyć drzwi, wsunąłem się do klatki i zatrzasnąłem za sobą. Ufff, niech to diabli! Wystraszył mnie, ćwok jeden, ale po tych opowieściach Cesarza... Wdrapałem się na swoje piętro, po omacku otworzyłem zamki i wreszcie oparłem o ścianę własnego, bezpiecznego przedpokoju.
O, w salonie nadal kręciły się hologramy z wykresami zależności spółek. No tak, zapomniałem zgasić, zostawiłem wszystko tak, jak było. Nierozsądnie trochę.
Zrzuciłem z siebie ubranie, wszystko z wyjątkiem kurtki wepchnąłem do dekontaminatora, a sam siebie do łazienki. Głęboki wdech, prysznic na lodowatą wodę, i pełne zanurzenie...
Wyłoniłem się jakiś czas później, zdecydowanie czystszy i świeższy. Nawet nie nakładając gaci, rozwaliłem się znów na kanapie, czekający już pod drzwiami łazienki Kusto polazł za mną, jak zwykle liżąc po stopach. Wódka co prawda się ugrzała, ale trudno.
Nalałem sobie szklankę i zacząłem jeden po drugim przewijać slajdy. Ach, no tak, bo miałem je rozwinąć na trójwymiar, nie zdążyłem. Wyjąłem rysik, zaznaczyłem pierwszą z brzegu spółkę...
Zamarłem.
Poruszyłem jedną firmę, nitki prowadzące do tuzina innych pociągnęły się wraz z nią. Wysunąłem ją tak daleko, jak tylko pozwalał wyświetlacz. Wolną ręką przełączyłem na inny slajd, pokazujący powiązania osobowe. Na oko wybrałem nazwisko, które powinno być w tym samym miejscu, też odsunąłem na bok.
Przeklikałem slajdy z powrotem, ustawiłem w innej kolejności. Klik – nazwiska. Klik w bok – firmy.
Na razie się nie zgadzały. A gdyby tak przejść na drugi stopień powiązań? Gdzieś tam była taka grafika przecież. Zachowałem obydwa diagramy w pamięci podręcznej, przesunąłem kilka okien, wybrałem ten, który powinien pasować.
Katorżnicza, żmudna robota, takie ręczne przenoszenie kawałków na podstawie własnego widzimisię. Nie wiesz dlaczego, nie wiesz, co z tego wyjdzie, ale masz przeczucie, że może pasować. Jak układanie puzzli z dziesięciu tysięcy kawałków, gdzie większość obrazka to błękitne niebo.
Klik, klik. Jeszcze nic, ale zaczynało się powolutku coś z tego wyłaniać. Łyk ciepłej wódki, kilka granulek gównożarcia na zagrychę.
– Sobkow, Sobkow... – zamruczałem, wyszukując związane z nim firmy.
Klik, klik... Klik z powrotem. Zamrugałem, przetarłem lekko piekące oczy.
Miałem to.
Jedna ze spółek Sobkowa, schowana w drugim kręgu zależności pośredniej przez powiązanych z nim dyrektorów i właścicieli, dostała wierzytelność na trzydzieści milionów bez kilku groszy wobec jednej ze spółek z grupy K-Mer Corp. A ta z kolei miała dług, idący prosto ku spółce V4invest, zależnej... Od kogo?
Oczywiście od Marco Valenty. Przez podstawionego dyrektora, siedzącego w radzie nadzorczej, ale ten sam typek widniał w kilku innych podmiotach. Etatowy figurant, znało się i takich.
A to znaczyło, że ten dług istniał już wcześniej, tylko że nikt się nim nie zainteresował. I dopiero teraz K-Mer w osobie swojego dyrektora rady nadzorczej zdecydowało, że pora się za to wziąć. Moimi rękoma, rzecz jasna.
Ale... zaraz. To znaczyło, że Valenta był wcześniej nie dłużnikiem, tylko wierzycielem? Że to oni byli winni jemu, a nie on im?
No tak, na to by wychodziło, przynajmniej w skali mikro. W makro był im winien więcej niż oni jemu. Ciekawe ile, swoją drogą? Przywołałem ekran przepływów finansowych, zacząłem wbijać i przenosić dane.
Chwila muzyki i aż gwizdnąłem przez zęby.
Ten cały Valenta był niczym pijawka, od dłuższego czasu drenująca spółki zależne od K-Mer Corp. Przerzucał długi, żonglował wierzytelnościami. Obracał kwotami istniejącymi tylko w wirtualnych rozliczeniach, żeby dostać kolejne kontrakty na gazyfikację wydobywanego przez korporację węgla. Przekazywał fragmenty rozczłonkowanych zadłużeń na firmy, kaskadujące to dalej poza granicę roku obrachunkowego księgowości.
Przyssał się do nich i doił kropelka po kropelce... A potem nagle scalił to wszystko w jedną wierzytelność i przerzucił na spółkę córkę K-Mer tylko po to, żeby od razu zawiesić na strukturze zależnej korporacji, której dyrektorem był Sobkow.
Uśmiechnąłem się, nie mogąc nie okazać podziwu dla kreatywności: przekręcił ludzi na ich własnej kasie. Dał Sobkowowi nie swoje pieniądze. Nie wyjmując ani grosza z kieszeni, zebrał fortunę z cudzych skrawków, po czym... no właśnie.
Po czym wszystko wrzucił jednym absurdalnym, ryzykownym ruchem. Jak gdyby poczuł, że inwestycja opłaci mu się tak, że warto spróbować.
– Z tobą już nie pogadam – skwitowałem, odsuwając rysikiem na bok zdjęcie Sobkowa. – Ale za to ty... ty możesz się przydać.
Z grafiki spoglądała na mnie wąsata twarz typka niczym z poprzedniej epoki albo wręcz innego świata. Petr Matwieszuk, głosił podpis, dyrektor generalny PMGroup. Adres prowadzenia działalności: K-Merowo, bulwar Sztygarów, budynek F.
K-Merowo. Nie miałem wcale ochoty się tam ruszać, no ale co zrobić? Skoro mam znaleźć pieniądze, to wypadałoby porozmawiać z ostatnim człowiekiem, który jeszcze je widział.
Poza tym sprawa była mocno śmierdząca. Już teraz widziałem w załączonych do wykresu dokumentach, że decyzję o przeniesieniu wierzytelności z kilku może i zadłużonych, ale absolutnie wypłacalnych, posiadających aktywa i infrastrukturę spółek na jedną pustą, niemalże fasadową wydmuszkę V4invest podjęto w ciągu...
Aż chlapnąłem duszkiem resztkę wódki i dałem Kusto do wylizania szklankę.
Dwudziestu czterech godzin. Tak po prostu, na piękne oczy przerzucili wartą trzydzieści baniek wierzytelność na typa, który powiedział im, że spoko, ma przecież kasę, rozliczy się z nimi za miesiąc drobnymi z lewej kieszeni.
Sprawdziłem termin płatności: no tak, upłynął ponad miesiąc temu. Potem gówno wybiło z kibla, smród doszedł aż do Daniłowa, a ten wezwał szambonurka i powiedział: posprzątaj tu, czarnuchu.
Dolałem sobie wódki, wypiłem od razu. Dopiero po chwili skrzywiłem się, czując wyraźny zapach psiej śliny... No dobra, trudno, powinno odkazić.
Cokolwiek zrobił Valenta, miało to coś wspólnego z Sobkowem. Po prostu na ślepo wrzucił wartą trzydzieści baniek wierzytelność wobec grupy K-Mer w ukrytą strukturę tamtego, zajmującą się...
Klik.
„Pośrednictwo finansowe i gospodarcze, pozyskiwanie finansowania federalnego” – nie, to nie to.
Pozostałe obszary działalności... „Domy opieki, usługi medyczne”, to też bzdura.
„Działalność ogólnobudowlana” – nie.
Przewinąłem do końca, na „budowę maszyn”. Już miałem zamknąć listę, ale coś mnie tknęło, cofnąłem na przedostatnią pozycję.
„Nowoczesne technologie, działalność badawczo-rozwojowa, inżynieria biologiczna i genetyczna”.
O, to było ciekawe. Bardzo ciekawe. Akurat coś, w co można by wpompować bez trudu nie tylko trzydzieści, ale i sto trzydzieści milionów. Schowane, siedzące sobie cicho i niepozornie wśród masy nudnych, zwykłych rodzajów działalności gospodarczej.
A więc jednak będę musiał przejechać się do K-Merowa, do kolegi Matwieszuka i kulturalnie zapytać: co takiego podkusiło go, żeby lekką ręką pozwolić na przerzucenie wierzytelności na spółkę, zajmującą się badaniami w budowlance dla starych ludzi? Bo takie coś to nie w kij dmuchał, na pewno za tę kasę, a skoro Cesarz mówi, że koszą naszych, to...
Pamiętam, że szarpnąłem jeszcze butelkę do końca z gwinta, a potem zwyczajnie urwał mi się film.