Текст книги "SybirPunk Vol.1"
Автор книги: Michał Gołkowski
Жанры:
Киберпанк
,сообщить о нарушении
Текущая страница: 11 (всего у книги 28 страниц)
Mamy już prawie północ, więc pora na trochę muzyki!
Jeśli tego właśnie chcesz, to dzwoń już teraz! Zmiana płci, kastracja chemiczna, wszelkie modyfikacje dostępne już teraz!...
Nie wiem, naprawdę nie wiem, czemu miałoby to służyć. Ale skoro ktoś ma takie życzenie, to nie widzę powodu, żeby...
...dzwoń teraz!
Mercedes mruczał przyjemnie, reflektory cięły mrok snopami białego światła, muzyka grała równym dudnieniem.
W głowie miałem pustkę, na ustach błąkał się leciutki uśmieszek.
Byłem szczęśliwy.
Nie wiedziałem do końca dlaczego, nie byłem pewien, co się stało, ale było mi z tym autentycznie, radośnie dobrze. Lekki ucisk w żołądku i gardle, suchość w ustach. Soczewka bojowa co rusz włączała się samoczynnie, wskaźnik celu wariował, próbując dać mi do zrozumienia, że najwyraźniej mierzę sam sobie pod pachę, jednocześnie trzymając kierownicę.
Wiedziałem za to, jak nazywa się ten stan, i niepomiernie bawiła mnie sama jego świadomość.
– Naprawdę, Saszka, w twoim wieku... – mruknąłem sam do siebie, skręcając z głównej trasy w boczną dróżkę.
No co zrobisz? No nic nie zrobisz. Tak się zabawnie złożyło, tak wyszło. Nie mamy wpływu na to, kogo stawia nam na drodze ślepy los. A może nie taki ślepy?
Do tej pory nie wierzyłem w przeznaczenie. Bardzo starałem się nie wierzyć.
Chyba powoli zaczynałem.
Zwolniłem, przejeżdżając przez już uśpioną o tej porze wieś. Małe, niskie chatynki, obite grubą blachą pancerne płoty.
Nie mam pojęcia, jak ludzie dawali radę tutaj żyć. Za co? Po co? Jak? Prąd mieli tylko rano, do południa, i bodajże wieczorem, od czwartej do ósmej. Co oni tu robili w ogóle, skoro rolnictwo już od lat nie istniało? Część mogła dojeżdżać do pracy na podmiejskich farmach białka i soi, a reszta?
Wegetowali tak sobie, czekając na śmierć. Siedzieli w rozwalających się domkach o małych oknach i spadzistych dachach bez klimatyzacji, ciągnąc zanieczyszczoną wodę gruntową ze studni. Jedli byle co, parali się byle czym.
Czyli w zasadzie to samo co my, mieszkańcy wielkich bloków miasta.
Ale dziś, tego wieczora, ja nie byłem taki jak cała reszta mieszkańców Federacji. Ja byłem wyjątkowy. Przydarzyło mi się coś jedynego w swoim rodzaju, a poczucie szczęścia aż zapierało dech.
Umówiłem się na randkę!
Zadrżałem, przypominając sobie jej spojrzenie, kiedy zapytałem. Podniosła oczy znad mikroskopu – te oczy! Te piękne, chłodno błękitne, lekko smutne oczy – i ściągnęła dłonią w białej rękawiczce maseczkę z twarzy. Potrząsnęła głową, uśmiechnęła się delikatnie.
„Myślałam, że już pan nie zapyta” – powiedziała. A mnie jakby piorun strzelił.
Reszta była jak sen, jak majak. Wymieniliśmy się numerami komunikatorów, ona zdziwiła się niepomiernie, że nie ma mnie w żadnej sieci społecznościowej. „No ale jak to? Jak nie ma pan profilu, to pan nie istnieje!”
Normalnie, odparowałem, wiek zobowiązuje. Poza tym co ja miałbym tam pokazywać? Nie będę przecież robił sobie gołych fotek do lustra.
„A szkoda” – powiedziała, a ja niemal połknąłem język.
Przyspieszyłem, kiedy znów otworzyła się przede mną równa wstęga drogi. Poprawiłem uwierający pas bezpieczeństwa... Wciągnąłem brzuch, potem wypuściłem go luźno. Kurczę, kiedyś tak nie wystawał! Jakoś wygodniej mi się siedziało. A może to tylko wrażenie?
Trzeba się chyba będzie za siebie wziąć, skoro młódki już mówią, że staro wyglądam. Chociaż nadal nie wiem, żartowała tak sobie? Mówiła serio? Podobało jej się to czy wręcz przeciwnie?
Mamusiu, jaka ona była piękna.
Mała, niemalże niewidoczna dróżka chowała się pomiędzy kikutami martwego lasu, prowadząc zygzakami gdzieś w suchą gęstwinę. Ubiegłego lata wybuchł tutaj pożar, spaliło się wszystko... Od tamtej pory było tu jeszcze bardziej upiornie i odstręczająco.
Nie wiem, jak Mykoła znalazł to miejsce, ale ukryte było idealnie.
Kiedyś musiał tu być jakiś zakład przemysłowy. Wszystko pewnie upadło lata, może i dziesięciolecia temu, a że rozbiórka była zupełnie nieopłacalna, to tak sobie stało i niszczało powoli. Wyłożona betonowymi sześcianami dróżka to pojawiała się, to znikała, tu i ówdzie pojawiały się w niej zapadliny dziur.
Wyłączyłem duże światła i jechałem niemalże na pamięć, żeby nie ściągać na siebie niepotrzebnej uwagi. Kto miałby mnie widzieć? Nie wiem, ktokolwiek przypadkiem jadący drogą. Ostrożności nigdy dosyć.
Wreszcie dotoczyłem się do zatoczki w lesie, gdzie droga w ogóle ginęła pod zwalonymi pniami. Od czasu do czasu ktoś się tu zapuszczał, ale potem zawracał i odjeżdżał: ot, taka sobie dowcipna dróżka donikąd.
Zaparkowałem merca pomiędzy drzewami, wyjąłem z bagażnika zakupy i dalej ruszyłem piechotą.
Niebieska zorza wisząca ponad miastem odbijała na tyle dużo światła naszego megalopolis, że nie musiałem nawet włączać latarki. Świat w odcieniach upiornego, świetlówkowego błękitu prezentował się zupełnie nierzeczywiście, martwy las wyglądał jak dekoracja narysowana na kawałku plastiku.
Z ciemności wyłoniła się przekrzywiona brama, obok niej kawałek płotu z betonowych prefabrykatów i stara budka stróża. Ścieżynka poprowadziła mnie obok obłupionego z tynku, dosłownie rozpadającego się na kawałki budyneczku z cegły, dalej po prawej były jakieś domki i hale... Ale ja szedłem ku starej kotłowni.
– Mykoła, ej, to ja! – zawołałem już z daleka.
Pośród mroku rozbłysła lampa, zalewając mnie i spory kawałek okolicy jaskrawobiałym, oślepiającym światłem. Zmrużyłem i przysłoniłem oczy, nie podchodząc bliżej; Mykoła niby mnie znał, ale nigdy nie odważyłem się zaryzykować.
– Panie Aleksandrze! Panie Aleksandrze, niech pan wchodzi, niech wchodzi przecież! Już myślałem, że się pana nie doczekam.
Lampa zgasła. Poprzez tańczące wszędzie zielono-czerwone plamy ledwie widziałem jaśniejszy prostokąt otwartych drzwi i stojącą w nim ciemniejszą sylwetkę Mykoły oraz jego Psa.
W zasadzie to przez Psa się poznaliśmy, Mykoła i ja.
Jechałem akurat trasą, a ten wylazł mi na drogę. Tak po prostu – w jednej chwili przed tobą pusta droga, a ułamek sekundy później uderzasz w dwustukilogramowe cielsko, które wskoczyło ci prosto pod koła.
Oczywiście wystraszyłem się koszmarnie. W pierwszej chwili chciałem odjechać. W końcu skąd miałem wiedzieć, co się dzieje? Może to kolejna sztuczka bandytów?
Ale widziałem w lusterku, jak tamten leży na boku i przebiera łapami, bezskutecznie próbując wstać.
Sam miałem Kusto, który był wtedy o wiele młodszy i jeszcze tak nie śmierdział. Czy chciałbym, żeby ktoś go tak po prostu potrącił? No nie, raczej nie.
Zawróciłem, wysiadłem z samochodu. Jakimś cudem władowałem tego potwora do bagażnika, zawiozłem do najbliższego warsztatu. Tamtejszy macher w pierwszej chwili wystraszył się, ale w końcu wziął go na podnośnik, za którymś razem dezaktywował, prawie tracąc przy tym rękę. Pospawał, poskładał. Sprawdził elektrykę... Usunął zwarcie na płycie głównej, zainkasował niezły grosz.
Kiedy po wszystkim włączyliśmy Psa, ten od razu odgryzł łańcuch, na którym go podwiesiliśmy, i ruszył na azymut do domu. A ja, z czystej ciekawości, pojechałem za nim drogami.
I w ten sposób znalazłem Mykołę w starej fabryce.
On sam nigdy o sobie nie opowiadał, ja nie pytałem. Skąd miał wojskowego technoowczarka? Jakim cudem zdołał przeprogramować maszynę tak, że słuchała tylko jego? Skąd wiedział to, co wiedział? I dlaczego wybrał życie eremity? Nie miałem pojęcia.
Natomiast od tamtej pory przyjeżdżałem do niego, przywożąc najbardziej potrzebne rzeczy: pastę żywnościową, filtry do wody. Paliwo, baterie, podzespoły. Odczynniki... Miałem pewną stałą listę rzeczy, takich jak choćby chustki higieniczne, a poza tym on sam czasami o coś prosił.
Na pomysł tego, co stanie się zarówno jego, jak i moim źródłem utrzymania, wpadliśmy stosunkowo późno.
– Panie Aleksandrze! – Mykoła wyciągnął do mnie mechaniczną rękę, poklepał drugą, nieco bardziej ludzką, po plecach. – Dobrze pana widzieć.
Zawsze używał tej przedziwnej, ultraoficjalnej formy. W ogóle o nikim nie mówił inaczej niż per „pan”, przez co niejednokrotnie miałem wrażenie, że jest... No, nie to, że niedorozwinięty, ale na pewno autystyczny. Idealnie, precyzyjnie, uprzedzająco ugrzeczniony. Jak gdyby nie rozumiał istoty dobrych manier, ale wiedział, że właśnie tak należy robić.
Uśmiechnąłem się, patrząc w jego jedyne ludzkie oko.
– Mykoła. Ano, i nawzajem. Dostanę herbatę?
– Oczywiście, panie Aleksandrze, już wstawiam! Już, chwilka, tylko się woda zagotuje.
Herbata. Kolejny przedziwny rytuał. Niezależnie od pogody, temperatury, pory dnia i nocy, zawsze herbata. Gorąca, tak słodka, że aż lepka. Skąd ją brał? Nie miałem pojęcia, ale była pyszna.
Wszedłem za nim do pomieszczenia pełniącego wszelkie możliwe role: pokoju, sypialni, kuchni, pracowni, warsztatu... Laboratorium. Uśmiechnąłem się do Psa, który przysiadł na swojej stacji dokowania i tylko wodził obiektywami kamer za dwoma ludźmi.
Ciekawe, czy odbierał mnie inaczej niż jego? To znaczy czy w jakiś sposób przeliczał sobie procent tkanki ludzkiej i sztucznej? Czy uważał, że Mykoła jest mu bliższy niż ja?
Sam nie byłem pewien, czy mój gospodarz jest nawet człowiekiem. Kto powiedział, że to, co wygląda w nim na ludzkie, właśnie takie jest? Może był jakąś wczesną wersją testowego cyborga z zaawansowaną sztuczną inteligencją, który uciekł z wojskowego laboratorium. Potrzebował, owszem, minimum naszego pożywienia, żeby utrzymać biotkankę, ale chyba tylko po to. Uproszczony układ trawienny, aparat mowy, trochę cyberskóry i hajda. Patrząc na to, co jadł i w jakich warunkach mieszkał, było to nawet prawdopodobne.
Druga teoria, wcale nie mniej prawdopodobna, była jeszcze straszniejsza: Mykoła BYŁ człowiekiem. Kiedyś. I z jakiegoś powodu, którego nie chciałem nawet rozważać, nawszczepiali w niego tyle cybernetyki, że więcej się nie dało – inaczej by zwariował. Była przecież ta nieprzekraczalna granica, poza którą mózg mówił: okej, dość, najwyraźniej mnie nie ma, nie żyję. Dlatego nie dało się przeszczepiać mózgów w maszyny – i w sumie dobrze.
Nie miało to znaczenia, dopóki potrafił w swojej destylarni pędzić najlepszą syntadrenalinę, jaką znał NeoSybirsk.
Lekko pordzewiała robotyczna dłoń podała mi ostrożnie spodeczek ze stojącą na nim szklanką, pełną gorącej, gęstej od cukru, tak mocnej, że niemalże czarnej herbaty. Szkło zabrzęczało dopiero, kiedy wziąłem je swoją ułomną lewą ręką. Mykoła uśmiechnął się, pokiwał głową.
– Dobra?
Siorbnąłem, parząc sobie język. Kolejny element rytuału: musiałem napić się od razu.
– Najlepsza – powiedziałem, wcale nie kłamiąc.
– Tak jak mówiłem, panie Aleksandrze, mam dla pana cztery kanistry. – Mykoła pokazał ręką pod ścianę. – Jak zwykle, trzy synty i jeden pseudokort. Syntadrenalina wyszła wybitna tym razem.
– Ile? – zapytałem.
– Ponad dziewięćdziesiąt procent.
Zakrztusiłem się herbatą, oblałem spodnie. Odstawiłem szklankę.
– Ile konkretnie?
– Dziewięćdziesiąt koma siedem jeden trzy.
Prawie dziewięćdziesiąt jeden procent. O półtora procent więcej niż najlepszej próby produkcja przemysłowa. Raptem pięć procent odległa od teoretycznie możliwej najwyższej zawartości synty w dowolnym płynie.
– I to... – Pokazałem drżącym palcem na plastikowe kanistry.
– Tak, panie Aleksandrze. Rozumie pan, chciałem uzyskać możliwie równy produkt, więc tym razem przemieszałem zawartość przed zlaniem do pojemników.
Przez chwilę analizowałem to, co usłyszałem.
– To znaczy, że... – powiedziałem powoli, żeby nie pogubić się we własnych myślach – że te dziewięćdziesiąt z groszem...
– Koma siedem jeden trzy.
– To już wartość uśredniona, tak? Ile zatem miała pierwsza struga?
– Dziewięćdziesiąt dwa koma sześć.
Zapadła cisza. Cisza tak idealna, że dało się słyszeć miarowy pomruk maszynerii, cały czas mielącej chemikalia w przylegającej do pomieszczonka sali.
Spróbowałem sobie to wyobrazić jako wartość zapisaną cyframi: dziewięć, dwa, przecinek i szóstka.
Ponad dziewięćdziesiąt dwa procent.
Nie to, że nie znałem nikogo, kto by czymś takim handlował. Nawet o nikim takim nie słyszałem! Nie przypuszczałem w ogóle, że to możliwe!
...
A teraz Cesarz mówił mi, że w mieście spada popyt, bo na rynek wszedł jakiś duży gracz. I ja niby miałem z tego powodu dać do zrozumienia Mykole, żeby podciął skrzydła swojemu geniuszowi. Bo tak. Bo wolny rynek, bo kapitalizm. Uśmiercić nienarodzone marzenie dlatego, że taka była potrzeba chwili.
No tak, bo nie wspomniałem jeszcze o jednym: Mykoła robił to, co robił, dla sprawy. Miał taką idée fixe, że da radę wyprodukować idealnie czystą syntadrenalinę, bo twierdził, że to możliwe. Że da się zrobić syntę, rozpuszczoną wyłącznie w syncie.
Przez kilka lat byłem przekonany, że to tylko takie gadanie. Owszem, robił postępy, udoskonalał produkt. Niedawno przełamał magiczną barierę osiemdziesięciu dziewięciu procent, co było sukcesem samym w sobie i zarazem zagwarantowało nam pozycję głównych dostawców w NeoSybirsku.
Ale to? To było pieprzone objawienie!
– Wszystko w porządku, panie Aleksandrze? Ja wiem, że pewnie wolałby pan, żeby tamtą wysokoprocentową zlać oddzielnie. Ja przepraszam, ale dopiero po czasie pomyślałem.
– Nic się nie stało – wycharczałem, nieopatrznie pociągnąwszy naprawdę duży łyk herbaty, która poparzyła mi nawet zęby. – Jest świetnie. Doskonała robota, Mykoła.
– Och, to cieszę się bardzo. W tej chwili powinienem być w stanie skrócić proces produkcyjny, więc kolejna transza...
– Nie.
Spojrzałem w jego oczy. Oko, to jest. Nawet ono wyrażało w tej chwili tyle bezbrzeżnego smutku, tyle żalu i zawodu, że aż mnie samemu zrobiło się głupio. To było jak kopnięcie śpiącego psa.
Odchrząknąłem, przywołałem na twarz uśmiech. Mykoła też uśmiechnął się niepewnie, w jego oku zapaliła się nadzieja.
On nie może być człowiekiem, pomyślałem.
– Nie – powtórzyłem. – Jeśli mamy coś... takiego... to żadnych przyspieszeń. Żadnego robienia po łebkach ani chodzenia na skróty. Mniejsze partie, jeśli trzeba, Mykoła. Albo inaczej: jeśli spadniemy poniżej dziewięćdziesięciu i pół procent, to cała partia idzie w kanał.
Przez chwilę patrzył na mnie. Pies też uniósł i obrócił do mnie swój... pysk czy jakkolwiek nazwać to coś, co miał w miejscu głowy.
– My... – powtórzył Mykoła.
– No, oczywiście, że to ty odpowiadasz za proces – poprawiłem się. Powiedziałem to akurat tak, żeby brzmiało mniej jak żądanie albo ultimatum. W końcu nie był moim niewolnikiem. – Ale uważam, że powinniśmy...
– My. My, panie Aleksandrze.
Zamrugałem, próbując odczytać emocje z jego częściowo tylko ludzkiej twarzy.
– No tak. Ty i ja.
– My. Nigdy nie miałem wspólnika, panie Aleksandrze. Nigdy nie pracowałem z kimś razem.
On na pewno nie jest człowiekiem, dotarło do mnie. Uciekł z jakiegoś ultratajnego wojskowego laboratorium, mordując przy okazji cały personel, i pewnie władował się na ogrodzenie elektryczne. Wyjarało mu większość pamięci i to dlatego zachowuje się jak upośledzony. Zabrał po drodze technoowczarka, bo nie miał nikogo ani niczego innego. A tak naprawdę jest śmiercionośną maszyną, która dopiero uczy się, jak udawać człowieka.
Pewnego dnia zabije też mnie. Z czystej ciekawości. Żeby sprawdzić, co mam w środku.
– Zawsze jest pierwszy raz – rzuciłem truizmem.
– Partnerzy.
– No, wspólnicy. Niech będzie. Ale Mykoła, zaklinam na wszystkie świętości! Żadnej fuszerki teraz. Ja będę przyjeżdżał rzadziej, dobrze? A ty nie spiesz się. Rób dopiero wtedy, kiedy wszystko będzie przygotowane.
– Nigdy nie robię inaczej, panie Aleksandrze. Moje metody produkcyjne są w pełnej zgodności...
– ...z najlepszą wiedzą na moment ich podjęcia, wiem.
Dopiłem herbatę, wyciągnąłem ku niemu nadgarstek z czipem. On już miał przyłożyć wmontowany w rękę czytnik, ale zawahał się.
– Nie. Jeśli robimy to razem, to nie może mi pan płacić. Od tej pory moja produkcja jest wkładem w naszą spółkę. – Uśmiechnął się maniakalnie. – A pan, panie Aleksandrze, zapewnia materiały eksploatacyjne, zbyt produkcji oraz informację zwrotną od użytkowników. Musimy przecież zbudować bazę zadowolonych klientów!
Cyborg, pomyślałem sobie. Właśnie podpisałem cyrograf z pieprzoną maszyną, która rozbierze mnie na części tylko po to, żeby sprawdzić, gdzie mam duszę. I zrobi to bez cienia emocji, jeśli tylko nie dotrzymam warunków niepisanej umowy.
Z drugiej strony, obcięcie jego i tak głodowego wynagrodzenia do zera było kuszące.
– Zgoda.
Splunął w mechaniczną rękę, wyciągnął do mnie.
– Proszę splunąć, panie Aleksandrze, i przybić. W taki sposób zawiera się święte umowy.
Naplułem na rękę, potrząsnąłem jego dłonią.
Zabije mnie jak nic.
Pomógł mi odnieść kanistry, a potem stał z Psem u nogi, patrząc, jak wykręcam i odjeżdżam.
Do NeoSybirska dotarłem nocą tak późną, że nawet nasza aurora sybiralis zaczynała blednąć w obliczu nadchodzącego świtu kolejnego dnia.
Było nawet niemalże przyjemnie, ulice wedle naszych standardów świeciły pustkami – to jest nie stały w korkach. Aż wbrew rozsądkowi uchyliłem sobie szybę w samochodzie, pozwalając, żeby pęd śmierdzącego, ale mimo wszystko chłodnego powietrza owiewał mi twarz.
Kusto oczywiście zlał się i zesrał w przedpokoju, a ja w to wlazłem. Zanim najpierw posprzątałem po nim, potem wziąłem w tej właśnie kolejności: flaszkę z lodówki i prysznic, usiadłem na kanapie i włączyłem holowizor, to za oknem było już jasno.
Gotów byłem już zacząć narzekać w myślach. Na moją gównianą pracę, na gówniane miasto, na gówniany świat. Bardziej z przyzwyczajenia niż realnej konieczności; zawsze urządzałem sobie taki festiwal żalów przed snem.
Zamiast tego uśmiechnąłem się, przypominając sobie te błękitne, przepiękne oczy.
Wypiłem duszkiem pół szklanki wódki na pusty żołądek, z hukiem otworzyłem drzwi do dawnej sypialni. O rany, na dobrą sprawę nie byłem tutaj, odkąd... No, odkąd mieszkałem sam, tylko z Kusto. Czyli już dobre dwa lata.
Pstryknąłem światłem, ale oczywiście nie zapaliło się. No tak, mimo upływu miesięcy żarówka o dziwo sama się nie naprawiła.
Po omacku, potykając się o leżące wszędzie kartony, foliowe worki, jakieś brzęczące i ciężkie rzeczy, wpadając na czające się w ciemnościach przedmioty, zdołałem przedostać się na drugą stronę pokoju. Szarpnięciem rozsunąłem ciężkie, zakurzone kotary, wpuszczając do środka światło właśnie wstającego dnia.
O kurde, jaki tu był syf. Przez lata wrzucałem tutaj wszystko, co mogło się przydać, ale nie było potrzebne, i po prostu zamykałem drzwi. Jakieś stare ubrania. Pudła pełne papierów – papiery! Sam materiał mógł mieć teraz niezłą wartość na skupie, bo to jeszcze celuloza była! Nośniki pamięci w formatach, do których nikt już dawno nie miał czytników. Nawet stara kanapa, której nie chciało mi się taszczyć na dół po schodach, więc przepchnąłem tutaj i zapomniałem.
Gdzieś pośrodku pokoju, skryte pod warstwami niechlubnej historii, stało podwójne łóżko małżeńskie. Wielki, nieporęczny, niemożliwy do ukrycia dowód mojej najbardziej haniebnej pomyłki i największego rozczarowania.
– No co się gapisz? – ofuknąłem Kusto, który zajrzał do starej sypialni przez uchylone drzwi. – No dobra, może i masz rację. Nie wszystko było złe, przesadzam trochę. Ale mówię o samej początkowej idei.
Wyczyściłem przejście ku drzwiom, sapiąc i prychając, wyciągnąłem spod sterty ubrań nieludzko ciężką, starą ławeczkę do ćwiczeń z nadal tkwiącą w uchwytach sztangą. Chciałem wywlec ją do przedpokoju, ale na szczęście opamiętałem się: gdzie niby dalej wstawię tego potwora? Ustawiłem pod ścianą, jako tako wytarłem mokrą szmatą.
Położyłem się na próbę, ująłem gryf sztangi. Ciekawe, ile tutaj jest? Zdjąłem z uchwytów, opuściłem na klatę...
...
...ledwie podniosłem i ciężko sapiąc, odwiesiłem z powrotem.
Co ja, przykręciłem tutaj wszystko, co miałem? Nie no, tam w rogu zostało jeszcze kilka ciężarków. I co, że niby ja tym kiedyś ćwiczyłem? Porąbało mnie?!
Zdjąłem połowę, znów ułożyłem się na ławeczce. O, od razu lepiej! Potem przestawiłem pochylnię, seria brzuszków... I odwrotnie, twarzą w dół. I na nogi... I znów sztanga...
Przestałem dopiero, kiedy coś słyszalnie trzasnęło. Tak po prostu: trzask! Słyszysz to w kościach czaszki i myślisz: o-o... Niedobrze.
Ostrożnie wstałem, stanąłem prosto. Jedna ręka... druga... dwie nogi. Kręgosłup działa. Skręt tułowia w lewo, w prawo. Nie, wszystko w porządku, o dziwo nic nie boli. A już myślałem, że naderwałem mięsień.
– W pewnym wieku to się zdarza – mruknąłem, przedrzeźniając niebieskooką panią naukowiec.
Dosłownie zlany potem wtoczyłem się pod prysznic, odkręciłem wodę. Najpierw ciepła, potem coraz chłodniejsza, wreszcie zimna... Wyskoczyłem z kabiny, parskając i prychając jak źrebak. O tak! Zapomniałem, jakie to dobre.
Jak nowo narodzony normalnie. Wytarłem się, ubrałem, wyprowadziłem Kusto. Dzień był piękny, radosny, ludzie już kręcili się po ulicach, a ja czułem, jakby wyrastały mi skrzydła.
Wstukałem wiadomość do Cesarza, że mam towar do odbioru. Niech myśli, co z tym zrobić, a ja popracuję.
Wróciłem do mieszkania, odpaliłem holoprojektor. A zatem to laboratorium to ślepy zaułek, tam nie robią nic śmiercionośnego. Popatrzmy dalej, skoncentrujmy się na panu Valencie. Skoro i tak mam się do niego wybrać, to...
Nawet nie zauważyłem, kiedy głowa opadła mi na piersi, a ja zasnąłem.
Po raz pierwszy od lat na trzeźwo, bez gorzały.
Jak przysłowiowe niemowlę.
„Spałem jak niemowlę” – chciałoby się powiedzieć.
Tylko to by znaczyło, że obudziłem się po dwóch godzinach z płaczem, bo się zesrałem.
Tymczasem ja obudziłem się dopiero pod wieczór, świeży, radosny i w ogóle w najlepszym możliwym humorze oraz formie. Czując, jak przyjemnie ciągną mnie wszystkie dawno nieużywane mięśnie, ubrałem się, wyprowadziłem i nakarmiłem Kusto, w międzyczasie zrobiwszy drobne zakupy w osiedlowym sklepiku.
Potem zrobiłem coś jeszcze dziwniejszego, bo przebrałem się w wyciągnięte z dna szafy dresy, założyłem respirator, wcisnąłem w uszy słuchawki i wyszedłem, żeby pobiegać.
Ludzie na ulicach patrzyli na mnie, myśląc zapewne: no debil, no! Ja przebiegałem koło nich, ledwie łapiąc dech szeroko rozwartymi ustami, zalewając się potem, czując, jak kolana wołają o zlitowanie, i myślałem: no debil, no!
Bieganie. Oj tak. Nic tak nie męczy. Nic tak nie pokazuje, w jakiej jesteś formie i ile jesteś wart.
A raczej: w jakiej formie nie jesteś. I że gówno jesteś wart.
Wymiękłem w połowie zamierzonego dystansu i po prostu zawróciłem. No nie dałbym rady, nie ma szans! Dobiec – tak, ale wrócić?! Nie, nic z tego.
Stopniowo, po kawałku. Trzeba odbudować kondycję.
Przecież biegało się po siedem, po dziesięć, po piętnaście kilometrów w Afryce! Dawno, dawno temu, fakt, ale tak było.
Wdech, wydech. Wdech, wydech. Lewa, prawa, lewa, prawa. Po trzy równe kroki na jeden cykl. Tik-tak, tik-tak, tik-tak. Jak stary zegarek.
Bez systemów chłodzących, w zwyczajnych butach na twardej podeszwie. Po piachu, po bitych drogach, po błocie. W gorszym upale niż ten tutaj. W rojach moskitów, które tam jeszcze wtedy się trzymały w lasach tropikalnych.
Lasy Afryki... Wielkie, dumne i zielone. Kiedy wylądowaliśmy tam, ja i cała reszta naszej kompanii, nie mogłem w to uwierzyć: ale jak to? Tyle zielonego?
I tlen, dosłownie rozrywający nienawykłe do czystego powietrza płuca.
Siedem lat w Légion Étrangère, elitarnej Legii Cudzoziemskiej. Siedem długich lat potu, krwi i żelaza, odcisków na nogach i rękach, pracy od świtu do zmroku tak wytężonej, że plecy aż trzeszczały. Marszów na orientację, przerzutów z miejsca na miejsce, odpraw, skoków na spadolotniach. Dzikich, bezpardonowych akcji bojowych, gdzie zasada była prosta: jeśli człowiek w przyrządach celowniczych nie jest biały, pociągasz za spust.
Siedem lat. O dwa lata krócej, niż przewidywał kontrakt. Wróciłem, owszem, bez ręki, z wmontowaną zamiast niej wojskową protezą, ale nie dlatego wróciłem.
Wróciłem bez honorowej odprawy, jako podwójny dezerter.
Dla swoich, tutaj, na zawsze noszący znamię kogoś, kto zdradził Siły Zbrojne Federacji i poszedł walczyć pod obcą flagą. Kto w zasadzie powinien trafić do więzienia... Gdyby nie zapewnienia Kojota, który sprawie przeciwko mnie ukręcił łeb przez wzgląd na wspólną służbę w milicji.
Dla swoich, tam, jako kolejna twarz na tablicy hańby. Jeszcze jeden, który nie wytrzymał trudów służby i uciekł, nie domykając kontraktu. Bez prawa noszenia munduru z białym kepi, bez emerytury weterana.
Mimo to wróciłem. Wróciłem dokładnie z tego powodu, z którego początkowo wyjechałem.
A mogłem zostać. Gdybym został, nikt nie miałby do mnie pretensji. No, znów przesadzam: prawie nikt. Dwie osoby by się znalazły, ale czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal.
Kto wie, może ona byłaby w taki sposób szczęśliwsza? Może właśnie dlatego odeszła, bo liczyła na to, że mimo wszystko nie wrócę? Że będę tylko twarzą w komunikatorze i comiesięcznym żołdem, spływającym na konto.
Ale ja musiałem wrócić. Wróciłem i do dziś byłem z tej decyzji dumny, chociaż wszystko inne się spierdoliło.
Dysząc jak przepalony tłumik, dobiegłem pod klatkę, oparłem się ciężko o ścianę przy zsypie. O kurde, o kurde, o kurde... Zaraz zemdleję, zaraz mi krew skronie rozsadzi, serce wyskoczy z piersi, płuca się zapadną...
– O, pan kapitan! – przywitali mnie okupujący ławeczkę ziomale. – Pan kapitan o formę dba?
– Dobry... wieczór... chłopcy... – wyrzuciłem z siebie trzy słowa na trzech oddechach.
– To pan kapitan poważny trening dziś urządził. Ile, dwa kilometry, trzy?
– Pięć... – zdołałem wycharczeć.
– Ha, widzicie? I to jest wzór cnót obywatelskich! – Wania pokazał na mnie ręką, wciąż trzymającą butelkę piwa. – Biega człowiek, dba o siebie! I pewnie jeszcze palenie pan kapitan rzucił?
– Jestem... w trakcie...
Aż zdziwiłem się, słysząc własne słowa. Tak? No dobra, spróbujmy.
– Że się panu chce... – pokręcił głową jeden z kolegów Wani. – W taki upał? To ja tutaj się pocę, jak na pana patrzę.
– ŻOŁNIERZ, BACH-BACH! – wydarł się chodzący dziś bez koszulki wytatuowany typ, do tej pory szczający pod ścianą bloku. Zasalutował, ledwie trzymając pion. – PLUTON NAPRZÓD, BIEGIEM MARSZ, WROGA NA FARSZ! NORMA DZIENNA DO WYROBIENIA, OSTRA PIZDA DO ROZDZIEWICZENIA!
Zacząłem już trzęsącymi się rękoma otwierać drzwi, kiedy Wania przysunął się do mnie i zaszeptał konspiracyjnie:
– Panie kapitanie, bo sprawa jest...
– Dziś... nie mam – sapnąłem, powoli odzyskując dech. Co mi do łba strzeliło, żeby po całym dniu upału biegać?! – Poczekajcie.
– Panie kapitanie, ale ten, no. Ja nie o tym. Bo z jednym znajomym rozmawiałem takim.
– I...?
– I pan kapitan to się pewnie na broni zna, i dba o formę. Pewnie nawet kung-fu was uczyli w armii, i Systemy, i Kombat-5.
Drzwi w końcu ustąpiły, pociągnąłem skrzydło na siebie. Musiałem się napić i usiąść, w dowolnej kolejności.
– No i?
– No i ten znajomy mówi, że jest robota do wzięcia. Że potrzebni są obrotni ludzie do trudnej fuchy.
Spojrzałem na Wanię takim wzrokiem, że aż spuścił oczy.
– Czy ja wyglądam jak najemnik? – zapytałem.
– Nie, panie kapitanie, jak tak tylko... No. Po sąsiedzku pomyślałem. Podobno dobrze płacą, trzeba wejść siłowo na jakiś zakład czy fabrykę.
– Niezainteresowany.
Zatrzasnąłem mu drzwi przed nosem, mimo że chciał chyba coś jeszcze powiedzieć. Złapałem się poręczy po obydwu stronach, zacząłem stopień po stopniu wspinać się na schody. To tak na dociągnięcie treningu! Dziesięć procent końcowych ćwiczeń daje ci dziewięćdziesiąt procent rezultatów!
Doszedłem do dwóch trzecich mojego piętra, cofnąłem się i wezwałem windę.
Żeby przestawić nogę nad progiem do mieszkania, musiałem ręką podnieść ją za nogawkę.
Pierwszy odruch: lodówka, zimne piwo. Pstryknęła otwierana puszka, aromat dwutlenku węgla uderzył w nozdrza. Rozchyliłem usta, przymknąłem oczy...
Otworzyłem oczy, przechyliłem puszkę nad zlewem i wylałem złocisty napój do ścieku.
Wyciągnąłem z szafy zakurzony dzbanek z filtrem, umyłem, zdezynfekowałem. Umyłem jeszcze raz. Zalałem kranówką. Postawiłem na stole, bez przekonania patrząc, jak bąbelki powietrza powoli ulatują ku górze.
Wyjąłem z szafki szklankę. Postawiłem obok.
Nie no, nie wierzyłem, że to robię.
Nalałem do szklanki bezbarwnego, bezwonnego płynu. Przeżegnałem się, zamknąłem oczy i szybko, na trzy łyki opróżniłem. Odstawiłem z hukiem na blat.
Jeszcze żyłem.
Nalałem drugą, wypiłem. Trzecią... Potem przyssałem się bezpośrednio do dziobka dzbanka, wyduźdałem prawie litr.
Kusto patrzył na mnie z korytarza.
– Wodę piję, tak! – warknąłem do psa. – Jak zwierzę.
O dziwo, nie czułem się źle. Wziąłem prysznic po raz drugi, ogoliłem się i nawet chlapnąłem wodą po goleniu... Czułem się dobrze. Wreszcie, po raz pierwszy od lat, robiłem coś ze swoim życiem.
Sprawdziłem komunikator. Cesarz odpowiadał: „Chudy, chyba z byka spadłeś. Nie mam co z tym robić. Przyjedź mimo wszystko. Pogadamy”. No, czyli nie mogło być tak źle, co?
Skasowałem, napisałem i podpisałem nowe oświadczenie.
No dobra, zatem najpierw pojedziemy na Zaporę, oddamy towar. Potem chyba trzeba by w końcu odwiedzić pana Valentę w SybirTower, co?
Zobaczymy, jak cwaniak zaśpiewa, kiedy zastukam do jego drzwi.
Kiedy podjechałem pod Zaporę, na parkingu nie było nikogo.
Wysiadłem z samochodu, nawet nie gasząc silnika. Rozejrzałem się w jedną, w drugą stronę... Widok był, owszem, piękny: za plecami tylko jednolita toń Zbiornika, przede mną strome brzegi doliny. Po lewej i prawej asfalt drogi.
Natomiast nie tego się spodziewałem, nie tego oczekiwałem.
Rozpiąłem kurtkę, żeby łatwiej sięgnąć do pistoletu. Chociaż, co mi po nim tutaj? Na takiej przestrzeni lepiej się sprawdzi strzelec wyborowy. Zająć wygodne stanowisko, ustawić się, broń na dwójnóg, cel i... bach.
Nagle zrobiło mi się nieswojo, rozejrzałem się jeszcze raz. W zasadzie było mnie tu widać jak na strzelnicy.
Nie, nie miałem manii prześladowczej.
Jeszcze nie.
Usiadłem plecami do betonowego płotka, tak żeby z przodu mieć burtę samochodu, po lewej otwarte drzwi, a po prawej ścianę elektrowni na Zaporze.
To wcale nie paranoja, powtarzałem sobie. To tylko... ostrożność. Nic nagannego.
Kiedy w oddali rozległ się narastający warkot silnika, ręka sama sięgnęła ku kaburze. Ostrożnie wychyliłem się zza maski merca, próbując rozpoznać samochód... Uff, zauważyłem błękitnawe reflektory: to Cesarz. Wreszcie.
Wyszedłem z ukrycia, z godnością poprawiłem kurtkę. Założyłem ręce na piersiach, obserwując, jak tamten wykręca szerokim kołem i ustawia równolegle do mnie.