Текст книги "SybirPunk Vol.1"
Автор книги: Michał Gołkowski
Жанры:
Киберпанк
,сообщить о нарушении
Текущая страница: 7 (всего у книги 28 страниц)
Podszedłem. Po prostu spojrzał na mnie i zgasił silnik, a ja wyciągnąłem pistolet i zapukałem lufą w szybę. Kiedy szkło zjechało w dół, nachyliłem się do niego.
– Wyłaź.
– Człowieku, coś ty... – zaczął, jak gdyby mając nadzieję, że jeszcze się dogadamy.
– No wyłaźżeż, suko, przecież ja ciebie w pokoju nie zostawię, kondonie ty jeden. Przecież cię, kurwa, znajdę.
– No to znajdziesz, i dobrze... – spróbował odszczeknąć.
– Znajdę i, kurwa, wyjebię jak burą sukę, i jeszcze mi za to zapłacisz, ćwierćpedale, chuju. I czego się cieszysz? – Autentycznie mi piguła skoczyła, kiedy uśmiechnął się nerwowo. – Czego się, kurwo jedna, cieszysz?!
– Ja jebię, ile ty masz lat?! – Rozłożył ręce. – Dorosły jesteś czy...
– Dorosły jestem, kurwo, ale ciebie to jebać będę, cwelino ty wywłoczna, smrodzie ty koński! Jebać będę, rozumiesz?!
Widać było, że nie wie, co ma powiedzieć. Spojrzał w lewo, w prawo.
– No próbuj. – Wzruszył ramionami.
– Czego zęby szczerzysz?! Ja tu nie mam co próbować, takich niedojebanych jak ty to milion w mieście jest! Teraz bym cię tutaj, od razu, przez okno wyciągnął i gardło ci poderżnął, suko, ale tutaj co drugi ma kamerę w samochodzie... Nie daj ci Panie Boże, żebym cię, suko, spotkał, bo masz wpierdol od razu. Chodź teraz, suko, i przez ramię się oglądaj.
– Dobra, dobra...
– Ja takich współczujących to na pęczki mam. Ty myślisz, długo, zanim cię znajdę? Wpierdol masz murowany. Kurwiszonie ty pierdolony, w życiu nigdy więcej nachuj nie wysuwaj z nory tego swojego ryja śmierdzącego, jasne?
– Aha...
– I czego, kurwa, mruczysz tam, suko? Ja zaraz wszystko w chuj rzucę, usiądę i na ciebie czekać będę. Jasne? Dzidochapie pierdolony, kurwo.
– Skończyłeś?
– Czego jeszcze fikasz, gnido? Czego, pytam się, fikasz?! Kiedy ostatnio wpierdol dostałeś?
– Nigdy.
– Nigdy? No to niedługo będzie!
– No co ty nie powiesz...
– Tak! Ot, kurwa, skąd wy się tacy bierzecie, ćwierćpedzie niedojebane? Suka... Kurwa, zapierdolę cię! Jasne?
– Mhm...
– Cwelu pierdolony.
– Aha...
Odcharknąłem, naplułem mu na przednią szybę, odwróciłem się i z godnością odszedłem, czując, jak w uszach dudni i łomocze krew. Ło-ho-ho! Dawno, oj, dawno sobie tak nie poużywałem. Tak, to starcie zdecydowanie należało do mnie. Saszka Chudy kontra świat: jeden do zera.
Ruszyłem z piskiem opon, zawróciłem na trasie i pognałem z powrotem do NeoSybirska.
Adrenalina powoli schodziła, nogi zaczynały się trząść jak po długim biegu. Dawno, dawno mnie tak złość nie złapała!
Najgorsze było to, że sekundę przed incydentem wpadłem na świetny pomysł, którego teraz za cholerę nie byłem sobie w stanie przypomnieć. A było to coś tak genialnego w swej prostocie, że... że... No właśnie: po „że” nie było już nic dalej.
Ech, trudno. Nie pierwszy i nie ostatni genialny pomysł mojego życia przepadał właśnie w otchłani codzienności.
Zajechałem na osiedle Kulasa, zrobiłem dwie rundki pomiędzy wymalowanymi sprayem blokami, bezskutecznie usiłując znaleźć chociażby substytut miejsca parkingowego. Lokalna chuliganerka obserwowała mnie uważnie z podcieni klatek, któryś nawet włączył wszczepioną w oczodół kamerkę i wysunął obiektyw. Ciekawe, czy po prostu lubił stare samochody? Czy może transmisja na żywo już szła do potencjalnego kupca?
W końcu zostawiłem merca na tyle daleko, żeby tamtym nie chciało się do niego łazić, a sam na wszelki wypadek podszedłem pod właściwy blok okrężną drogą.
– Jeden prezydent, jeden naród, jedna Rosja! – Ponad opuszczonym placem zabaw rzęził hologram, na którym Prezydent na zmianę strzelał z pistoletu do tarczy, z uśmiechem tulił malutkiego, cętkowanego kotka i machał do ludzi podczas parady stulecia Wielkiego Zwycięstwa. – Obywatelu! Pracując w służbach mundurowych, pracujesz dla lepszego jutra swego kraju! Zaciągnij się do rosyjskich sił ekspedycyjnych na Kaukazie już dziś!
Wdrapałem się na górę, zadzwoniłem do drzwi, pozwoliłem się prześwietlić i w ogóle. Kulas nawet nie odwrócił się od swoich ekranów, kiedy wszedłem.
– Zaciągnąłeś się? – przywitał mnie pytaniem.
W pierwszej chwili nie załapałem, o co pytał. W drugiej też nie.
– Co?
– Do armii. Nie masz ochoty pojechać na Kaukaz, Chudy?
– Ach, o tym mówisz...
– Ano, o tym. Napierdala tak od wczoraj, a ja od rana próbuję go zhakować. Bezskutecznie na razie, ale jak się uda, to wrzucę zamiast naszego Kościeja Nieśmiertelnego jakieś quality przemówienie Akwarelisty. Co jest?
– Potrzebuję rekordów medycznych – wypaliłem z grubej rury.
Spojrzał na mnie ciężko.
– Podobno jakaś kobieta zrobiła sobie lewatywę z sześciu litrów wody. Może być? Należy się pińcet.
– Zapisów. Danych – poprawiłem się. – Historii choroby czy jak to się nazywa. Dasz radę?
– Dam. – Wygasił część ekranów, wzniósł dłonie nad wirtualną klawiaturą.
– Petr Matwieszuk, z K-Merowa.
Palce zatańczyły w powietrzu, po chwili Kulas pokręcił głową.
– Nie znaleziono.
– To dlatego, że nie żyje. I ściągnij mi na niego od razu wszystkie powiązania biznesowe, diagram powiązań czy jak się mówi.
– Chudy, czy ty mi za to zapłacisz? Bo wiesz, że...
Bez słowa rzuciłem na czytnik jedną z kart. Piknęło, Kulas przewinął środki na koncie. Kiwnął zdawkowo.
– Matwieszuk. Przyczyna śmierci: podobno odwodnienie. Prezes spółki... – zaciąłem się.
– Mam już typa.
– Dobra, dawaj jego powiązania, jego kartę pacjenta, czy co tam, i... wiesz co? I daj mi wszystkich z NeoSybirska i K-Merowa, którzy przez ostatnie czterdzieści osiem godzin zmarli z powodu odwodnienia.
Kulas ściągnął z głowy gogle, przekręcił się ze swym fotelem i podjechał do mnie tak blisko, że dyndający z podłokietnika worek stomijny prawie dotknął mojego kolana. Teoretycznie nie obrzydzało mnie to: z każdego coś wylatuje, albo jedną, albo inną dziurą... Ale i tak cofnąłem nogę.
– Chudy, wiesz co? Idź sobie. – Pokazał na drzwi. – Idź sobie, bo twoje prośby są zwyczajnie głupie. Czy ja ci wyglądam na punkt informacji medycznej? Idź stąd i pojedź do GosStatu, tam ci udostępnią dane z rocznika statystycznego.
– Kulas, serio mówię.
– To potrwa. I nie będzie tanie.
– Niech będzie droższe, a szybciej – zaproponowałem.
Pokręcił głową, machnął na Szelobę. Ta szybko uprzątnęła z fotela kawałki elektroniki, które pojawiły się tam od mojej ostatniej wizyty, podała z chłodziarki oszronioną butelkę i dwie szklanki. Usiadłem. Kulas wygasił monitory i ustawił się naprzeciwko mnie.
– Valenta? – zapytał po prostu.
– Aha. Dziwne rzeczy się wokół tego typa dzieją... Widziałeś, w jakim tempie go wypuścili?
Kulas zamieszał płynem w szklance, upił łyk.
– Twierdzi, że to nie on nagrywał, a tylko wszedł w posiadanie plików. Jako praworządny obywatel zdecydował się ujawnić korupcję w strukturach władzy.
– Aha, jasne.
– Podobno wysłał pismo do Prezydenta.
– Żartujesz.
– Nie-a. Tak w każdym razie media podają. Znów nie oglądasz wiadomości, co?
Spuściłem głowę, patrząc w czubki schodzonych butów. Zerknąłem spode łba, uśmiechnąłem się do Kulasa przymilnie.
– Od czego ma się kolegów...
– Nie, Chudy. Mogę czasami robić dla ciebie, ale z tobą robić nie będę.
– Oj, no weź. Przydałby mi się ktoś zaufany do filtrowania tego ścieku informacyjnego.
– Tobie jest potrzebna przydomowa oczyszczalnia, nie partner. Jesteś pewien, że jeszcze czujesz grunt pod nogami, Chudy? Bo na mój gust to ta sprawa się rozkręca, ukryta pod powierzchnią gówna turbina dopiero wchodzi na obroty.
– Zobaczymy, czy będzie zasysać, czy pchać. – Dopiłem swoje, odstawiłem pustą szklankę na blat. – Zrobisz?
– Zrobię, no zrobię... Wiesz, że tego będzie pierdylion?
– Wystaw rachunek, jaki uznasz za stosowne.
Wychodząc od Kulasa, pomyślałem sobie: coś się rozrzutny robię ostatnio. Tak to dziadowałem kopiejkę do kopiejki, żydowałem i jechałem po kosztach, a tu... Ani chybi sprawka Daniłowa: otarłem się o hajlajf i nagle sam zaczynałem szastać pieniędzmi.
Było jeszcze trochę za wcześnie, żeby jechać do Kojota, więc zajrzałem do domu, po raz pierwszy od kilku dni nałożyłem Kusto kaganiec z filtrem i wyprowadziłem go na dwór, żeby się wykasztanił jak człowiek.
Pies, oczywiście, zachował się dokładnie jak człowiek i zesrał się w połowie schodów, po czym jeszcze w to wdepnął i rozmazał.
Na ławeczce siedziała moja ekipa, typek w czapce nadal darł ryja i machał rękoma. Trzymając mocno smycz, obszedłem blok dookoła, po drodze wstąpiłem do miejscowego sklepu i kupiłem kilka puszek pożywienia. „Jedzeniem” tego nie nazwę, bo to służyło raczej podtrzymaniu funkcji życiowych, tym bardziej że baba zaczęła się awanturować, że z psami się nie wchodzi.
– Głupia suka – powiedziałem do Kusto, kiedy już wyszliśmy z tej nory braku kultury. – Zamiast się zachwycić, tak? Że taka-taka śliczna psina, tak? Prawdziwa, nienawszczepiana, nie na hormonach pędzona... Ty-ty-ty...! To się jej, głupiej piczy, coś nie podoba.
Kusto nie odpowiedział, ale po jego spojrzeniu poznałem, że w pełni się ze mną zgadza.
Przystanąłem na chwilę na placyku zabaw, spuściłem psa ze smyczy: dzieci i tak nie ma, bo za gorąco, niech sobie pobiega. Sam usiadłem na nagrzanej bujawce, zacząłem powoli kiwać się w przód i w tył: iiiik-iijjjk... iiiiik-iiiijjk... iiiik-iiiijjk...
I wtedy ich zobaczyłem. Dwóch zupełnie normalnie wyglądających, normalnie ubranych mężczyzn w średnim wieku, stojących w cieniu pod blokiem nieopodal. Jeden palił papierosa, drugi popijał piwo z aluminiowej puszki. Rozmawiali o czymś, gestykulując oszczędnie.
Miałem zatem ogon.
Skąd ta pewność? No naprawdę, litości. To przecież elementarnie proste.
Byłem w samym sercu dzielnicy wielopiętrowych bloków, dochodził wieczór. I ci dwaj po prostu sobie stali? Pili piwo, tylko we dwóch, na stojąco, o tej porze, i jeszcze byli trzeźwi? Nie wydzierali się, nie próbowali czegoś udowodnić ani sobie nawzajem, ani światu? Ubrani w zupełnie normalne ciuchy, a nie chamskie odblaskowe dresy z neonowymi butami?
Gwizdnąłem na Kusto, ten skończył szczać w piaskownicy i przybiegł od razu, merdając ogonem. Zapiąłem mu smycz, szybkim krokiem ruszyłem ku mieszkaniu.
Nie podobało mi się to wcale. W tej chwili mógł łazić za mną ktokolwiek: ludzie nasłani przez Valentę; ludzie przydzieleni mi przez Daniłowa jako asekuracja; koledzy po fachu Kojota; albo nawet i siepacze, którzy kilka dni temu zlikwidowali chłopców z Nowodzierżyńskiego.
Tak czy inaczej, noszenie broni nagle przestało być tylko wyrazem paranoi.
Wróciłem do domu, szybko przejrzałem rzeczy na półkach, pochowałem co ważniejsze. Poukładałem w szufladach i szafach znaczniki, żebym wiedział, jeśli ktoś je otworzy pod moją nieobecność. Zawahałem się, trzymając w ręku projektor i kartę pamięci od Daniłowa... Zostawić czy wozić ze sobą?
W końcu zdecydowałem się na wariant pośredni: zrobiłem kopię zapasową, którą wgrałem sobie w pamięć zegarka, a oryginał zawinąłem w foliową torebkę strunową i wsadziłem głęboko do worka z suchym żarciem Kusto.
– Śmierdzi to trupem, nikt tam nie będzie grzebać – mruknąłem do psa, obserwującego moje poczynania z umiarkowanym zaciekawieniem.
Obmyłem się trochę i ogoliłem, chlapnąłem najmocniejszą wodą toaletową, jaką znalazłem w zakurzonej szafce. Zmieniłem koszulę na nieco bardziej wyjściową, przylizałem włosy: można było ruszać w miasto na pogaduszki z Kojotem.
Zapalniczka już z daleka mamiła migotaniem czerwonych i różowych świateł, dudniącą zza przyciemnionych szyb muzyką i kręcącym się przed wejściem tłumem.
To jak inny świat, pomyślałem, podjeżdżając. Wszyscy młodzi, piękni, uśmiechnięci. Mający tyle czasu i wolnej gotówki, żeby bezpowrotnie roztrwonić jedno i drugie w tak pięknie hedonistycznym przybytku uciech tylko i wyłącznie ciała. Wstrzyknąć, przepalić, połknąć i wyrzygać do ścieku.
Oczywiście to były tylko pozory. Starannie wymodelowany, wypieszczony na ten jeden wieczór wygląd... Niemniej robiło to wrażenie.
Wcisnąłem się pomiędzy samochody tak wielkie i lśniące czystością, że aż poczułem ukłucie zazdrości. Nie obchodziło mnie skąd, bo doskonale wiedziałem, że nikt na coś takiego nie zarobi uczciwą pracą; ale niech mi ktoś wreszcie powie: JAK?! Jak się w wieku lat dwudziestu kilku dorobić takiej kasy?!
Kobiety o oczach wymalowanych tak mocno, że bardziej przypominały wielkie, czarne jamy z lśniącymi w nich gwiazdami kolorowych źrenic, mieniących się neonowymi odcieniami reagujących na ruch i podniecenie soczewek.
Mężczyźni w śnieżnobiałych koszulach o przesadnie wielkich dekoltach ze wstawkami z przezroczystego plastiku.
Złoto, srebro i platyna, mieniące się wielobarwnymi refleksami drogocennych kamieni i kryształów.
Buty na obcasie tak wysokim, że stopa opierała się tylko na wyprostowanych palcach, albo z przedziwnego kształtu czubami.
Wszędzie, gdziekolwiek się obejrzeć, bijące w oczy kolory, strobobiżuteria i lśniące w ciemności tatuaże, czasami wijące się jeszcze na płatach wszczepianej specjalnie po to syntoskóry.
Niedaleko od wejścia minąłem kobietę, aż się obejrzałem: była naga! Naga, a mimo to na jej skórze przelewały się i płynęły rysunki, układające we wciąż zmieniający się wzór ubrania. Rzuciła mi przez ramię spojrzenie takie, że aż mnie ciarki przeszły, potrząsnąłem głową.
– Weź się w garść, Chudy...
O tak, Zapalniczka zachęcała do tego, aby wziąć coś w garść, to fakt.
Na podestach wiły się tancerki o kształtach, które widywało się tylko w bardzo specyficznym podgatunku filmów; na głównej scenie dawało właśnie swój występ gimnastyczne trio kobieco-męsko-transseksualne. Miałem poważny kłopot z określeniem zakresu i kierunku transowości tego trzeciego uczestnika: kobieta przerobiona na faceta? Mężczyzna zamieniony w kobietę? Coraz trudniej zdefiniować, co się dzieje i co się widzi...
Na parkiecie przewalał się tłum, falujący w rytm muzyki dudniącej z zatopionych w posadzce głośników mikrowibracyjnych. Lśniące upiorną poświatą soczewki kontaktowe nadawały tańczącym iście diaboliczny wygląd, światło z ultrafioletowych lamp odbijało się w śnieżnobiałych wykończeniach dizajnerskich ciuchów. Kolorowe reflektory rozmazywały blaski na chromowanych powierzchniach wszczepów i protez, zatopione w opuszkach palców diody kreśliły w powietrzu esy-floresy.
A więc po to były nam dziesiątki tysięcy lat ewolucji – żeby mogąc zrobić ze swoim ciałem dosłownie cokolwiek, zamontować sobie w palcach do niczego niepotrzebne latarki.
Żeby nie wyjść na totalnego lamera, podszedłem do baru i zamówiłem sobie drinka. Cena aż zabolała, no ale co było robić? Nie wypadało tak z pustymi rękoma chodzić... Z drugiej strony, od lat nie piłem porządnego koniaku.
Przez chwilę obserwowałem tancerkę, kręcącą piruety na szpiczasto zakończonych, ażurowych protezach goleni i stóp. To już było za dużo – wyglądała jak jakaś mrówka albo słabo narysowana minimalistyczna grafika. Nie no, serio – ja byłem tolerancyjny, ale co za dużo, to i Kusto nie zeżre.
– No hej, przystojniaku. – Jakaś lala oparła się o kontuar obok mnie, położyła mi dłoń na prawej ręce. Nie poczułem, oczywiście, nic. – Szukasz towarzystwa?
– W zasadzie to... – Rozejrzałem się i dopiero wtedy zauważyłem siedzącego przy jednym z dalszych stolików Kojota.
– Hej, Chudy, tutaj! – Uniósł rękę.
– Hm... – prychnęła lala. – Skoro tak wolisz, to twój wybór. Ale jakby co, to chętnie na was dwóch popatrzę.
Wymamrotałem jakąś bzdurę, cokolwiek speszony. Czym prędzej przecisnąłem się do Kojota, po drodze otarłszy się o wyjątkowo apetyczną blondynę, w końcu usiadłem na pikowanej sofie. Przybiliśmy piątkę, poklepaliśmy się po plecach.
– Ależ tu ruch! – Pokazałem na salę.
– Fajnie, co? Lubię tu przyjść, popatrzeć na ładne rzeczy. Widziałeś tamtą, o?
Widziałem. Trudno było jej nie zauważyć, wijącej się w błyszczących ciuchach i z tą kitą włosów.
– Nie uwierzysz, ale właśnie zaproponowano mi płatny seks! – zaśmiałem się, żeby pokryć zmieszanie.
Wyciągnął papierosy, poczęstował też mnie. Mentolowe... No dobra, jakoś przeżyję, nie wypadało odmówić.
– Tutaj to nic dziwnego, Chudy. Uważaj tylko, bo niektóre dziewczyny mają takie stawki, że możesz się rano zdziwić, druhu!
– Nie, właśnie... Właśnie w drugą stronę chyba.
– Że co, że ciebie ktoś wziął za męską dziwkę? Aaa-ha-ha-ha...! – Kojot ryknął śmiechem, walnął mnie tą swoją wielką łapą w plecy tak, że aż oblałem sobie spodnie drinkiem. – No to uważaj, druhu, bo...
– Nie „mnie”, Kojot, tylko nas. Mnie i ciebie.
Spoważniał błyskawicznie, uśmiech zniknął z jego twarzy jak zdmuchnięty.
– Ej, ty, no bez jaj. Ja jestem wyrozumiały, ale jeśli jakiś pedzio miejscowy sobie myśli, że może takie rzeczy sobie rozpowiadać, to ja mu zaraz...
– Kojot, spokojnie, człowieku. – Przytrzymałem go delikatnie, bo już zaczynał wstawać, muskuły pod koszulą zagrały i napięły się, dostrzyknięte dawką synty. Ciekawe, swoją drogą, czy kupował naboje z hormonami po oficjalnych stawkach, czy może leciał na towarze od któregoś z naszych dilerów. – Tak mnie jakaś dziunia zagadnęła, nic strasznego. Człowieku, spokojnie, mówię, bo ci rękawy trzasną.
– Widać, co? – Kojot uspokoił się niemalże od razu, uśmiech wrócił. – Ostatnio sobie, powiem ci, wymieniłem całą górną partię mięśni razem z kręgosłupem, bo mój już zaczynał szwankować.
– Cyber...?
– E, no coś ty. Co ja, dwadzieścia lat mam, żeby się w to bawić? Kręgosłup z tytanu, jasne, bo inaczej nie dają, poza tym muszą być zaczepy pod resztę. A tutaj... – klepnął się w bark – normalna biotkanka, tylko że na siatce poliwęglanowej i dodatkowo stymulowana elektrycznie. Mówię ci, jak z tego się walnie, to nie trzeba poprawiać.
– Nie wątpię. Co pijesz? – zapytałem, żeby zmienić temat na taki, gdzie czułbym się mniej niezręcznie.
– A mam tutaj kilka swoich ulubionych. Znam właściciela, więc można spokojnie zamawiać, nie będzie lipy.
Aha, czyli w domyśle: jak się właściciela nie zna, to lipa potrafi się zdarzyć. No cóż, słyszałem o tym, że ludziom podają doprawione drinki, a potem klient budzi się z debetem na koncie... Frajera można wydoić na wiele sposobów.
– Ja jednak tradycyjnie. – Podniosłem klasykę: koniak, likier cointreau i kwaśny sok z pseudolimonki. Ot, dawno temu nauczyłem się to pić, czasami ktoś krzywo spojrzał, ale niewiele mnie to obchodziło.
Stuknęliśmy się szklankami, wypiliśmy za dawne, dobre czasy. Kojot zaczął mi opowiadać, jak to on, o rzeczach mało istotnych: jakieś stare sprawy, jak się poznał z właścicielem Zapalniczki, co tam u wspólnych znajomych...
– A jak u ciebie, druhu? Czym się teraz zajmujesz? – uderzył od razu bezpośrednio, bez zapowiedzi.
– Jestem... prywatnym detektywem.
Miałem nadzieję, że nie wyczuł delikatnego drgnięcia w moim głosie. Cholera, naprawdę muszę sprawdzić, czy nie trzeba odnowić licencji, a nie pamiętam, do kiedy była opłacona.
– O, proszę. – Pokiwał głową z uznaniem. – Bardzo zacny zawód. Część chłopaków z firmy też zakłada różne takie agencje, a to ochrona, a to wywiad gospodarczy właśnie. I co, kręci się biznes?
– Raz lepiej, raz gorzej, ale nie narzekam. Słuchaj, tutaj... Mówisz, że lokal jest bezpieczny?
– Absolutnie. Nawet jakbyś chciał potem coś, teges, to nic nie wycieknie. – Uśmiechnął się i puścił porozumiewawczo oko. – Kurczę, poznałem tu taką jedną kiedyś... Nie, nie z obsługi, to znaczy nie tancerkę. Podawała drinki, jakoś tak zaczęliśmy gadać.
Aha, „jakoś tak”. Już ja znam Kojota i jego bajerę: pewnie przyniosła mu drinka, a on zapytał, czemu dla siebie nie wzięła.
– Fajna jakaś?
– Człowieku, boska! Przynosi mi, rozumiesz, dobrze schłodzonego jaegera z sokiem żurawinowym i już chce odejść. A ja do niej: a czemu pani tylko jednego przyniosła? Ja dwa zamawiałem! Ona na to: ojej, a jaki drugi? No to ja: a to już od pani zależy, ale proszę się dobrze zastanowić!
Jak oryginalnie. Ojej. Aż się skrzywiłem w nieszczerym uśmiechu.
– I co, bezpiecznie tu jest, mówisz? Kurczę, to już chyba wyjątek w tych czasach.
– E tam! – Machnął ręką. – Ten kutasiarz Valenta to zgniłe jabłko w całym koszu.
– Aha, ale garnek kompotu od niego zaśmiardnie.
Rozłożył ręce w geście bezradności.
– No co zrobisz, druhu? Mówię ci, że jakbym mógł, tobym go... no.
Uniosłem szklankę, umoczyłem usta; Kojot szarpnął solidny łyk.
– Słuchaj, a te nagrania. – Przysunąłem się do niego, ściszyłem głos, żeby w zupełności już kryła nas muzyka. – Ty serio myślisz, że on się tak mścił?
– Chudy, ja nie myślę. Ja wiem. Przecież tego słuchałem, nie?
Opa, a to ci nowina! Zrobiłem wielkie oczy, nawet nie udając.
– Serio? O jaaa... Wszystkiego?
– Nie no, coś ty. Fragmentów tylko, tych, gdzie gubernator mówił. Przecież jak sprawa poszła w mediach, to nasi byli w redakcji tego serwisu po godzinie, zabrali, co tylko znaleźli.
– A u niego w domu? Pewnie też byli, nie, i co? Nic?
– Nic. – Potrząsnął głową. – A dom to ma ładny, sukinsyn. Sam bym taki penthouse chciał... Najwyższe piętro SybirTower, czujesz? Oczywiście na wywieszce go nie znajdziesz, tylko nazwa jakiejś firmy.
– Przecież musi gdzieś to mieć, Kojot. Nie wierzę, że nie szukaliście.
– Bo ma na pewno, i to na fizycznym nośniku. Sprawdziliśmy, ale w Strumieniu nie było po tym nawet śladu. Nagrywał i od razu na jeden dysk... Ty wiesz, że on to po staremu robił? Normalne pluskwy z mikrofonem!
– No nie żartuj! – Aż się skrzywiłem.
– Mówię ci, jak było! Chamska, prymitywna technologia, jak od dziadka z garażu. I tylko ta lista plików.
– Kojot, ale za co on się mścił niby? I to tak wysoko...
– Druhu, Valenta miał firmę w K-Merowie. – Kojot przybrał swój zwyczajowy ton mentora. Teraz wyłuszczy mi wszystko czarno na białym, łopatologicznie, żeby pokazać, jaki on jest mądry. – Tydzień przed tą całą aferą cofnęli mu koncesję na gazowanie węgla. Z dnia na dzień położyli biznes, rozumiesz? Ale to już było po tym, jak mu nasi wjechali na apartament.
– Co? Byli u niego wcześniej i nic? – zdziwiłem się.
– Bo i sprawa była inna, tam chodziło o jakieś machlojki z podatkami czy coś. Zabrali mu dostęp, jakieś klucze elektroniczne do konsoli sterowania i nie mógł tym właściwie zarządzać. Pojawiły się zaległości, urząd cofnął koncesję i do widzenia.
Kojot dopił drinka, zamówił kolejnego. Ja tymczasem trawiłem usłyszane: no proszę, czyli Valenta już wcześniej miał na pieńku z władzą!
Zaraz, kiedy powstały te nagrania na Sobkowa? Jedno dość wcześnie, ponad dwa miesiące temu... Potem drugie, po jakimś tygodniu, i trzecie, wyprzedzające utopienie firmy Valenty może o dzień, może dwa. Czwarte dosłownie dzień przed zabójstwem na lotnisku.
Zbieg okoliczności? Niewykluczone. Ale mocno naciągany.
– Mówisz, że typ był szantażystą? – rzuciłem z głupia frant.
Kojot ani razu nie użył tego słowa, a mimo to potwierdził.
– Głowę daję, że tak. On wszystkich nagrywał! Biznesmeni, politycy, ludzie z kręgów zbliżonych do władzy. Potem pewnie chodził i mówił: płać, bo jak nie, to pokażę twojej starej, w kogo wkładałeś swoją różową sikawkę. No, nie dokładnie, bo to tylko rozmowy były, ale...
– Aha... – zgodziłem się machinalnie.
Szantażysta, myślałem. Co to jednak za szantażysta, który zamiast brać pieniądze, jeszcze je komuś daje? A przecież Valenta przelał te trzydzieści milionów na poboczną firmę Sobkowa.
Chyba że... chyba że gra szła o coś większego niż pieniądze: o szansę wejścia w biznes.
Tylko czym miałby go szantażować?
– Kojot... – Oparłem się ciężko łokciami o stół. – To przecież bez sensu.
Nie miałem pojęcia, o czym myślał Kojot, ale widziałem, że jest tak samo zagubiony jak ja. Jemu też coś w tym wszystkim nie pasowało.
– Co konkretnie? – Uniósł brew.
– No... to wszystko. Tam przecież nie ma motywu! Po co atakować gubernatora?
Westchnął, jednym haustem osuszył szklankę. Skubany, zawsze miał niezły spust.
– Mamy dwie wiadomości, które Valenta wysłał w przeddzień afery – powiedział półgłosem. – Jedną w oryginale, z potwierdzeniem na dwie strony. Drugą tylko odzyskaną z wyczyszczonego komunikatora.
– Brzmi nieźle, dawaj dalej.
– Ta w oryginale była do gubernatora. Wyobraź sobie, że ten kutas napisał mu wprost: oddajcie mi licencję, bo jak nie, to puszczam nagrania w Strumień.
– A druga?
– Drugą wysłał Valenta do Sobkowa tego samego wieczoru, i to jest prawdziwa zagadka. Wyobraź sobie, że pisze mu coś w stylu: skoro nie będzie biznesu, to zwróć mi wierzytelność, a jak nie, to wypuszczam nagrania.
Odchyliłem się na swoim miejscu.
– Co?
– No właśnie to. Valenta żąda, żeby mu Sobkow oddał jakieś pieniądze, bo w przeciwnym razie on utrąci gubernatora.
– To przecież bez sensu! – prychnąłem.
– Ano. Szkoda, że Sobkow ma dziurę w głowie na wylot, bo chętnie byśmy go zapytali, co i jak. A tak przyszło tego szczura Valentę wypuścić, bo materiał za słaby. W ogóle to...
Ale nie dowiedziałem się, co w ogóle, bo roznegliżowana panienka przyniosła tacę z butelką: na koszt firmy, powiedziała, z pozdrowieniami dla pana pułkownika. Kojot od razu zaczął ją bajerować, przyszła jeszcze jedna, zaczęła pchać mi się na kolana... Rozmowa ześliznęła się z właściwego toru i już na niego nie wróciła.
Patrzyłem na ludzi, gadałem z Kojotem o tym i owym, ale tak naprawdę to myślami byłem zupełnie gdzie indziej.
Moje miniśledztwo nie to, że stało w martwym punkcie, ale wciąż kręciło się wokół tych samych dwóch osób: Valenty i Sobkowa. Nie byłem w stanie rozgryźć roli tego drugiego, do niczego mi nie pasował, ale przeczucie podpowiadało, że to właśnie on będzie w tej układance kluczowy.
Niby mimochodem zagadnąłem Kojota jeszcze raz i drugi, wplotłem gdzieś nazwisko, ale nie zareagował: widać sam nie uznawał go za istotnego.
W ramach polukrowania zrzuciłem mu kilka mniej i bardziej pikantnych szczegółów ze swojego życia prywatnego, podzieliłem się informacją o wycięciu chłopaków z Nowodzierżyńskiego, którą na pewno już znał, ale nie dał po sobie poznać. Pokazałem kilka zdjęć, a potem bezlitośnie zacząłem ciągnąć rozmowę na tematy jego rodziny.
Kojot, zgodnie z oczekiwaniami, od razu skwaśniał, zaczął odpowiadać półsłówkami, aż w końcu stwierdził, że jest późno, a on ma iść jutro rano do roboty. Wypiliśmy rozchodniaka, pokręciliśmy się z jakimiś przygodnymi małolatami na parkiecie, po czym pożegnaliśmy i rozstaliśmy przed wyjściem.
No tak, po Kojota podjechał kierowca czarnym służbowym grawilotem, a ja musiałem po kielichu wsiąść za kółko.
No cóż, jakie życie – taki rap, jakie porno – taki fap.
Dotoczyłem się jakoś do domu, średnio już kontaktując z rzeczywistością, wdrapałem na swoje piętro, po omacku przeszedłem na kanapę i walnąłem się spać.