Текст книги "SybirPunk Vol.1"
Автор книги: Michał Gołkowski
Жанры:
Киберпанк
,сообщить о нарушении
Текущая страница: 14 (всего у книги 28 страниц)
– Zobacz na to. – Kulas pokazał na kilka spółek po kolei.
– Jialininggele. Musi być nieźle ustawiony, żeby pod tym adresem mu pozwalali się zakładać.
– On tam mieszka. Tutaj jest jego samochód z tego roku, tu sprzed dwóch lat. Obydwa na RU39 zarejestrowane.
Gwizdnąłem z uznaniem. No tak, najdalej wysunięty na zachód okręg naszej pięknej, dumnej Federacji, istny przyczółek prawdziwych wartości, otoczony zewsząd siłami zgniłego Zachodu. Nasz lokalny raj podatkowy i miejsce, gdzie przewalały się naprawdę duże pieniądze.
Miejsce, które dla mnie również było mocno szczególne. Miałem związanych z nim sporo wspomnień, zarówno dobrych, jak i bolesnych... A teraz pojawiła się też iskierka zupełnie niespodziewanej nadziei, że może będzie okazja tam pojechać.
– Masz adres typa?
– Do znalezienia. Jak rozumiem, będzie ci potrzebny bilet do kompletu? Bo już zacząłem przeglądać, jak można załatwić.
– A dałbyś radę zamówić... transgraniczną?
– Rozmowę? Ja nie. Ale znam kogoś.
– Nie wiem, co ja bym bez ciebie zrobił, Kulas. – Poklepałem go po plecach z nieudawanym uznaniem. Kulas odwrócił się do mnie, przekrzywił głowę.
– Nie miałbyś ręki. A nie, poczekaj: i tak nie masz, więc na jedno wyszło. Za to co ja bym bez ciebie zrobił, hm... Na spacer bym sobie poszedł. Dupę bym sobie podtarł, a nie brzuch. Ruchał laski naprawdę, a nie tylko w wirtualu.
Tak, między innymi dlatego przestałem do Kulasa przychodzić. Często żartował ze swojego kalectwa, a ja zawsze miałem wrażenie, że każdy jego żart jest podszyty wszechogarniającym, przejmującym żalem.
Żalem do mnie, rzecz jasna.
– Kulas. Bez ciebie to ja bym tam zdechł, rozumiesz? Uratowałeś mi życie. – Przykucnąłem obok jego fotela, nie zwracając uwagi na wiszący obok worek cewnika.
Odsunął się ode mnie, machnął ręką.
– Tak sobie tylko gadam, Chudy. To samo byś dla mnie zrobił, no nie?
– Wiesz przecież, że tak.
Chyba tak. Nie wiem. Nikt tak naprawdę nie wie, dopóki się w danej sytuacji nie znajdzie. Nie lubiłem takiego naginania hipotetycznej prawdy o sobie, ale co zrobić? Tak się w Legii odpowiadało, tego oczekiwali towarzysze broni, to człowiek sam chciał usłyszeć.
– No więc nie pierdol smutów, Chudy. Skąd miałem wiedzieć, że tamta małpa do mnie strzeli? Nie wiedziałem. Czy gdybym wiedział, postąpiłbym inaczej? Też nie wiem. Na szczęście nie muszę nad tym myśleć. I ty też nie powinieneś.
Jakbym słyszał własne myśli. I jak tutaj nie cenić takiego człowieka?
– Coś jeszcze ciekawego o Piliarskim? – zapytałem, żeby zmienić temat.
– Jest jeden ciekawy myk. Nie uwierzysz, ale typ ma paszport. I korzysta z niego.
Gwizdnąłem przez zęby. No, no, no... Czyli kolega był wyjazdowy! Nie dziwota, że właśnie w Jialininggele sobie siedział, bo tylko stamtąd latały samoloty na Zachód.
– Zrzuć mi info na niego. To, co już masz, i to, co możesz jeszcze znaleźć – zażądałem. – I wiesz co, Kulas... Przewietrz tutaj czasami. Posprzątaj.
Spojrzał na mnie dziwnie.
– Chudy, brałeś coś? – zapytał po prostu.
– Nie, ale przestałem pić i palić.
Pokiwał głową z uznaniem.
– Gratuluję. Jeszcze przejdź na wegetarianizm i zacznij co niedziela biegać do cerkwi. Co to za jedna?
Westchnąłem, pokazałem mu zdjęcie w sieci społecznościowej.
– Fajna – skwitował.
– Ano.
– I co, pewnie wstydzisz się mieć takich znajomych. Że niby ja też powinienem być czyściutki i pachnący, jak przyjdziecie na ślub prosić?
– Kulas, odpierdol się, dobrze? Po prostu patrzę na ciebie i dupę żal mi ściska, że taki spec jak ty mieszka w takim syfie! Że człowiek, który miał na tyle jaj, żeby mnie wynieść spod ognia, w tej chwili myśli i mówi o sobie, jakby był półtrupem! Nie toleruję takiego myślenia i nie pozwolę ci tutaj po prostu zgnić!
Te ostatnie słowa po prostu wykrzyczałem. Nie wiem, co mnie tak nagle uderzyło, ale wezbrała we mnie żółć, gromadzący się latami smutek i złość.
Nie na niego: na siebie. Na to, że przypomniałem sobie o kapralu Stiepanowiczu dopiero wtedy, kiedy stał mi się potrzebny.
Kulas ze stoickim spokojem wytarł z policzka kropelkę mojej śliny, uśmiechnął się smutno. Pokiwał głową, poklepał mnie po prawej ręce, w której nie miałem ani trochę czucia.
– Ja też cię lubię, Chudy. I dobrze cię widzieć. Każę potem Szelobie posprzątać trochę, okej?
– Okej – burknąłem, ukradkiem ocierając oko wierzchem dłoni.
Nigdy nie rozumiałem, dlaczego po prostu zaakceptował to, co się stało. Okej, bioniczne nogi były potwornie drogie, o tym wiedziałem doskonale. Tak, w jego przypadku była też kwestia uszkodzeń kręgosłupa... Ale przecież to wszystko dało się zrobić! Nie brakowało mu przecież pieniędzy, skoro miał w domu taki sprzęt.
A on po prostu tkwił w tym, wsadzony w niklowaną miskę, zapadający się coraz głębiej w otaczającą go mierzwę i świat wirtualny. Ucieczka, wyparcie? Na pewno.
Mógłbym go obsobaczyć od góry do dołu, powiedzieć coś mądrego. Tyle tylko, że sam też od wielu rzeczy uciekałem i byłoby mi głupio go pouczać – tym bardziej, że Kulas by to zauważył i od razu mi wytknął.
– Znajdę ci lot, jeśli chcesz się tam pokręcić i poszukać. Może od razu wziąłbyś dla mnie jedną rzecz? – Kulas przeleciał po kolejnych ekranach swoich spraw na holorzutniku. – O, ten moduł, widzisz? Bo mają tam dostawcę, ale typ nie chce tego wysyłać aż do nas.
– A czemu nie do Moskwy? Stamtąd by ktoś odebrał.
– Bo tam kradną paczki. – Wzruszył ramionami z rozbrajającą szczerością.
– Da się zrobić, jeśli nie jest to nic gabarytowo dużego ani szczególnie nielegalnego. Bo nie jest, prawda? Nielegalne?
– Powiedzmy, że nie kupisz tego w Federacji, ale za posiadanie nic ci nie grozi. To na kiedy ten bilet? Najwcześniej znajdę na... – Zsunął gogle na oczy, pomachał rękoma w powietrzu. – Na dziś wieczorem. Akurat się spakujesz i polecisz. Ostatnie miejsce, niedrogo.
Zawahałem się. Jeśli drugi raz wystawię Olgę, to trzeciego nie będzie.
– Nie.
– Nie. No dobra. Wybredni się zrobiliśmy... To kolejny dopiero pojutrze. Pasuje?
Pokazał mi cenę. Do tego hotel, jedzenie droższe nawet niż u nas, przejazdy, inne wydatki. No cóż, jeśli Daniłow pokryje wydatki, to było mnie na to stać.
O ile Piliarski faktycznie tam był, ale musiałem jakoś to sprawdzić.
– Rezerwuj – zadecydowałem. – Jakieś lokum, do tego transport na miejscu.
– Się robi, towarzyszu kapitanie. Saszka...
– Hm?
– Nie daj się zabić.
Spojrzałem na Kulasa, ale on był już po czubek głowy zanurzony w Strumieniu, patrząc i dotykając czegoś zupełnie innego. Ze mną był tylko jego głos i słuch, pozostałe zmysły hulały po przestworze wirtualnego świata Federacji.
– Nie mam zamiaru – mruknąłem. Co innego miałem powiedzieć?
– Wiesz, ten Valenta, Sobkow, cała ta układanka... Pogrzebałem w tym kierunku trochę.
– I...?
Uniósł gogle, popatrzył na mnie.
– Tam się przewijają poważni ludzie, Chudy. Bardzo poważni, bardzo wpływowi ludzie. Nie bezpośrednio, nie w tej twojej konstelacji...
– Orbicie – poprawiłem.
– Dla mnie może być nawet galaktyka, bez znaczenia. Valenta to w sumie zwykły aferzysta, jak na to patrzę, ale ten drugi to grubsza ryba.
– Na szczęście zatem już pływa brzuchem do góry. Coś jeszcze? Bo jak nie, to...
Urwałem, czując wibrację z komunikatora. Zerknąłem na wyświetlacz: Cesarz. Wygrzebałem z kieszeni zakurzony wsad cichomówiący, wcisnąłem w ucho, podniosłem jeden palec i spojrzałem na Kulasa: chwilę, okej? Ten tylko zrobił gest: nie krępuj się.
– No co tam? – rzuciłem pozornie beztroskim głosem, jednocześnie czując, jak strach ściska mnie za gardło. Cesarz nigdy do mnie nie dzwonił, o ile nie działo się coś naprawdę poważnego.
– Chudy, przyjedź do mnie na Świątynię – zatrzeszczał głos w słuchawce. – Jak najszybciej.
– Cesarz, nie wiem, czy...
– Już.
Po prostu się rozłączył. Kulas musiał zobaczyć moją minę, spojrzał pytająco, ale ja tylko pokręciłem głową: nie trzeba.
Rozliczyliśmy się, zabrałem nośnik z kolejną porcją informacji i czym prędzej pognałem do Cesarza.
Jechałem swoim mercem powoli, wręcz ostrożnie, rozglądając się na lewo i prawo.
W tych rejonach NeoSybirska bywałem rzadko, i to nie dlatego, że nie miałem tu nic do roboty. Po prostu była to jedna z tych dzielnic, których starałem się aktywnie unikać.
Spod niemalże wchodzących na drogę budynków obserwowały mnie zarazem wystudiowanie obojętnym, jak i niezobowiązująco wrogim wzrokiem pary oczu o najróżniejszych krojach i odcieniach. Skośne, półksiężycowate, schowane pod charakterystycznymi fałdami powiek albo znów wielkie i brązowe, połączone wydatną kreską włochatej monobrwi.
Wedle oficjalnej linii propagandy byliśmy kulturowym i etnicznym monolitem; jeśli komuś chciało się czytać konstytucję, to zaczynała się od słów: „My, naród wieloetniczny”. „Federacja nie potrzebuje mniejszości, to one potrzebują Federacji” – podobno powiedział kiedyś nasz Prezydent.
Nie wiem, co musiał wtedy ćpać.
Uzbecy, Kazachowie, Czeczeni, Azerowie, Ormianie, Gruzini, Polacy, Ukraińcy, Turcy... A przede wszystkim Chińczycy.
I jeszcze trochę Chińczyków.
I znów Chińczycy.
Wszechobecni, drobni, skośnoocy. Dla mnie jednakowi, jak z jednej sztancy. Kupujący we własnych sklepach, jedzący we własnych restauracjach, wysyłający dzieci do własnych szkół. Mówiący własnym językiem.
Powoli, rok po roku, kilometr po kilometrze, miasto po mieście kolonizujący całą Syberię.
Jeszcze w latach mojej młodości mówiło się, jak to Chińczycy wchodzili na dziko przez granicę. Jadą sobie pogranicznicy terenówką przez las, a tu nagle przecinka. A na przecince żółtki rżną drzewa, korują i ładują na ciężarówki, dalej stoją już baraki dla robotników, tartak, przenośna kotłownia.
No co, mieli do nich strzelać? Jeden patrol przeciwko kilku tysiącom ludzi? Zresztą, nawet jakby wezwali armię, to nic z tego – zanim nasi przyjeżdżali po dwóch, trzech dniach, to tamtych już nie było. Sam miałem kilka takich interwencji w czasach służby w milicyjnym specnazie, że wbijamy desantem, a tam tylko wielkie łyse pole i pniaki po drzewach. Sto hektarów? Pięćset?
Potem zaczęli wchodzić na nasze pola. Brali ziemię w dzierżawę na trzy lata i tak ładowali nawozów, że zbierali urodzaj po kilka razy w roku. Półtorametrowe zboże, dynie po dwadzieścia kilo. Rząd się cieszył, że to cud, że tacy mądrzy ci Chińczycy... A oni wypalali ziemię tymi nawozami na metr w głąb i przenosili się na kolejną działkę, zostawiając nam nieużytek.
Teraz pól już nie było, lasy dawno wycięto, więc przestawili się na ostatnie, co nam pozostało: podbój miast.
Cesarz był inny. On był z normalnej szkoły, uczył się w mojej klasie, gadał po rusku, pił wódkę i palił szlugi w szóstej klasie. Tak, powtarzał, ma na nazwisko Yeong, ale na imię już Dima. I on nie jest ani ruski, ani żółty, tylko miejscowy.
Minąłem najgorsze getto, w końcu dotarłem do prawie-że-normalnej dzielnicy niższych bloków i drobnego przemysłu, w której mieściła się Świątynia.
Przybytek stał wciśnięty pomiędzy zakład augmentacyjny a warsztat mechanika samochodowego – w zasadzie idealny target dla klienteli Cesarza. Już jak podjeżdżałem, widziałem, że kilku stojących pod wejściem karków taksuje mojego mercedesa, pokazuje na coś palcami, komentuje... Zwolniłem demonstracyjnie, zatrzymałem się i opuściłem szybę, patrząc na nich wymownie.
Jeden oderwał się od grupy, rozkołysanym krokiem podszedł do mnie, schylił się do okna i oparł wielką łapą o drzwi. Widziałem, jak ustawił się bokiem – pewnie wzmocniony kręgosłup nie pozwalał mu na normalny zakres ruchów. Wielka, brodata twarz też przechyliła się, zajrzała przez opuszczoną szybę.
– Dima jest? – zapytałem krótko. Jeszcze lepiej by było, jakbym mu dmuchnął w twarz dymem z papierosa, ale przecież rzuciłem.
Osiłek zmierzył mnie wzrokiem, na chwilę zawiesił spojrzenie na nonszalancko rozpiętej kurtce i wystającej spod niej rękojeści pistoletu.
– Pan Yeong jest u siebie – zadudnił.
Pokazałem na pusty kawałek chodnika nieco dalej.
– Można tu zaparkować?
Typ wzruszył ramionami, wysunął się z okienka. Zawinąłem przed śmietnikiem, idealnie wpasowując się pomiędzy kontener a poobtłukiwany słup latarni. Powoli wysiadłem z merca i rozejrzałem się, celowo niespiesznym ruchem zapinając kurtkę. Niech wiedzą miejscowe szumowiny, że przyjechał ktoś, kto się ich nie musi bać.
Och, bałem się. To naturalna reakcja organizmu, pozwalająca uwolnić adrenalinę i przyspieszyć reakcje w sytuacji zagrożenia. Tylko durnie się nie boją.
Natomiast wiedziałem, że tutejsi są jak bezdomne psy – przynajmniej te, których nie zeżarli jeszcze żółci – i zaatakują, kiedy tylko wyczują strach.
Popchnąłem ciężkie, żelazne drzwi z szybką z kuloodpornej pleksi i wszedłem do Świątyni.
W pierwszej chwili niemalże odbiłem się od wiszącego w środku powietrza. Uderzyło mnie w twarz niczym obite grubym materiałem siedzenie stołka, z którego właśnie podniósł swój spasiony tyłek wielki, spocony grubas. Na chwilę zwolniłem, poczułem, jak oczy zaczynają łzawić... Ale zebrałem się w sobie i zacząłem przeć naprzód niczym kanalarz przedzierający się przez sięgającą mu do piersi zawartość kolektora ściekowego.
Zapach był... – no, nie do pomylenia z czymkolwiek innym.
Ciężka, dusząca woń przyklejonego do podłogi potu, przesyconego wychodzącymi przez skórę sterydami, anabolikami i syntetycznymi hormonami.
Smród zakiszonych skarpet i przyklejonych do stóp rozchodzonych butów.
Subtelny aromat naskórka, wtartego w radełkowane uchwyty sztang.
Zabrzęczały opuszczane obciążniki, załomotały odstawiane na podłogę hantle. Potężne, dalece tylko przypominające ludzi sylwetki wstawały z ławeczek i odrywały się od wspomaganych hydraulicznie maszyn w miarę, jak zagłębiałem się coraz bardziej w halę jednej z najbardziej nielegalnych siłowni NeoSybirska.
Same siłownie były jak najbardziej zgodne z przepisami. Każdy ma prawo ćwiczyć, nieprawdaż? Normalna rzecz, że jak ktoś nie ma uczciwej pracy, to musi coś cały dzień robić.
Anaboliki i sterydy również nie stanowiły w dzisiejszych czasach niczego niezwykłego. Przecież chyba nikt nie wierzył, że ci wszyscy ludzie doszli do takiej formy wyłącznie ciężką pracą i wyrzeczeniami, co nie? Gdyby tak było, to mistrzowie kulturystyki wywodziliby się z odlewni aluminium.
Wszczepy i augmentacja... no cóż. Ten temat już był poruszony.
Tak więc: żadne z trzech powyższych nie stanowiło rażącego naruszenia prawa, etyki ani zdrowego rozsądku.
Ale jeśli połączyć je w jedno – niech nas Bóg ma w opiece.
Typ, obok którego przechodziłem, właśnie podnosił jedną ręką sześćdziesięciokilogramowy hantel, pocąc się przy tym tak, że woda dosłownie się z niego lała przez skórę. Siedzący przy nim skośnooki technik patrzył z zadowoleniem na podłączoną do wszczepów swojego pacjenta stację diagnostyczną, pokazującą wykresy obciążenia i wydajności syntetycznych mięśni, delikatnie regulując pokrętłem ciśnienie w poszczególnych zespołach tłoków.
To było jak warsztat tuningowania, tylko że tutaj wszczepiało się czipy na silnik, montowało wtryski nadtlenku azotu i wykręcało na maksymalne obroty nie samochody, a ludzi.
– Czego? – Drogę zastąpił mi wielki, włochaty Czeczen z dwiema mechanicznymi rękami i całym zestawem siłowników na barkach.
Ci ludzie tutaj nie pieprzą się w tańcu, pomyślałem sobie. Ciekawe, czy na szczególnie ważne wyjścia woskowali się na gorąco, doczepiali sobie na barkach spojlery i montowali specjalnie poszerzone, chromowane końcówki odbytu?
– Cesarz dzwonił. Kopę lat, Timur.
Czerń zarostu w dolnej części twarzy Timura rozdzieliła się, ukazując dwa rzędy złotych zębów. Olbrzym klepnął mnie po ramieniu, ja mimo wszystko odwzajemniłem uśmiech. No cóż, pewnie będę miał siniaki.
– Jest na zapleczu, bracie, razem z resztą. – Odsunął się, wyciągnął chromowaną rękę ku drzwiom.
– Resztą?
– Zobaczysz sam. Masz broń, bracie?
Skinąłem tylko zdawkowo głową, wyjąłem pistolet i oddałem. Zważył go w ręku, nawet pokiwał z uznaniem: wreszcie coś, co nie tonęło w jego ogromnej dłoni.
Wyminąłem go i coraz szybszym krokiem wszedłem na tylne pokoiki tego znamienitego przybytku ciała, które rzekomo jest świątynią ducha. Przeszedłem przez skład nieoznakowanych puszek i torebek, minąłem kolejnego z generycznych skośnych, napełniającego jednorazowe naboje iniektorów. W końcu kiwnąłem głową ochroniarzowi i bez pukania władowałem się do gabinetu Cesarza.
Oj, było źle.
Było bardzo, bardzo źle.
To stało się jasne, kiedy pierwszą rzeczą – nie osobą przecież – jaką zobaczyłem, okazał się Trzydziestyczwarty. Zakuty w pomalowaną na zielono stal olbrzym ustawił się zaraz za biurkiem Cesarza, dymiąc z rur wydechowych chodzącego na jałowym biegu silnika. Skrzywił się, kiedy wszedłem, spojrzał na siedzącego na kanapie Wołka.
Wołk, czyli człowiek od mokrej roboty, rozwalony na wytartej pseudoskórzanej sofie w tym swoim nienagannie skrojonym, szarym garniturku.
Przy stoliku bracia Welmir, zajmujący się dystrybucją i ochroną dostarczanego Cesarzowi towaru.
Poza tym jeszcze podpierający ścianę Zheng, będący podobno kuzynem Cesarza.
Wycior, pełniący rolę nadwornego rusznikarza i zbrojmistrza.
Walera, zajmująca się spinaniem całego aparatu administracji w działającą całość.
I kilku mniej istotnych ludków, których znałem z widzenia.
Słowem, niemalże cała zorganizowana grupa przestępcza, wulgarnie nazywana „gangiem” albo wręcz „bandą”. Niemalże.
– Chudy, dobrze, że jesteś. – W głosie siedzącego w wielkim, dopasowanym do jego gabarytów fotelu Cesarza niemalże było słychać ulgę. – Możemy zaczynać.
Skinąłem wszystkim po kolei, podałem rękę najbliższym. Kogoś brakowało.
– A gdzie... gdzie Gawryła? – zapytałem.
– Gawa nie będzie i właśnie dlatego tu jesteśmy. Walera, bądź tak dobra...?
Światła przygasły, zaszumiał grzejący się holoprojektor. Po chwili ze skrzyneczki na suficie spłynął w dół trójwymiarowy obraz.
– To są zdjęcia, które dostałem dzisiaj. Dostarczone kurierem, nadane w centralnym urzędzie pocztowym bez adresu zwrotnego. Zrobione, jak rozumiem, wczoraj. Razem ze zdjęciami dostaliśmy to.
Patrzyłem na przeskakujące obrazy: ulica, samochody, ludzie. Nagle jedna z maszyn zajeżdża drogę innej, zatrzymuje się. Przez otwarte drzwi wyskakują ludzie, zaczynają niemalże na oślep strzelać do stojącego za nimi wozu. Szyba pokrywa się pajączkami pęknięć, w masce wykwitają dziury.
– Zatrzymaj – rzuciłem przez ściśnięte gardło.
Walera spauzowała, ja podszedłem do hologramu. Pokazałem palcem na jeden fragment:
– Powiększ to, proszę.
Nie musiałem pytać o szczegóły, bo sytuacja mówiła sama za siebie. Samochód z tyłu należał do Gawryły i dlatego Gaw nie weźmie udziału ani w tym, ani w żadnym innym spotkaniu. Ktoś po prostu, brutalnie, na rympał go rozwalił w biały dzień. I to rozwalił nie z byle czego.
Walera zaznaczyła fragment, wrzuciła na przybliżenie, wyostrzyła. Przykucnąłem, żeby jeszcze upewnić się w tym, co i tak było dla mnie oczywiste.
Pokazałem palcem na trzymany przez jednego z zamachowców karabin.
– To jest AK-X – powiedziałem.
Bracia Welmir poruszyli się, żywo zainteresowani. Trzydziestyczwarty zawarczał coś, głos odbił się głucho od stalowego kołnierza wokół jego szyi.
– To nie ma znaczenia, Chudy. Ważne jest to...
– Nie, nie. To ma ogromne znaczenie, bo to nie jest broń, którą możesz kupić na rynku. Moi znajomi z oddziałów MWD dopiero się na to ślinią, a jeden się chwali, że już strzelał. Rozumiesz?
– Rozumiem, Chudy, ale naprawdę istotne jest ultimatum dołączone do zdjęć. Va1?
Obrazy poleciały dalej. To nawet nie były zdjęcia, a wycięte z filmu klatki, i to co najmniej z dwóch kamer. Na samym końcu ujęcie wybitej bocznej szyby auta, zmasakrowane kulami ciała na fotelach. Zbliżenie na zamienioną w miazgę twarz Gawryły. Na tym pokaz się skończył, znów zapaliło się światło.
– Jakie ultimatum? – zapytałem, czując, że mózg jednocześnie przetwarza w tle jakąś inną informację. Jakby procesor złapał niesprecyzowany proces, niewidoczny, ale spowalniający cały system.
Cesarz rzucił na stół kartkę plastiku z wypalonymi literami szybkodruku.
– „Z nami albo przeciwko nam”, najkrócej mówiąc. Dziś rano była jeszcze na wylocie z miasta próba zamachu na Krótkiego, ale sobie poradził, zdołał uciec. Zadzwonił do mnie z drogi.
– Mnie też próbowali stuknąć – odezwałem się.
Wszyscy spojrzeli na mnie z zaciekawieniem. Tylko Cesarz nie był zdziwiony, bo wiedział, jakiej jakości jest mój towar. Dla reszty byłem tylko jednym z dostawców.
– Nic nie mówiłeś, Chudy. Nie przyszło ci do głowy, że to ważna informacja?
– Ciężko się gada pod respiratorem – odparłem wymijająco.
– Byłeś hospitalizowany? Kurwa! Przecież tyle razy mówiłem, żeby z ranami po walce nie chodzić na państwówkę! Jeśli ktoś to sprawdzi...
– Prywatnie zrobiłem.
Minimalnie minąłem się z prawdą. Po co miałem im tłumaczyć, jak było? Nie ma co niepotrzebnie komplikować rzeczywistości.
– Czyli mamy już trzy ataki na naszych...
– Za mną łażą – podniósł rękę Wycior.
– Czy wy naprawdę jesteście jacyś niedorozwinięci?! Przecież o takich rzeczach się melduje! Od tej pory każde, każde podejrzane spotkanie, każda osoba, każde podejrzenie! Zrozumiano?
Pokiwaliśmy głowami.
– Chudy, gdzie ciebie chcieli zdybać?
– Na rondzie koło osiedla Krasnoje. – Sięgnąłem po list, przebiegłem oczami po tekście. No tak, typowo: od tej pory to nasze terytorium, pracujecie dla nas, nie stawiajcie oporu. Podpisane: Zarnicki. – Co to znów za jeden, ten Zarnicki?
Cesarz skrzywił się.
– Jeden z tych nowych w mieście. Od roku już robi podejścia pod handel syntą, teraz chyba złapał sponsora albo ktoś mu dobrze kryje plecy. Ty chyba znasz kogoś w strukturach?
– Znam – westchnąłem. – Spróbuję popytać.
– Dobrze. Panowie i pani, ogłaszam pogotowie bojowe. Szykujemy się do wojny.
Trzydziestyczwarty zaskrzypiał, podnosząc w górę pancerną pięść, reszta zamruczała twierdząco. Ja też kiwnąłem: co innego mieliśmy zrobić?
Nie byłem fanem tych ulicznych porachunków, ale sprawa wyglądała poważnie. Poza tym mnie też dotknęła albo prawie dotknęła, a z Gawryłą znaliśmy się długi czas.
Rozwalili go razem z żoną. Paskudnie. Takich rzeczy nie puszcza się płazem.
– Mamy coś jeszcze? – Zerknąłem na zegarek.
– Nie, to tyle.
Wychodząc ze Świątyni, wstukałem wiadomość do Mykoły: „Uważaj na siebie, pilnuj terenu”.
Odpowiedź przyszła niemalże natychmiast: „Zrozumiałem”. Sucha, lakoniczna, bez ładunku emocjonalnego. Stwierdzenie faktu.
Wróciłem szybko do domu, umyłem się, ogoliłem i plasnąłem porządną, francuską wodą kolońską, wyciągniętą z zakurzonych czeluści szafki. Wbiłem się nie bez trudu w odświętne, jasne spodnie, dopiąłem wyjściową koszulę... Cholera, skurczyło się to wszystko w praniu czy jak? Wyprowadziłem i nakarmiłem Kusto, a potem zarzuciłem na plecy kurtkę i wyruszyłem na naprawdę ważne spotkanie.
– Co to za adres w ogóle...? – mruczałem do siebie, rozglądając się na lewo i prawo znad kierownicy samochodu. – Co to są za dzielnice, czy to w ogóle jeszcze to samo miasto?
Nigdy nie jeździłem po osiedlach otaczających kampusy uniwersyteckie i miasteczko akademickie, uważając je za coś w rodzaju odrębnego terytorium. Rzeczywiście, było tutaj inaczej, ludzie byli jacyś tacy bardziej... No nie wiem, czyści? Uporządkowani może raczej. Niższe bloki, skwery ze sztucznymi drzewami filtrującymi zanieczyszczenia.
Oczywiście to wszystko było tylko iluzją, fasadą. Już w drugim rzędzie od ulicy stały normalne dwudziestodwupiętrówki, widziałem zaćkane parkingi, smutne sklepy samoobsługowe, migające natrętnymi neonami lokale i wystające wprost na środku placyków dla dzieci rury, odprowadzające spaliny z tuneli pod miastem.
Ta sama chora tkanka tego samego organizmu – tylko że ten fragment relatywnie częściej przemywano antyseptykiem.
W końcu znalazłem podany mi adres, zawinąłem na płatny parking. Z bólem serca przytknąłem czip do złodziejomatu, maszyna od razu pobrała opłatę wstępną i spisała mi z konta kaucję. Za co ta kaucja, co ja niby tu mogę zrobić? Pobrudzić im asfalt?
Kawiarnia była... no, ładna była, nie powiem. Dawno nie byłem w ładnym lokalu, a tutaj nawet sympatycznie pachniało. Oczywiście obsługiwał android.
– Dzień dobry, panie... Aleksandrze. – Niby-ludzki kelner zawahał się, uśmiechnął nieszczerze. Aha, czyli jeszcze mieli niski poziom dostępu do danych, więc dostawali z systemu tylko moje imię. – Co mogę panu podać w ten piękny wieczór?
– Czekam na koleżankę – odparłem wymijająco, obserwując drzwi.
Ciekawe, w czym przyjdzie? Kobiety w tych czasach ubierały się... no, różnie się ubierały. Przeważnie, jak na mój gust, aż zbyt kobieco. I dlaczego akurat to miejsce? Przecież tyle jest restauracji i w ogóle, a to taka... no, kafejka na rogu przy czteropasmowym prospekcie.
Co to ona mówiła? Że dobry dojazd i będzie miała gdzie zaparkować, jakoś tak. Ale dlaczego miałaby nie mieć...
Myśl przerwał mi zbliżający się nie to, że ryk, ale wręcz wizg motocykla. Jak gdyby ktoś włączył na hali produkcyjnej ogromną piłę cyrkularną do cięcia płyt kompozytowych, która właśnie podjeżdżała do mnie coraz bliżej, tracąc powoli obroty.
Aż wychyliłem się ku oknu. Ciekawe, kto też jeździ takim potworem?
Czarno-czerwona smuga przemknęła ulicą, wyhamowała niemalże do zera, wcisnęła się pomiędzy samochody w skręcie i wyjąc motorem, zjechała w prawo, łamiąc przy okazji chyba wszystkie możliwe zasady ruchu drogowego.
Ktoś zahamował, ktoś inny zatrąbił, ale dosiadająca potwora postać tylko uniosła wysoko zaciśniętą w pięść dłoń z wysuniętym środkowym palcem – rękawiczka zamigotała czerwonymi diodami, pokazując całą głębię ostentacyjnej pogardy dla świata. Motocykl zaryczał, skoczył w bok, zawinął w uliczkę.
Nie, to nie mogła być prawda.
Czarno-czerwony potwór przesunął się powoli za oknami, ryknął raz jeszcze i zgasił silnik. Podpory wysunęły się automatycznie, blokada nasunęła na koło. Motocyklista zsiadł, szeroko wymachując nogą obłóczoną w błyszczący, czarny materiał, idealnie opinający się na tyłku.
Wyjątkowo kształtnym, zupełnie niemęskim tyłku.
Podniosłem się powoli zza stolika. Gdybym miał na głowie czapkę, to pewnie bym ją teraz powoli ściągnął i zaczął miętolić w rękach, garbiąc się na podobieństwo chłopa pańszczyźnianego, mającego lada chwila stanąć przed obliczem swego bojara.
A potem Olga ściągnęła kask, przegarnęła w tył wysypujące się ze środka włosy. Zobaczyła mnie przez szybę, pomachała radośnie i ruszyła do środka.
Stałem tak jak dureń, patrząc, jak zbliża się ku mnie w czarnym motocyklowym kombinezonie ze wzmocnieniami na kolanach i łokciach. Tak bardzo inna od tamtego białego anioła nauk ścisłych, którego widziałem raptem parę dni temu.
– Dobry wieczór, Sasza! – Bez cienia skrępowania podała mi rękę po męsku. Nie wiedzieć czemu, jak ten dureń zgiąłem się wpół i archaicznym gestem cmoknąłem ją w dłoń. – Ojej! Jaki pan Aleksander szarmancki!
– Panno... to jest panienko Olgo, to dla panienki.
Wyciągnąłem zza pleców bukiet, który kupiłem za dzikie pieniądze w jednej z nielicznych zielonych kwiaciarni. Drugą ręką czym prędzej chciałem ściągnąć folię, wyszło trochę niezgrabnie, ona roześmiała się... Zanurzyła idealnie kształtny nosek w kolorowe kielichy frezji.
Tak przynajmniej nazwała je kwiaciarka, frezje. Ładne były i fajnie pachniały. Jak odświeżacz do powietrza.
– Piękne! – Przycisnęła kwiaty do piersi, pokręciła głową i uśmiechnęła się tak cudownie, że lampy aż na chwilę przygasły.
Usiedliśmy, android znów podszedł lekko sztywnym krokiem i zapytał, co podać. Olga zamówiła jakieś frymuśne coś z karty; ja w pierwszym odruchu byłbym wziął koniak, ale...
– Sok pomidorowy? – zapytałem cokolwiek niepewnie. Android uśmiechnął się sztucznie.
– Oczywiście. Naturalny, świeży czy na miejscu?
Przez chwilę zastanawiałem się nad różnicą pomiędzy tymi trzema, ale kolejność chyba definiowała klasę.
– Na miejscu – zadecydowałem.
– Doskonały wybór, panie Aleksandrze i pani... panno... panienko Olgo. Zaraz przyniosę.
Zdziwiłem się trochę. To, że tamten zacinał się, to jedno, ale że ona miała wgrany w system niestandardowy zwrot osobowy? Wydawało mi się, że wymyśliliśmy to razem całkiem niedawno.
– Dba pan o zdrowie. To się chwali, rzadkość w tych czasach. Gdyby wiedział pan, czego dodają do rzeczy, które można kupić w sklepach! – pochwaliła. – To co mi pan powie? Poza tym, że jest panu bardzo przykro za niedoszły poprzedni raz.
– Jest mi bardzo przykro za niedoszły poprzedni raz. – Schyliłem głowę w geście skruchy.
– I co ma pan na swoją obronę?
– Obawiam się... obawiam się, że nic, co mógłbym panience powiedzieć.
– Ach. A gdybym nie była panienką?
Serce szarpnęło się gwałtownie, wraz z nim wyczuwalnie drgnęło kilka innych organów. Świdrowała mnie absolutnie nieustraszonym, lekko rozbawionym spojrzeniem tych niebieskich, lekko smutnych oczu, uśmiechając się przy tym tak, że blask aż kłuł.
– Obawiam się, że sama narzuciła mi panienka dobre wychowanie.
– No właśnie! Skąd ten zwyczaj, proszę mi powiedzieć?
Nachyliłem się przez stół, ona też przysunęła się do mnie.
Pachniała spalinami, wiatrem, smogiem i nagrzanym plastikiem. Ani nuty perfum, żadnego zapachu szamponu, kremu, odżywki czy czego tam używały kobiety, nic.
A mnie aż zakręciło się w głowie.
– Legia Cudzoziemska – szepnąłem.
– Ojej. Służył pan we wrażych, imperialistycznych siłach zgniłego Zachodu? Jakie to ciekawe! I mieliście tam zajęcia z archaicznej etykiety, tak?
– Nie, ale jest tam pełno Polaków – parsknąłem. – Nauczyli mnie trochę języka, no i paru dziwnych zwyczajów.
– A niech pan powie coś po polsku? – Przekrzywiła głowę.
– Kurła, japjerdoliustary, pszprszyryszypszyszy – wyrzuciłem z siebie kilka pierwszych słów, które jako tako zapadły mi w pamięć. Pierwsze było typowym przerywnikiem, drugie wyrażeniem zachwytu, trzecie chyba uprzejmym podziękowaniem.
– Och, jak ślicznie! A to całowanie w dłoń to skąd? Chyba nie witają się w taki sposób?
Boże, jaka ona była piękna. Mógłbym być jej ojcem, a gapiłem się na nią jak w obrazek. Doskonale wiedziałem przy tym, że się gapię, i ona też wiedziała.
– Nie, nie. Tak się witali z kobietami, kiedy chcieli... kiedy chcieli... e...
– Zrobić na nich wrażenie – dokończyła.
– Delikatnie to panienka Olga ujęła, tak.
– Działało?
– Pytanie raczej, czy działa nadal.
– Musiałby pan sprawdzić.
Przełknąłem ślinę. Rozmowa z tą dziewczyną była jak jedzenie pączków posypanych kokainą i nafaszerowanych żyletkami.
Na całe szczęście przyszedł kelner, postawił przed nią jakieś dziwaczne ni to ciasto, ni to placek i koktajl w wysokiej szklance; ja dostałem mój sok, w zasadzie taki sam, jak ten co piłem z Daniłowem. Ona od razu wysupłała z foliowej torebki widelczyk i wgryzła się w danie z apetytem.