355 500 произведений, 25 200 авторов.

Электронная библиотека книг » Michał Gołkowski » SybirPunk Vol.1 » Текст книги (страница 16)
SybirPunk Vol.1
  • Текст добавлен: 6 августа 2020, 16:00

Текст книги "SybirPunk Vol.1"


Автор книги: Michał Gołkowski



сообщить о нарушении

Текущая страница: 16 (всего у книги 28 страниц)

Sołtanow ryczał coś po swojemu i machał rękami, stojący naprzeciwko niego Kitajec też wrzeszczał, powoli przechodząc z koloru żółtawego w odcienie pomarańczu. Darli się na siebie w jakiejś przedziwnej mieszance języków, rozumiałem co czwarte słowo, ale nawet tego wystarczyło, żeby zrozumieć: mowa była o pieniądzach.

Dużych pieniądzach. Nie wiem, kto komu czego nie oddał, ile był winien albo na czym oszukał, ale jedno było pewne.

Sprawy i tak miały się źle, a teraz toczyły się wyłącznie w gorszym kierunku.

Lawinowo. I w każdej chwili wszystko mogło eksplodować.

A ja byłem w środku tego wszystkiego.

Kiedy stojący na korytarzu Kitajec sięgnął za pazuchę, wyciągnął pistolet i wycelował Sołtanowowi w potylicę, a drugi szczęknął otwieranym nożem sprężynowym, zrozumiałem: żarty się skończyły.

Brodaty grubas nagle umilkł, spokorniał, zwiesił głowę... I zerknął ku mnie z ukosa. Takim wymownym, wiele znaczącym spojrzeniem. Z gatunku tych, po których powinno stać się dla mnie jasne, że to już. Że to teraz.

Ty gnoju, pomyślałem sobie, nagle rozumiejąc, co jest grane. Ty wyrachowany, brzuchaty gnoju.

Bo jego „teraz” znaczyło ni mniej, ni więcej, jak „teraz ty”.

W sensie że niby ja.

– Ha, Soltanoo! – tryumfalnie zapiał jeden z Chińczyków. – Ty pśychoi tu, ty myśli Huang boji! Huang nie boji, Huang mądyy! Ty wzią dlugi Losjan, dlugi Losjan nic nie da!

Stojący obok mnie Kitajec pomacał rękaw mojej kurtki, przejechał paluchem po wciąż widocznych miejscach, z których odpruwałem pagony i dystynkcje. Wydął pogardliwie policzki.

– Leją Etlanże – prychnął.

– Nie dotykaj – poprosiłem grzecznie, czując, jak moja prawa dłoń sama wsuwa się do kieszeni.

– Leją Etlanże dezelte. Kultka z lynek, taa? Luski kupi kultka lynek. Leją Etlanże.

– Nie mów o rzeczach, o których nie masz pojęcia...

Chińczyk zaśmiał się, odcharknął i splunął na miejsce, gdzie powinien pysznić się zielono-czerwony proporzec Legii Cudzoziemskiej.

– Leją Etlanże gówno!

Wiele mógłbym znieść. Wiele znosiłem. Przez cholerne siedem lat w Légion Étrangère wyzywano mnie od najgorszych, opluwano, głodzono, gnębiono na wszelkie sposoby... Poniewierano moje ciało, umysł, cześć i godność, imię i nazwisko. Ale nawet tam, w zapomnianej przez Boga i ludzi Afryce, jedna rzecz była święta.

Sztandar i barwy samej Legii Cudzoziemskiej.

I to był właśnie ten moment, kiedy z menu rozgrywki zniknęły jakiekolwiek opcje dialogowe.

Zareagowałem odruchowo, zupełnie instynktownie, niemalże nie myśląc. Nie, inaczej: w ogóle nie myśląc.

Zawinąłem się i z całej siły kopnąłem grubasa Sołtanowa pod kolano.

Wrzasnął z zaskoczenia i bólu naraz, wyrzucił ręce w górę, po czym złożył się jak scyzoryk, lecąc od razu pionowo w dół na jedną nogę, niezdolną o własnych siłach utrzymać całej wagi jego ciała.

Celujący mu do tej pory w potylicę Chińczyk zupełnie odruchowo pociągnął za spust. Pistolet huknął i błysnął, podmuch szarpnął kędzierzawymi włosami, kula wycięła na głowie nie do końca symetryczny przedziałek i trafiła centralnie w stojącego przed Sołtanowem, zdumionego Huanga.

A wtedy ja wyszarpnąłem z kieszeni rękę, która zatoczyła krótki łuk i nasadzonym na palce pirokastetem uderzyła stojącego po mojej prawej stronie typa prosto w zęby.

Pirokastet to paskudna rzecz. Niby działa jak zwykły kastet – ot, taki sobie kawał żelaza, żeby dodatkowo kogoś skrzywdzić, ale niekoniecznie od razu zabić. Typowa, prymitywna broń ulic i ciemnych podwórek, za którą jeszcze cię nie wsadzą, a najwyżej wlepią zawiasy.

Tylko że nasi chałupniczy inżynierowie pomyśleli sobie kiedyś: ej, a jakby tak dodać do niego dopalacze? Domontować karbowaną, zębatą przednią płytkę, pod którą będzie kilka niewielkich ładunków pirotechnicznych, zwiększających siłę uderzenia. O ile zwiększających? Nie no, nie aż tak, bez przesady. Dwukrotnie. No może trzykrotnie, ale to już maksimum.

Czyli w zasadzie efekt był taki, jakby kogoś uderzyć młotkiem. Pneumatycznym.

Oczywiście prawa fizyki obowiązywały nadal, więc tak zwana „siła ef” działała w obie strony. Nierzadko ofiara trafiała do szpitala ze zgruchotaną szczęką, a użytkownik z połamanymi palcami albo zwichniętym nadgarstkiem.

Trzeba było do pirokastetu mieć mocną, sztywną, zdolną wytrzymać siłę odrzutu rękę.

Na przykład cybernetyczną.

Trzasnęło głośno, niesiona falą uderzeniową chmurka dymu strzeliła na boki idealnie okrągłym pierścieniem wyładowania. Głowa Chińczyka odskoczyła w tył jak na zawiasie, wyrzucając w górę istną fontannę czerwonych kropelek przemieszanych z białawym bryzgiem śliny i drobinkami potrzaskanych na sieczkę przednich zębów.

Sołtanow jeszcze wciąż upadał, zakrywając rękoma głowę, kiedy stojący dokładnie naprzeciwko mnie Kitajec wyrzucił z rękawa podwójne ostrze bionicznego noża.

Pieprzone żółtki, oni zawsze lubowali się w takich dziwacznych, posranych broniach! Byłem ustawiony do niego pod absolutnie fatalnym kątem, na wykroku, i widziałem go ledwie kątem oka... Nie odwrócę się, nie ma szans!

Doskoczył do mnie dosłownie jednym susem, poruszając się o wiele, wiele za szybko. No tak, puszczone po wierzchu wygolonej na łyso czaszki przewody prowadziły pewnie do wbudowanego w łopatkę układu generatora pobudzającego, który stymulował korę mózgową i przyspieszał reakcje. U nas było to zakazane, a u nich produkowało się tego całe kontenery.

Bliźniacze, pokryte opalizującą powłoką nanocząsteczek klingi zatoczyły krótki łuk i wbiły mi się prosto pod żebra.

To jest „prawie wbiły”. Zabolało, owszem, aż mi się ciemno przed oczami zrobiło, ale wszyta pomiędzy warstwy klimakurtki poliwęglanowa siatka wytrzymała uderzenie. Legia jednak dbała o swoich, a walki w barach były na porządku dziennym.

Krzyknąłem z bólu, Chińczyk wrzasnął tryumfalnie, jakkolwiek przedwcześnie. Chciałem odwinąć mu się łokciem, jednak zablokował cios, ciął mnie jeszcze raz zdradziecko, pod pachę, ale pancerz znów wytrzymał. Ścisnąłem jego rękę pod ramieniem, obróciłem się, uderzyłem niezgrabnie lewą ręką, próbując wyswobodzić dymiącą prawą dłoń.

Jeśli tylko sięgnę go pirokastetem, to jestem w domu!

On też o tym wiedział i nie zamierzał do tego dopuścić. Uderzył ostrzami, celując w twarz. Udało mi się cudem odchylić głowę tak, że tylko kilka pasm siwawych włosów poleciało w bok, ściętych niczym ciosem brzytwy.

Kopnięcie, pudło, blok, bolesny cios trafił mnie w okolice podbrzusza. Aj, aj, niedobrze, szybki był! Zaczynał celować w twarz, a mnie zwyczajnie nie starczało refleksu. Bałem się tylko, że...

Tak, to była zmyłka, blef. Chwycił mnie za lewą rękę, bo już zorientował się, że prawa jest mechaniczną protezą. Wykręcił nadgarstek, w jego oczach błysnął dziki tryumf.

Przygotowałem się na ból.

Trzasnęło.

Ból nie nadszedł, nie uderzył falą, nie zalał umysłu płynnym ogniem.

Za to Chińczyk zamarł, stężał jak zatrzymany w pół ruchu cybermanekin. Gałki jego oczu skoczyły w górę i w dół, zjechały ku nasadzie nosa... Spomiędzy zębów ze świstem wydostało się powietrze, znad uszu uniósł się dymek.

Wypuścił moją dłoń, przechylił się i przewrócił na bok.

Za nim na podłodze półleżał Sołtanow ze swoim wysokonapięciowcem w ręku.

Kitajec, który przypadkiem postrzelił Huanga, stał niczym słup soli z dymiącym pistoletem w dłoni, patrząc na krwawiącego z rozoranego ramienia szefa. Tamten wił się i jęczał, ale rana nie była chyba śmiertelna... Nie czekając na rozwój wypadków, nie dając życiu szans na zrobienie czegoś głupiego, zupełnie nieprofesjonalnie walnąłem niefortunnego strzelca w brzuch – pirokastet huknął, żółty złożył się wpół, osunął na kolana, porzygał i opadł nieprzytomny na ziemię.

Stanąłem w rozkroku nad nożownikiem i wzniosłem rękę, gotów załadować mu kontrolną lepę w ryj, ale dostrzegłem, że nie było takiej konieczności. Sołtanow musiał trafić go z elektryka prosto w kark, którędy szły podłączone bezpośrednio do głowy przewody, i zapewne dzięki temu jednostronnie szczęśliwemu zbiegowi okoliczności usmażył mu mózg.

Przestąpiłem nad nieruchomym siepaczem, zamachnąłem się i profilaktycznie kopnąłem z woleja jeszcze tego pierwszego, z ustami zamienionymi w krwawą dziurę.

Sołtanow już gramolił się z podłogi, przeładowując swój pistolet. W końcu wsunął zapasowy ładunek w rękojeść, wycelował w leżącego na podłodze Huanga.

Złapałem go prawą ręką za przedramię, ścisnąłem. Skrzywił się z bólu, spojrzał na mnie złym wzrokiem.

Pokręciłem głową: nie.

– Puszczaj pan! – sapnął. – Chcesz pan swój towar czy nie?!

– Bierz, co są ci winni albo i co tylko chcesz. Bierz i wynosimy się stąd – warknąłem.

Sołtanow chciał wyrwać mi rękę, ja jednak trzymałem mocno. Może i do słabych nie należał, natomiast jak cybernetyczna proteza zaciśnie palce, to nie ma zmiłuj... W końcu sam go puściłem, a on rozmasował przedramię. Spojrzał z nienawiścią na leżącego w kałuży krwi, bladego Huanga, który chyba też szykował się do utraty świadomości, splunął pogardliwie.

Patrzyłem tylko, jak wywala na ziemię zawartość szuflad, zgarnia sobie do kieszeni co większe bryłki ciepło złotego minerału, kruszcu czy czymkolwiek tam był bursztyn. Potem bezceremonialnie obszukał wszystkich Kitajców, zabrał im portfele. Wyciągnął z wewnętrznej kieszeni kurtki Huanga kilka kart kredytowych, podetknął tamtemu pod nos.

– Teraz kwita jesteśmy, gówno ty żółte! A jak jeszcze raz mnie wystawisz, to mój człowiek...

– Nie jestem twoim człowiekiem – przerwałem mu. – Panie Huang, ja tu jestem przypadkiem, to wy pierwsi wyciągnęliście broń. Przepraszam, że tak wyszło, a teraz sobie już idziemy.

– Przecież oni...!

– Idziemy, powiedziałem.

Rozglądałem się jeszcze po drodze, czy gdzieś tu nie ma kamer, ale chyba nie było. Wolałbym, żeby nie mieli mojej twarzy utrwalonej na nośniku, szczerze mówiąc... Jialininggele mogło mi być jeszcze przydatne.

Otworzyłem Sołtanowowi, wymownym gestem pokazałem, żeby wsiadał. Zatrzasnąłem za nim drzwi, próbując nie patrzeć na przyglądających się nam wytatuowanych ludzi, wsiadłem za kierownicę i czym prędzej ruszyłem.

– Gdzie jechać? – warknąłem.

– Tutaj w prawo. Nie, nie tu, w drugą... O tak. I teraz w trzecią w prawo.

Kręciliśmy, zawijaliśmy i kluczyliśmy po zaułkach. Ponad nami, obok nas cały czas wiła się wstęga obwodnicy, to bliższej, to znów bardziej odległej. W końcu wyjechaliśmy na jakąś większą ulicę, pojawiły się holoreklamy, widać było nawet propagandowy plakat z Prezydentem na tle wielkiego orła Federacji. Odetchnąłem z ulgą.

Jak tylko podjechaliśmy do pierwszej stacji benzynowej, zahamowałem gwałtownie, zjechałem na bok. Wyłączyłem silnik i odwróciłem się, patrząc na Sołtanowa ciężkim wzrokiem.

– No co? – Spojrzał tak, jak gdyby nic się nie stało. – Zatankować pan musisz? To śmiało, ja poczekam.

– Ile?

– Co ile?

– Ile był winien.

Zawahał się chwilę, machnął ręką.

– Wystarczy tego, co się znalazło.

– Ile, pytam?

– No... osiem tysięcy.

Osiem tysięcy. I dla takich pieniędzy prawie ukatrupiliśmy czterech ludzi. Żółtych, czarnych, białych, to już bez znaczenia, ale ludzi. Myślących, czujących, mimo wszystko na swój sposób wyjątkowych.

A dla mnie życie ludzkie było warte o wiele, wiele więcej.

– Dwie trzecie z tego, co będzie ponad ósemkę, idzie dla mnie – wyrzuciłem z siebie jednym tchem.

Skinął tylko głową.

– Zgoda.

Odpaliłem silnik, wykręciłem tyłem i znów wyjechałem na drogę. W głowie miałem chwilowo pustkę, przed oczami tylko stopklatkę z trafionym w zęby Chińczykiem i malowniczym, krwawym rozbryzgiem wokół jego ust.

Sołtanow dłuższy czas nie mówił nic, tylko patrzył za okno, na mijane budynki. W końcu opuścił szybę, wyciągnął i zapalił ciśnieniowego papierosa.

– Rozpleniła się ta żółta zaraza. – Wydmuchnął dym za okno. – Jeszcze dziesięć, dwadzieścia lat temu tyle ich nie było. A teraz nie ma gdzie nogi postawić, żeby jakiegoś nie nadepnąć. Cholerni imigranci.

„Imigranci”. Nie to, żeby sam Sołtanow, brodaty i smagły, był tutaj rdzenną ludnością, bo przecież należał do też niemałej diaspory Uzbeków, od dziesięcioleci trzęsących kryminalnym podziemiem miasta. Natomiast faktycznie, jego przodkowie siedzieli tutaj bodajże od końca ubiegłego wieku, więc zdążyli zapuścić korzenie. A tamci byli, no cóż, od niedawna.

– Ile to, trzydzieści lat jakoś? – zapytałem.

– Dwadzieścia dziewięć. Uwierzysz pan, że te fiuty chcą za rok robić z tej okazji festyn? Że niby trzydziestolecie Jialininggele!

– Kaliningradu – mruknąłem.

Kaliningrad. Tak się to miejsce kiedyś faktycznie nazywało. Jeszcze mgliście pamiętałem, jak w telewizji mówili, że okręg zmienia nazwę i że miasto też będzie się inaczej nazywać. Były z tej okazji nawet jakieś protesty, miały być demonstracje i wielka akcja opozycji, ale w efekcie wszystko się rozeszło po kościach.

Chińczycy w mieście byli jeszcze od początków wieku. Podobno byli, tak przynajmniej słyszałem. Ściągnęli ich tutaj nasi, żeby ogarnąć i uporządkować wydobycie bursztynu, wyplenić kradnącą wszystko na lewo i prawo mafię.

Faktycznie, udało się. Złota rzeka jantaru popłynęła równym nurtem, w końcu nie przemytem za granicę, a prosto do magazynów zajmującej się monopolistycznym wydobyciem korporacji.

Chińskiej korporacji.

Oczywiście w zamian za to przybysze ze wschodu rozbudowali miasto, dodali infrastrukturę, w końcu uregulowali kwestię energetyki i wody pitnej. Postawili planowaną od dziesięcioleci elektrownię jądrową, przekształcili zamuloną zatokę w potężny port.

Wszystko to, rzecz jasna, żółtymi, zręcznymi rączkami własnej siły roboczej, ściąganej do miasta całymi tysiącami.

No i w końcu, jako że i tak stanowili już większość, wystąpili do naszego Prezydenta z propozycją: zmieńmy nazwę miasta, bo nam tak będzie wygodniej. I tak je już tak nazywamy.

A on się zgodził, i z Kaliningradu zrobili Jialininggele.

Dokładnie tak wymawiali tę nazwę żółci. Tylko tak potrafili odczytać nasze litery, powtórzyć dźwięki. Tyle rozumieli z naszego pisma, naszej kultury, sposobu myślenia i życia.

Miasto faktycznie rozkwitło, bo Chiny od razu poprzestawiały wszystko na szachownicy polityki. Nie było już tak szczelnie zamkniętej granicy, można było nawet wpiąć się nie tylko w Strumień, ale też w zachodni Internet. Podobno bliżej Unii nawet łapało ichnie programy telewizyjne. Pozakładała tutaj swoje filie masa zachodnich firm, mimo wszystko chcących handlować z objętą sankcjami Federacją.

Potem zrobili specjalną strefę ekonomiczną, zaczęli dawać ulgi podatkowe, granty na rozwój, szmery-bajery i cuda na kiju. Pięknie to wyglądało, pewnie, kasa się kręciła aż miło – tylko że nie trafiała już do naszego budżetu, a ponad głowami Federacji do Chin.

Faktycznie, było tak, jak powiedział tamten taksiarz: oddaliśmy miasto za miskę soczewicy.

A to, że bursztyn nadal trafiał na lewo do nielegalnych zakładów? Oczywiście, że trafiał. Tylko że siedzieli w nich już nie Rosjanie, a Chińczycy albo Uzbecy. Im bardziej drakońskie były kary za nielegalny obrót, tym wyższe ceny osiągał materiał na czarnym rynku, bo całą legalną produkcję brano na pniu do Chin.

– Skurwysyny, oszukańcze żółte chujki. – Sołtanow wyjął niedopałek z ustnika i wyrzucił za okno. – Ładnie żeś pan ich załatwił. Ale mnie to nie trzeba było bić. U nas za takie coś to ręce ucinają od razu.

– Ja już mam uciętą, więc jesteśmy kwita.

– Mhm. Ale dobrze żeś się pan sprawił. A może byśmy tak od razu...

– Nie – przerwałem mu natychmiast. – Ja tu tylko towar odbieram.

– No dobrze, trudno.

Przez chwilę jechaliśmy w milczeniu, obydwaj rozważaliśmy po cichu opcje. W końcu odchrząknąłem, odezwałem się jako pierwszy:

– Chociaż, jakby się dało... Jest tutaj, w mieście, jeden człowiek podobno.

– Podobno więcej niż jeden, ale i tak znajdziemy. – Sołtanow kiwnął głową. – Na kiedy?

– Powrotny mam za dwa dni.

– O, to spokojnie. A dziś ja zapraszam na kolację do nas, do restauracji. Baraninę pan lubi? Mamy tutaj swoją hodowlę mięsa, genetyka prosto z gór brana.

Zaburczało mi w brzuchu.

Kolacja była faktycznie świetna. Sołtanow musiał mieć jednak jakieś wyrzuty sumienia, że tak po prostu, bezczelnie mnie wykorzystał... Miałem mu to trochę za złe, ale też nie robiłem z tego powodu wymówek.

No tak, miał zaległy problem z chińskimi bursztyniarzami. Pewnie ocenił od razu, że ja mogę dać sobie radę, a przede wszystkim, że jestem nietutejszym frajerem i nawet nie zorientuję się, dokąd jedziemy.

Gdyby coś mi się stało, to temat byłby inny. A tak, no cóż – wyszedłem obronną ręką, zgarnąłem dolę i jeszcze zyskałem cenny kontakt.

Sołtanow dotrzymał słowa i pomiędzy drugim a trzecim daniem podał mi mapkę z zaznaczonym miejscem i wpisanym adresem, gdzie Piliarski nie to, że był zameldowany, ale faktycznie przebywał. Tak po prostu.

Oczywiście dostałem też paczkę dla Kulasa, a jakże. Leżała sobie zafoliowana w mieszkaniu, do którego na początku przyszedłem.

– Jakby coś było trzeba tu, w mieście... – Popatrzył na mnie, potem spojrzał znacząco na swojego brata, siedzącego po mojej drugiej stronie. – To dawaj pan zawsze znać.

Kiwnąłem oszczędnie głową.

– Niewykluczone, że się kiedyś przyda. A z mojej strony to samo w NeoSybirsku.

– Nie nasz rejon, ale kto wie? – uśmiechnął się gospodarz.

Nie wątpiłem, że coś znajdą. Akurat tutaj, w Jialininggele, uzbecka mafia walczyła z Chińczykami o dostęp do bursztynu, natomiast musieli prowadzić też inne linie działalności.

Chcieli mnie po wszystkim, po kolacji, wyciągnąć jeszcze na rejs po nocnych klubach.

– Najlepsze kobiety! – zachwalał Sołtanow. – Białe, żółte, opalone, blade! Mają nawet kilka nawszczepianych, te się dopiero ruszają! Chodź pan, nie trzeba nic przecież robić, ale to rozrywka dla mężczyzn!

Wykręciłem się, podając jakieś w swoim mniemaniu przekonujące usprawiedliwienie, że mam jeszcze coś do załatwienia i w ogóle. Widziałem, że nie takiej odpowiedzi się spodziewali: skoro już przelaliśmy razem krew i przełamaliśmy się chlebem, to pewnie i ogórasa wypadało zakisić.

No trudno, nie dziś. Naprawdę miałem coś ważniejszego.

Wróciłem do apartamentu, jeszcze po drodze zdzwoniwszy się z podanym przez Kulasa kontaktem. Kazał czekać, no to będę czekać... Usiadłem w fotelu, włączyłem jakiś debilny program, nalałem sobie wódki z minibaru i czekałem.

Aha, miałem podobno nie pić. No dobra, trudno. Ten jeden raz będzie w ramach urlopu.

Ale na trzeźwo nie dam rady, tego byłem pewien.

Kiedy komunikator w końcu zadzwonił, aż podskoczyłem. Trzęsącymi się rękoma przełączyłem holoprojektor na odbiór, wrzuciłem transmisję z naszego Strumienia.

Najpierw pokazało się kilka bramek przekierowania, potem jakieś ideogramy po chińsku, coś alfabetem łacińskim, potem kolejne znaczki, ale już inne. Czekałem, zaciskając zęby. Jeszcze jeden ekran oczekiwania: wywoływanie, oczekiwanie, oczekiwanie, oczekiwanie... Łączenie... Ładowanie transmisji...

Nagle ekran zamigotał, a potem pokazał się na nim obraz: wygolony niemal na zero, opalony chłopak. Piksele były tak straszne, że twarz była nieledwie kilkoma ciemniejszymi plamami, oświetlenie pewnie też szwankowało.

Tamten obejrzał się przez ramię, nachylił do swojej kamery i odezwał niepewnym półgłosem:

– Halo?

Poczułem, jak coś ściska mnie za gardło.

– Sania...? – dałem radę wykrztusić.

– ...tata?

– Sania!

– Tata! Tato, ale jak?! Jesteś w Europie? Dlaczego nie mówiłeś, że przyjedziesz?! – nagle zatrajkotał mój syn, potem spłoszył się, ściszył głos: – Tata! Tata, jak ja się cieszę...

– Sania, synku... – wybełkotałem, czując, że struny głosowe odmawiają mi posłuszeństwa.

Dwa lata. Pieprzone dwa i pół roku nie widziałem go, nie słyszałem. Nie miałem z moim chłopakiem kontaktu od momentu, kiedy tutaj, w Jialininggele, wsadziłem go w towarzystwie dawnego towarzysza broni do samolotu, który miał zawieźć go na jakże odległe, słoneczne południe Francji.

Wiedziałem, że przeszedł testy, że się dostał, i to tyle. Miałem jego przybrane imię i nazwisko, do tego podany przy zaciągu numer komunikatora. Tylko tyle prześliznęło się przez nową żelazną kurtynę, oddzielającą dwa równoległe światy polityki.

A teraz widziałem go – całego i zdrowego. W mundurze Legii.

I byłem dziko dumny.

– Synku. – Otarłem łzę wierzchem dłoni. – Jak ja się cieszę, że cię widzę!

– Tato! Tato, dostałem się! Jestem w pierwszym, jak to po rosyjsku, phime diwiziją...

– Dywizji. Pierwsza dywizja, czyli szturmowi, brawo!

– Tak! I w tym roku będę miał już promocję, będę kapralem! Tato, ja mam ci tyle do opowiedzenia, tyle się nauczyłem...

– Sania, synku kochany. Zdrowy jesteś? Dajesz radę?

– Na początku ciężko było. – Pokiwał głową. – Tak jak mówiłeś. Dwa pierwsze miesiące nie karmią, trzeba samemu jedzenie zdobywać. I dużo krzyczą. Ale po francusku już normalnie rozmawiam, wiesz? I bez problemu się dogaduję... A jak u ciebie? Jak mama?

– Mama. U mamy w porządku, synku, pozdrawia cię bardzo! Kusto jeszcze żyje, ja remont skończyłem... Zdrowi jesteśmy, całujemy cię mocno! I dumni jesteśmy, ja jestem dumny!

Bełkotałem, co tylko ślina na język przyniosła, jąkałem się, powtarzałem. Dwa lata! Jak zamknąć dwa lata tęsknoty i bezradności w tak krótkiej rozmowie?!

– Tato, a jak tam u nas, w mieście? Dużo się zmieniło?

– Tak, tak! Dobudowali ten dom na rogu w końcu i nową linię metra mają otwierać. I nawet naszą klatkę odmalowali!

– Nie?!

– Naprawdę! Ledwieś wyjechał, a tutaj remont... Sania, aleś ty zmężniał!

– No, dużo tutaj nam każą ćwiczyć, tato. Po dwanaście godzin dziennie cały czas i pływanie... Pływać się nauczyłem porządnie! Jak wrócę do domu, to się ścigamy!

Miałem nadzieję, że nie zauważył, jak twarz ściągnęła mi się w grymasie.

– Tak, synku! Pokażesz mi wszystko! Jaki ja jestem z ciebie dumny!

– Ja z siebie też, tato! A powiem ci, że teraz... – nagle umilkł, wyprostował się, rozejrzał.

– Co się dzieje, synku? – zaniepokoiłem się.

– Ktoś idzie, tato. Będę musiał kończyć, bo jest już cisza nocna, a ja się schowałem tutaj.

– Sania, synku...

– Muszę kończyć, tato. – Spoważniał nagle. – Kocham cię i dziękuję. Na razie.

– Sania!

Ekran zamigotał i zgasł, pokazało się logo firmy telekomunikacyjnej.

Siedziałem tak, patrząc z niedowierzaniem w pusty hologram. Wydawało mi się, że w powidokach wciąż jeszcze widzę jego twarz, że obraz nadal odznacza się wśród cząsteczek projekcji. Przed chwilą był tam, słyszałem go! Mój chłopak, mój pierworodny i jedyny.

– Sania... – powtórzyłem szeptem raz jeszcze, a potem rozpłakałem się.

Wszystkie emocje, które przez te dwa lata spychałem na dno świadomości, nagle wezbrały falą i chlusnęły przez oczy w strumieniach łez. Cały strach o tego dzieciaka. Każda nieprzespana noc wypełniona rozmyślaniami o nim. Każdy dzień, w którym starałem się zagłuszyć ojcowską miłość nawałem pracy.

Niezliczone pytania od znajomych, którzy wiedzieli, że Sania poleciał zaciągnąć się do Legii: co u niego? Jak tam? Odzywał się? Pewnie jesteś dumny?

Kłamałem. Co innego miałem robić? I wtedy, i teraz. Co, co, no co niby miałem powiedzieć temu dzieciakowi?! Że jego matka ani razu nie zadzwoniła, żeby zapytać, czy coś może o nim wiem?!

Dał radę. Przetrwał. Wybronił się. Poradził sobie.

Sam. Bez nas, beze mnie.

Dał radę!

Sania. Mój dzieciak. Mój syn. W tej chwili jedyny sens mojego istnienia.

To przez niego, to dla niego sam odszedłem z Legii przez zakończeniem kontraktu. Uciekłem, nazwijmy rzecz po imieniu! Wymknąłem się nocą, zostawiając papiery. Bez dyplomu nienagannej służby.

Zdezerterowałem. Porzuciłem przybraną rodzinę, żeby spróbować uratować własną. Udało mi się tylko połowicznie – straciłem żonę, ale utrzymałem syna.

I te dwa lata temu posłałem go w tę samą drogę, której nie dałem rady przejść do końca sam. Bogatszego i mądrzejszego o moje doświadczenie. Z głową pełną marzeń o lepszej przyszłości, którą naprawdę miał teraz w zasięgu ręki!

„Kiedy wrócę do domu...”

On jeszcze nie rozumiał, że nie wróci. Nie mógł mieć pojęcia, że ja załapałem się na przysłowiowy ostatni pociąg, zanim wprowadzili ten nowy przepis o pełnej biometrii na kamerach i ustawę penalizującą karnie służbę w obcych siłach zbrojnych.

Wysyłając go tam, wysłałem z biletem w jedną stronę do innego, lepszego świata – licząc się z tym, że nigdy już nie wróci do Federacji.

Że nigdy więcej nie będę mógł go przytulić.

Nie wiem, jak długo zanosiłem się łkaniem, wtulając twarz w zimne poduszki. Nie zauważyłem momentu, kiedy w moim ręku znalazła się butelka. Potem dowlokłem się do barku, odkręciłem kolejną...

A potem noc nie wiedzieć kiedy zmieniła się w szarówkę dnia.

Człapiąc klapkami, wychynąłem z apartamentu dopiero po południu, kiedy koszmarny ból głowy zelżał na tyle, że byłem w stanie rozchylić oczy. Dawno nie miałem takiego kaca... ale też dawno nie popiłem wódki piwem, a potem koniakiem, a potem winem najpierw czerwonym, a potem białym.

Zostawiłem na recepcji napiwek i prośbę o sprzątnięcie, a sam zamknąłem się w gorącej, parnej i ciemnej saunie.

Godzinę cierpienia i sześć zimnych kąpieli później poczułem, że jest lepiej. Ożłopałem się wody z dyspensera, żeby mieć czym się pocić, wróciłem jeszcze na kwadrans... Potem już basen, prysznic, a na końcu siłownia. W międzyczasie taktyczne rzygnięcie, jeszcze więcej wody, znów basen.

Było dobrze. Żyłem.

Wróciłem do apartamentu, spojrzałem na niedopitą butelkę. Odkręciłem korek, z ciężkim westchnieniem wylałem wszystko do umywalki. No tak, kiedyś trzeba rzucić definitywnie. To był chyba właśnie ten moment.

Przed oczami miałem cały czas twarz mojego Sani.

Oddałem go do Legii dzieciakiem, a teraz, po dwóch latach, patrzył na mnie mężczyzna. Rosły, umięśniony, mimo że nadal chudy jak szczapa. Ten sam, taki sam, a mimo to zupełnie inny.

Wszystko, co robiłem do tej pory, robiłem dla niego. Wrzucałem każdy uciułany grosz na konto w zagranicznym banku, którego samo prowadzenie kosztowało mnie więcej, niż wydawałem miesięcznie na własne utrzymanie... Ale było warto.

Wiedziałem, że jeśli tylko da radę przejść moją drogę, unikając moich błędów, to osiągnie rzeczy bajeczne.

Nawet jeśli miało to znaczyć, że nigdy więcej nie będę go mógł wziąć w ramiona, bo oddzielać nas będzie granica Federacji.

Sprawdziłem, czy plamy krwi zeszły ze spodni, narzuciłem na grzbiet zacerowaną już nie wiem po raz który klimakurtkę i ruszyłem w kierunku centrum Jialininggele.

Jak patrzyłem na stare mapy, to kiedyś była tutaj jakaś centralna wyspa w rozwidleniu rzeki, mosty pomiędzy brzegami... Teraz wszystko to stało się jednolitą płytą zbrojonego betonu, na której stały wieże biurowców, straszących rządkami pokracznych znaczków po chińsku. Ulice dosłownie obstawione były restauracjami, gdzie wołający po chińsku Chińczycy obsługiwali wybierających z menu po chińsku Chińczyków, serwując im chińskie potrawy.

I nie chodziło o to, że ich było więcej. Tu w ogóle nie było naszych! Kiedy jechałem samochodem, to jeszcze wyglądało jako tako, mimo że parę razy się zgubiłem, po prostu nie umiejąc odczytać znaków.

Ale potem? Normalnie oglądali się za mną, kiedy szedłem ulicą. Ktoś mi nawet zdjęcie zrobił!

Kilka razy porównałem przekazany mi przez Sołtanowa adres z tym, co pokazywał holowyświetlacz na biurowcu: niby takie samo było. No dobra, raz kozie śmierć, drzwi do środka i hajda.

– Dziam-dziam-dziam-dziam! Dziam-dziam-dziam? – uśmiechnęła się recepcjonistka o wyglądzie szesnastoletniej gwiazdki z rysunkowego porno. – Dziam-dziam!

– E, bo ja szukam... – Szybki rzut oka na zegarek z danymi, otrzymanymi jeszcze od Kulasa. – LeadBullet. Do pana Piliarskiego, dyrektora.

– Liedbuliee, dwudeste siume pjetloo. Panaziłaa?

– Khudovec. – Przystawiłem nadgarstek do czytnika.

Bramka otwarła się bezszelestnie, winda dzyńknęła, otwierając zapraszająco podwoje. Dobrze, że chociaż cyfr używali tych samych co my.

Na górze wyszedłem do swoistego hallu – korytarz, sześć par drzwi z interkomami. Na jednych widać było lśniącą dumnie tabliczkę z logo firmy, pod nią nieco mniejszą z nazwiskiem rezydenta. Czyli Sołtanow nie kłamał.

Przynajmniej nie tym razem.

Wdusiłem przycisk, po chwili zapaliło się oko kamery.

– Tak? – rozległ się głos.

– Dobry wieczór, ja do pana Piliarskiego. Nie za późno?

– Nie, oczywiście, że nie. Zapraszam.

Brzęczyk, popchnąłem drzwi. Coś dziwnie łatwo poszło.

Piliarski czekał na mnie przy wejściu do swego gabinetu. Podobnie jak wielu innych biznesmenów, mieszkał w lokalu firmy, bo dalsza część apartamentu wyglądała już jak jego prywatne mieszkanie. Widziałem miękką kanapę, na holoprojektorze leciał trójwymiarowy film, tam chyba była kuchnia... Przywitał mnie szerokim, niemalże szczerym uśmiechem, wyciągnął rękę.

– Pan Khudovec, tak? Bardzo mi miło, Gennadij Piliarski do usług. Zapraszam do siebie.

Od razu zaklasyfikowałem go jako typowego najemnika korporacyjnego. Spodnie z przykrótkimi nogawkami, zielonkawe skarpetki, okulary starego typu w idiotycznie grubej oprawce i do tego zupełnie niepasująca do twarzy, starannie wymodelowana broda.

Zresztą samo lokum też znamionowało człowieka, który nie do końca wie, jak spożytkować łatwo zarobione pieniądze.

Wytarłem nogi w wycieraczkę z prawdziwej tkaniny, powiesiłem kurtkę na ozdobnym wieszaku z naturalnego, potwornie drogiego drewna. Przeszliśmy do gabinetu, usiadłem na miękkim, obrotowym fotelu. On zajął miejsce za biurkiem, otworzył holonotatnik.

– Pan Khudovec, Aleksander Khudovec. Och, pan aż z NeoSybirska? Kawał drogi, nie ma co... No tak, widzę, że zajmuje się pan dosyć specyficzną działalnością.

Otworzyłem usta, zamknąłem. Skąd, jakim cudem tyle wiedział?! Potem zrozumiałem: przecież zalogowałem się na dole. Wystarczyło, że był podpięty do tutejszego systemu ewidencji, i za odpowiednią opłatą ściągał sobie dane każdego, kto tu przychodził.

Wywiad gospodarczy, zanim jeszcze klient przestąpi twój próg. Sprytne. Tym razem chciał zrobić na mnie wrażenie, pokazać, ile to on nie może... No i dobrze. Skoro stroszył piórka, to najlepiej będzie uderzyć go znienacka.

– Marco Valenta – rzuciłem krótko.

Spojrzał na mnie, uśmiechnął się znowu. Tym razem jednak był to już jedynie wyuczony, nawykowy grymas.

– Słucham?

– Marco Valenta, pański klient. Słynny właściciel wytwórni fonograficznej? Autor słuchowisk? Na pewno czytuje pan prasę nie tylko lokalną, ale też federacyjną. Od kilku tygodni nie można szafy otworzyć, żeby w niej nie siedział z dyktafonem.

Potrząsnął głową, zamknął holonotatnik i przesunął dłonią po okularach. Zrobił to już wcześniej, ale w drugą stronę, jak tylko przyszedłem. Ciekawe, czy miał tam kamerę? I czy właśnie ją włączył, czy wręcz przeciwnie?


    Ваша оценка произведения:

Популярные книги за неделю