Текст книги "SybirPunk Vol.1"
Автор книги: Michał Gołkowski
Жанры:
Киберпанк
,сообщить о нарушении
Текущая страница: 12 (всего у книги 28 страниц)
– Długo coś – przywitałem go, kiedy w końcu nie bez trudu wygramolił się z kabiny.
– Nie denerwuj mnie, Chudy. Nie boisz się tutaj tak sterczeć?
– Nie, no coś ty. – Zgarbiłem się odruchowo, siłą woli powstrzymałem, żeby nie obejrzeć przez ramię.
– Czyli nie słyszałeś o rajdzie na Priobsk.
No nie, nie słyszałem. Ale zaraz pewnie usłyszę.
– Co się znów odjebało...? – jęknąłem.
– Ktoś uderzył na ekipę Dimy Glinina. Porządnie uderzył, ostro. Na rympał, w środku dnia, w samo południe, na ich terytorium.
Przełknąłem ślinę.
– Ilu?
– Tylko trzech, dwaj w szpitalu, powinni przeżyć. O dziwo dali radę się obronić, bo jakiś przechodzień uczynnie zadzwonił po milicję. Chudy, to nie przelewki, człowieku! I na pewno nie pora na spotykanie się na odludziu.
– Cesarz, mam towar. – Podszedłem do bagażnika.
– W dupę sobie wsadź swój towar! Ty wiesz, o ile spadły ceny przez ostatnie czterdzieści osiem godzin? Ja w tej chwili mógłbym kupować od naszych konkurentów i sprzedawać frajerom, co jeszcze się nie skumali, jak bardzo przepłacają! – rozindyczył się Cesarz, nawet nie racząc iść za mną. – Ktoś nas zaczyna wypychać na margines, Chudy! A jeśli tak dalej pójdzie...
– Dziewięćdziesiąt jeden procent.
Cesarz urwał, wytrzeszczył oczy. Nie jest łatwo coś takiego zrobić, kiedy ma się zamiast nich dwie wąskie szparki.
– Chudy, ćpałeś – stwierdził.
Wyciągnąłem spod podłogi jeden kanister, wsunąłem w otwór korka automatyczny multimiernik laboratoryjny. Urządzenie zassało próbkę, przetrawiło, piknęło i zapaliło zieloną diodę. Nawet nie patrząc na wynik, podałem mu ekranikiem do przodu.
Spojrzał. Sięgnął za pazuchę, wyjął swój miernik i wręczył mi bez słowa.
Zmierzyłem, oddałem. Spojrzał znowu.
– Chudy, skąd to masz? – zapytał, zaglądając mi do kufra.
– Z tego samego źródła co zawsze. Masz, porozdawaj próbki ludziom. Nawet za darmo.
Wyciągnąłem jeden kanister, drugi, trzeci... W końcu czwarty, oznaczony czerwonym kółkiem pseudokortyzonu. Cesarz patrzył na mnie jak na zjawisko z innego świata.
– Chudy. Człowieku. Co ja z tym zrobię?
– Rozdaj, mówię.
– Za darmo...?
– Jak nie ilością, to jakością z nimi zagramy. No tak? – Puknąłem go w ramię. – Konflikt asymetryczny!
Nie był przekonany, patrzył na stojące na ziemi kanistry, jak gdyby bojąc się je wziąć.
– Ja nie chcę konfliktu, Chudy – powiedział w końcu.
– I pewnie dlatego właśnie wynająłeś Trzydziestegoczwartego, jako typowe rozwiązanie pokojowe. No właśnie, dlaczego go tutaj nie ma?
– Pilnuje naszego magazynu. Chudy, oni w końcu przyjdą po nas, wiesz?
– I chuj! – Rozłożyłem ręce. – Niech przyjdą! Cesarz, ja pierdolę, człowieku! Masz jeszcze siurka w spodniach czy już golisz cipkę? Niech, kurwa, przyjdą!!
Głos odbił się echem od ściany elektrowni, przetoczył echem po toni Zbiornika, wrócił poszeptem od dalekiego brzegu. Spojrzałem na Cesarza oczami, w których płonęła dzika odwaga.
– Ćpałeś – stwierdził, kiwając głową.
– Gówno wiesz, Cesarz. Jestem czysty i trzeźwy. Zacząłem ćwiczyć, piję wodę.
– Od kiedy...?
– Od dziś – przyznałem z pewnym zażenowaniem, czując, jak bolą mnie mięśnie, których istnienia nawet nie podejrzewałem.
– Czyli po prostu ci odjebało, Chudy, albo przechodzisz spóźniony kryzys wieku średniego. Albo znalazłeś sobie dupę i masz nagły wyrzut hormonów do mózgu.
Czasami mnie irytowała jego przenikliwość.
– Spierdalaj – mruknąłem. – Nie boję się, rozumiesz?
– Nie, nie rozumiem, ale widzę. Dobra, dawaj ten towar... Przynajmniej się nie przegrzeje, jak ten poprzedni.
Załadowaliśmy baniaki do jego samochodu. Chciał mi zapłacić, ja tylko potrząsnąłem głową.
– Za darmo, mówię. Próbka nadchodzącej jakości.
Splunął na ziemię z niezadowoleniem, bez słowa wpakował się na fotel. Spojrzał jeszcze na mnie ciężko, rzucił na odjezdne:
– Pilnuj się, Chudy. Brązowe chmury się zbierają, czuję nadciągającą gównoburzę.
Zostawił mnie dumnie stojącego w obłoku spalin i kurzu.
A ja się naprawdę nie bałem. Dotarło to do mnie: nie bałem się. No przyjdą po nas, no przyjdą. Nie oni pierwsi i zapewne nie ostatni.
– Nie boję się! – ryknąłem w kierunku Zbiornika.
A potem wsiadłem do swojego starusieńkiego merca i potoczyłem się ku miastu, ku potężnym monolitom wysokościowców śródmieścia.
SybirTower była po prostu przeogromna.
Już z daleka można się było domyślić, że spiralnie skręcona iglica wieży musi być niemała. Ha, „niemała”! Widać ją było z każdego punktu NeoSybirska, a rozświetloną w szacie nocnej iluminacji dało się przy dobrej pogodzie dostrzec z pięćdziesięciu kilometrów.
Jednak dopiero teraz, kiedy stanąłem u jej podnóża, mogłem ocenić pełne rozmiary budowli.
Nie miałem problemu ze znalezieniem miejsca parkingowego. W zasadzie to stanąłem sobie pod samym wejściem, mając po lewej i po prawej wolne koperty.
Za pieniądze, które skasował z mojego konta parkometr, mógłbym wynająć sobie pokoik w hotelu i jeszcze egzotyczną dziwkę, żeby mnie nosiła na barana do baru i z powrotem... Pewnie mieszkańcy i stali goście zostawiali samochody i modne grawiloty na parkingu podziemnym, gdzie abonament wynosił więcej, niż zarabiałem w miesiąc.
Ciekawe, pomyślałem sobie, kto temu całemu Valencie płaci za apartament? Bo jeśli jego firmy miały pieniądze, to on też je miał... prawda?
Tego w każdym razie miałem zamiar się trzymać.
Drzwi rozchyliły się przede mną i potem zamknęły tak samo bezszelestnie, twarz owionął przyjemny podmuch chłodnego powietrza z klimatyzatorów. Na dworze wciąż wisiał duszny skwar, wszystko lepiło się od wilgotnego brudu... Słońce powoli zachodziło, ale do nocy było jeszcze daleko.
– Dobry wieczór, witamy w SybirTower. – Nienagannie ubrany recepcjonista podniósł się zza kontuaru. – Pan do kogo?
Omiotłem wzrokiem wiszącą za nim tablicę z nazwami firm. Było ich tutaj ze dwieście!
– Ja, e... MVtech! – Odetchnąłem z ulgą, widząc logo znane z wielokrotnie przeglądanych plików. Co za tupet, żeby nazywać firmy własnymi monogramami... Poza tym było na samej górze, tak jak mówił Kojot: najwyższe piętro.
– Mogę poprosić o identyfikację tożsamości? Dobrze, dziękuję... Winda po lewej.
Wszedłem do lśniącej polerowanym metalem puszki, drzwi zasunęły się, winda ruszyła.
Akurat zadzwonił komunikator: Daniłow. Westchnąłem ciężko, przesunąłem zieloną słuchawkę w górę.
– Dobry wieczór, towarzyszu kapitanie! – radosnym głosem obwieścił niebieski hologram. – Jak tam postępy w naszej sprawie? Mam nadzieję, że prze pan naprzód, prosto ku kryjówkom naszych wrogów!
– Witam pana, dobry wieczór... Podziwiam za wyczucie czasu.
– O? Proszę jaśniej, Aleksandrze Wasiliczu!
– Tak się składa, że ustaliłem miejsce pobytu naszego dłużnika.
– Ha! I co, windami jeździcie, zamiast z wizytą zajść do niego! Wstyd, nieróbstwo!
– Właśnie do niego jadę.
Daniłow odchylił się w fotelu, pokiwał głową z uznaniem.
– Zuch! Udzielam wam, towarzyszu kapitanie, pochwały z wpisem do akt. Wiedziałem, że dacie sobie radę, dobrze wam z oczu patrzy. Duchy nie kłamią.
Musiał zauważyć jakiś dziwny grymas na mojej twarzy albo właśnie wystudiowany brak reakcji, bo nachylił się nad kamerką tak, że jego nos i błękitne okulary zajęły większość hologramu.
– Tu nie ma się co głupawo uśmiechać, towarzyszu kapitanie – powiedział.
– Nie no, gdzieżbym śmiał.
– Ja się duchów i czarów nie boję. Moja babka jest szamanką i to ona mi powiedziała, żebym właśnie do was zadzwonił z tą pracą. Duchy zmarłych się nie mylą.
– Duchy... zmarłych – powtórzyłem machinalnie.
– Zmarli nie oszukują, towarzyszu kapitanie. Nie mają już w tym interesu. A teraz do boju, zawsze naprzód! Nasza sprawa jest słuszna, zwycięstwo będzie naszym, wrogowie poniosą karę. Bez odbioru.
Po prostu się rozłączył.
Zamrugałem, potrząsnąłem głową z niedowierzaniem. Czyli multimilionerzy-oligarchowie serio nie mają nic lepszego do roboty wieczorami, tylko wydzwaniać do podwykonawców i dawać im złote rady w formie ludowych powiedzonek?
Babka szamanka, której duch polecił mnie do wykonania tej roboty. No pięknie.
Ciekawe, czy wynagrodzenie też będzie w formie waluty duchowej?
Ding! Winda zwolniła i stanęła, drzwi rozsunęły się. Wyszedłem na wyłożony miękkim dywanem korytarz, oświetlony przez zachodzące nad NeoSybirskiem słońce, zaglądające przez przeszkloną ścianę.
W pierwszej chwili myślałem, że będzie trudniej... ale było tutaj tylko dwoje drzwi: jedne niewłaściwe i drugie z tabliczką MVtech. No tak, dwa apartamenty, zgadza się?
Tak dla porównania: korytarz metrażem mniej więcej dorównywał mojemu mieszkaniu.
Stanąłem przed podwójnymi drzwiami w okładzinach z naturalnego kamienia, wziąłem głęboki oddech. Uniosłem dłoń i wcisnąłem płytkę dzwonka.
Nie otworzy, przeleciała mi przez głowę myśl. Nie ma bata! Nawet jeśli tam jest, skurczybyk, to pewnie spojrzy w kamerę i będzie udawał, że go nie ma. Bo niby dlaczego miałby mnie wpuścić? Ja sam bym siebie nie wpuścił. W takiej sytuacji...
Szczęknął zamek, drgnęła klamka, drzwi otwarły się.
Na progu stał nikt inny jak sam Marco Valenta.
Przyznam, że zatkało mnie. Tak po prostu wziął i mi otworzył! Ubrany wyjściowo: w nienagannie białą koszulę, ogolony, wypachniony. Nie jak ukrywający się dłużnik, bynajmniej.
– Tak? – zapytał.
– Aleksander Khudovec – przedstawiłem się, żeby zyskać na czasie. – Ja w sprawie biznesowej. Mogę wejść?
– Wie pan, akurat szykujemy... No dobrze, zapraszam. Kwadrans?
– Wystarczy.
Władowałem się do lśniącego marmurami przedpokoju, szybko otaksowałem wnętrze. Jeśli istniało coś takiego jak ekskluzywny minimalizm, to właśnie w tym stylu urządzono apartament. Jednolite połacie ścian z geometrycznymi ozdobami, świecący sufit. Gospodarz ruchem ręki zaprosił mnie dalej, przeszliśmy do...
„...salonu”, chciało się powiedzieć, ale słowo zdecydowanie nie oddawało istoty pomieszczenia.
Wielka, otwarta przestrzeń, pełna kanap, foteli i dziwnego kształtu mebli o trudnej do określenia funkcji. Na samym środku palił się gazowy kominek wielkości mojego prysznica, przez przeszkloną ścianę zaglądało słońce zachodzące ponad widocznym za rzeką miasteczkiem akademickim.
Widok, przyznaję, zapierał dech w piersiach. Wcześniej widziałem NeoSybirsk z takiej perspektywy tylko na zdjęciach. Wszystkie dzielnice jak na dłoni, arterie ulic, większe place, parkingi, osiedla, gmachy urzędów... Bure plamy martwych lasów i jałowych pól, daleko za nimi potężne szklane hale farm żywności.
Tak musieli patrzeć na świat bogowie z wysokości swoich domów wśród obłoków, pomyślałem. Niewidzący pojedynczych ludzi, niezdolni dostrzec ich nawet jako całościowej masy, a mówiący zbiorczo: „ludzkość”.
Tak, to było mieszkanie na miarę kogoś, kto uważał, że prawa i problemy widocznego het, w dole szarego świata go nie dotyczą.
A ja miałem być tym, który sprowadzi bogów do parteru.
– Piękne, prawda? – Stanął obok mnie z rękoma w kieszeniach, również podziwiając widok. – Jak tylko mi deweloper pokazał prospekt, pomyślałem sobie: muszę to mieć. Najwyższe piętro, najwyższa półka cenowa, ale co z tego? Człowiek staje się tym, czym się otacza, myśli o sobie tak, jak widzi się w lustrze.
– I to działa? – zapytałem grzecznie, mając nieco inny, ukształtowany przez okoliczności życiowe pogląd na kwestie osiągalności rzeczy drogich.
– Tak! Jak się obudzić w takim miejscu, popatrzeć na to, to od razu się wierzy, że wszystko jest możliwe. I jest!
– Fascynujące. Ale ten apartament nie jest pana własnością, zdaje się? Widziałem nazwę firmy na wywieszce.
– To bez znaczenia. Nie liczy się to, ile człowiek ma, ale ile może.
Powiedział typ, który chwilę wcześniej dał mi do zrozumienia coś wręcz przeciwnego.
Obserwowałem go z ukosa, próbując zaszeregować do jednego z gatunków ludzi. Raczej okrągłe policzki, niewielki perkaty nos, drobny podbródek... Starannie wypielęgnowana bródka, mająca zapewne dodać nieco powagi jego na wskroś chłopięcym rysom, nieco zbyt wąsko osadzone oczy.
Z wyglądu nie był typem drapieżnika, a raczej niegroźnego roślinożercy.
Jednak to właśnie on od kilku dni trząsł głównymi wydaniami wiadomości i to właśnie jego nie mogła utrzymać u siebie podkomendna Kojotowi Federalna Służba Bezpieczeństwa. To on na miękko, bezrefleksyjnie ukradł trzydzieści baniek jednemu z bonzów K-Mer Corp.
– Wychodzi pan dokądś? – zapytałem, patrząc na wiszącą na oparciu krzesła marynarkę z mieniącą się kolorami tęczy poszetką.
– Nie, nie. Dziś jest wyjątkowy wieczór, świętujemy naszą rocznicę... Anna, pozwól, mamy gościa!
Odwróciłem się, serce zabiło mocniej. Przez pomieszczenie szła ku nam kobieta, absolutnie piękna, wręcz zjawiskowa. Doskonale wyrzeźbione łydki, silne uda, wąska talia... Pełny biust i grzywa falujących włosów.
Niemalże widziałem doczepione do jej ciała metki z cenami.
– Anna Pawłowa. – Wyciągnęła do mnie pachnącą perfumami dłoń.
– Aleksander, bardzo mi miło.
Potrząsnąłem jej ręką, próbując nie patrzeć w dekolt. Z wielkim trudem, bo zwiewną sukienkę specjalnie tak uszyto, żebym to robił... Zresztą to był ciuch z rodzaju tych, których więcej nie było, niż było.
Przez wycięcia w materiale wyglądały wszczepione w jej skórę wstawki z cyberpleksi. Jakby ktoś porobił w niej okienka, przez które widać przesuwające się węzły mięśni, ścięgna i tętniące naczynia krwionośne.
Ugh... Widziałem to już parę razy i nadal nie mogłem zdecydować, czy to jeszcze niezdrowa fascynacja, czy już obrzydzenie? A dziewczyna ewidentnie lubiła ten klimat, bo miała je wstawione asymetrycznie na rękach, na nogach... Cholera, nawet na podbrzuszu!
Nie wiem, może kogoś to kręciło. Dla mnie wyglądało, jakby kogoś wybiórczo obedrzeć ze skóry, i kojarzyło się tylko z samosądami w Afryce.
– Aniu, możesz już powoli wyjmować szampana i nalewać do kieliszków, ja zaraz przyjdę. – Uśmiechnął się do niej, delikatnie klepnął w jędrny pośladek. – Chyba że zostanie pan z nami?
– Nie, dziękuję. – Potrząsnąłem głową.
Skubany, był dobry. Uderzał dokładnie tam, gdzie czuł, że mogą biec moje myśli. Jak ta cholerna recepcjonistka z hotelu... Czyżby też był nawszczepiany analityką? Całkiem możliwe.
Dziewczyna odeszła, stukając obcasami i kręcąc tyłkiem. Valenta zerknął na mnie z ukosa, uśmiechnął się porozumiewawczo.
– Śliczna jest, co? Mówię panu, złoto nie dziewczyna. Tak się rozwinęła przez ten rok... W dodatku jeszcze maluje obrazy i nawet ma kupców. O, to jej praca, niech pan popatrzy!
Spojrzałem na wiszący nieopodal bohomaz. Dla mnie wyglądało to, jakby ktoś zamknął chorego na padaczkę w ciemnym pokoju z losowymi farbami, a potem wszystko wystawił na miesiąc na balkon zimą.
– Bardzo ciekawe.
– Prawda? No mówię panu, wspaniała jest. Ja wiem, że to... – Zrobił ruch ręką, pokazując na okolice swojego ramienia i uda. – To potrafi dziwić i też nie byłem na początku przekonany. Ale ostatnio zrobiła sobie taki od mostka aż do kości łonowej, uwierzy pan? Widoki są niesamowite, kiedy widzę, jak się to porusza, gdy...
– Zna pan niejakiego Daniłowa? – zapytałem od niechcenia.
Klasyczna zagrywka: on uderza w swoje, ja puszczam mu kontrę, żeby wziąć z zaskoczenia. Zmarszczył brwi, skrzywił usta.
– Nie jestem pewien, ale nazwisko coś mi mówi?
– Prezes rady nadzorczej K-Mer Corp.
– Ach, tego Daniłowa! Nie, niekoniecznie, ale robię interesy z jego ludźmi.
– „Robił” pan raczej.
Uśmiechnął się tak promiennie, jakbym właśnie powiedział mu, że wygrał w szkolnej loterii fantowej.
– Tak? Coś się zmieniło?
– Wygląda na to, że jest im pan winien trzydzieści milionów.
– Trzydzieści milionów... Ach, mówi pan o TYCH trzydziestu milionach.
Jak gdyby miał ich nie wiadomo ile, sukinsyn.
– Trzydzieści milionów, które przelał na pana Matwieszuk, a które pan dał Sobkowowi – uszczegółowiłem.
Rozłożył ręce.
– Niestety, obawiam się, że ma pan nieprecyzyjne informacje, panie Aleksandrze. Jak rozumiem, jest pan pełnomocnikiem pana Daniłowa, tak?
– Jestem człowiekiem, któremu powierzono zadanie odzyskania tych pieniędzy.
– No cóż, zatem powinien pan chyba rozmawiać z panami Sobkowem i Matwieszukiem. Albo ich prawnymi spadkobiercami w każdym razie. To oni odpowiednio przyjęli te pieniądze i dali mi je do ręki. Poza tym ja nie brałem w tym nawet udziału.
Miał tupet, bydlak, i kłamał mi w żywe oczy.
– Powiedział pan, że dali je panu do ręki.
– Skrót myślowy. – Wzruszył ramionami. – Pieniądze otrzymała jedna ze spółek, której tak się składa, że byłem założycielem. Nie jestem w stanie osobiście kontrolować każdej kopiejki, która każdego dnia przepływa przez moje wehikuły finansowe.
– Dane z rejestru wskazują, że był pan i nadal jest nie tylko założycielem, ale też właścicielem i dyrektorem V4Invest.
– Tak? Cóż, to znaczy, że jeszcze nie zaktualizowano bazy danych o najnowsze wpisy. Sprawa, o której pan mówi, nie dotyczy mnie, a spółki.
– Pana spółki – nie ustępowałem.
– Ale nadal nie mnie osobiście. Owszem, mam świadomość tego, że pan Sobkow doprowadził do pewnych... – zawahał się – opóźnień w uruchomieniu mechanizmu, który miał dać zwrot na poczynionej przez V4 inwestycji. Niemniej nie poczuwam się do odpowiedzialności za jego błędy.
– Niech zatem pokryje pan straty K-Mer Corp z innych źródeł.
Ani jeden mięsień nie drgnął w jego niegroźnej, roślinożernej twarzy.
– Powtarzam panu: nie brałem tych pieniędzy. Ani nie brałem pieniędzy, ani nie spiskowałem przeciwko gubernatorowi, jeśli o tym też chce pan porozmawiać! – Roześmiał się. – Nic nie ukradłem, więc nie mam nic do oddania.
– Pan Daniłow jest odmiennego zdania.
– Zatem możemy spotkać się, Daniłow i ja, a wytłumaczę mu, że jest w błędzie.
– Lepiej byłoby, żeby pan te pieniądze po prostu oddał.
Westchnął i pokręcił głową, wyraźnie rozbawiony.
– Nie brałem tych pieniędzy, panie Aleksandrze, zatem nie oddam. Pan ma sprawę do firmy, nie do mnie. Ja nie jestem czarodziejem, trzydziestu milionów z kapelusza przecież nie wyciągnę.
– Czego miała dotyczyć inwestycja, którą zarządzał Sobkow?
Zawahał się, poruszył ustami.
– To był typowy instrument krótkoterminowy. Nic, co miałoby wpływać na naturę zobowiązań zaciągniętych przez spółkę.
– Jeden z wielu podobnych instrumentów, zdaje się. Tam przewijały się o wiele większe pieniądze.
– Tak. – Spojrzał mi prosto w oczy. – Ale nie moje, więc nie miałem do nich dostępu. I nadal nie mam. Gdyby nie to, że utrącono moją spółkę gazyfikacyjną, to V4 spłaciłaby zobowiązania po tygodniu. Stało się, jak się stało. Proszę składać zażalenia do gubernatora.
– Zatem twierdzi pan, że nie odda tych pieniędzy?
– Ja niczego nie twierdzę, panie Aleksandrze. Nie mam ani co, ani z czego, ani komu oddawać.
Facet był zapętlony na kilkunastu wrytych głęboko w mózg komunikatach i nie było możliwości, żeby go wybić z utartych kolein myślenia. Nie dziwota: wyglądał na kogoś, kto rano staje nago przed lustrem i przez kwadrans wali konia, krzycząc sam do siebie, że da radę, świat należy do niego, a on jest zwycięzcą.
Znałem takich, i niestety wiedziałem, jak potoczy się dalej scenariusz.
On chyba jeszcze nie.
No cóż, tym bardziej niemiłe będzie zaskoczenie.
Rozmowa nie miała sensu, więc pożegnałem się kulturalnie. On od razu zmienił ton: tak, dziękuję, zapraszam. Zawsze miło porozmawiać, proszę koniecznie pozdrowić pana Daniłowa. Jak tylko V4 odzyska aktywa od spółki Sobkowa, możemy rozmawiać o spłacie.
Słowem, jedno wielkie nic: typ przychodzi grać w pokera, zamiast kart ma w ręku etykietki wycięte z pudełek po kanapkach, a na pożegnanie mówi, żebyśmy zagrali znów.
Zjechałem windą, już stojąc u stóp budynku, zadarłem głowę i popatrzyłem w górę: wydawało mi się, że widzę jego apartament, rozjarzony światłem. Pewnie piją teraz szampana, zaraz się będą gzić, a ten zjeb będzie się gapić, jak przez folię na brzuchu jego laski widać poruszającego się...
Potrząsnąłem głową: nie. Nawet nie chciałem o tym myśleć. Po prostu nie.
Wsiadłem do samochodu, zerknąłem na zegarek: dochodziła dziesiąta, idealnie. Akurat w pół godzinki dojadę na miejsce, rozsiądę się i będę czekał na naszą panią naukowiec.
Olga. Jakie zwarte, krótkie, a zarazem mocne i dźwięczne imię!
Kawa o wpół do jedenastej wieczorem to nie do końca typowy napój, ale powiedziała, że dopiero wtedy skończy pracę, ogarnie się i dotrze na miejsce. Poza tym, jak to ujęła? „Po NeoSybirsku zdecydowanie milej jeździ się nocą”?
Nie powiem, jest w tym sporo racji.
Byłem w połowie drogi, kiedy umysł z pewnym opóźnieniem połączył kilka obrazów, które do tej pory błąkały się po obrzeżach świadomości.
Kiedy wyszedłem z SybirTower, po drugiej stronie ulicy stało dwóch typów, ćmiących papierosy. Dokoła pusto jak w głowie polityka, a oni sobie stoją i palą.
Kiedy wsiadałem do samochodu, to ruszyli gdzieś pospiesznym krokiem.
A teraz od pewnego już czasu miałem w lusterku wstecznym te same podłużne światła tego samego wozu.
– Szszlag... – mruknąłem, skręcając nagle w boczną uliczkę na pomarańczowym świetle.
Może to moja nadmierna ostrożność, może już paranoja. No gadało dwóch typów... Tak samo jak tamci, których widziałem na osiedlu. No jechał sobie tą samą drogą samochód. Normalna rzecz przecież.
Ale dla trzydziestu baniek to i ja bym mógł kogoś...
Zrobiło mi się gorąco: światła pojawiły się w oddali, samochód zjechał w ten sam skręt, ale już na czerwonym.
Przyspieszyłem, silnik warknął głośniej, wkręcając się na obroty. Tamci też dodali gazu.
Cholera, miałem ogon.
– Mapa! – rzuciłem nieco zbyt szybko i nerwowo, komputer nie rozpoznał polecenia. – Mapa! Dawaj mapę, złomie... Mapa!
Przede mną zamigotał hologram siatki ulic, czerwona kropka oznaczyła moją maszynę.
Zobaczmy, na ile dobrze znają miasto.
Wyskoczyłem znów na główną arterię Ippodromskiej, potem, wciąż nabierając prędkości, zawinąłem w Chmielnickiego, prowadząc ich ku starszym dzielnicom.
Był nie jeden, a dwa samochody, uświadomiłem sobie. Pewnie chcieli mi zajechać drogę i odciąć wyjazd.
– Nie uczcie ojca dzieci robić! – warknąłem.
Mieli mocne maszyny, bo zaczynali się zbliżać. Ja szczególnie nie gazowałem, ale w tej chwili chodziło o coś innego: musieli mieć wrażenie, że mnie dogonią. Że liczy się tylko to, żeby skrócić dystans, że muszą być jak najbliżej.
Oj, byli dobrzy. Co najmniej jedna załoga miała porządnego asystenta jazdy, bo mieścili się pomiędzy innymi wozami dosłownie o grubość lakieru, wyprzedzali agresywnie na trzeciego, nierzadko wciskając się na przeciwległy pas ruchu.
Ja tylko podkręciłem muzykę i wcisnąłem gaz do dechy.
Rozświetlone iluminacją domy NeoSybirska przelatywały obok mnie kolorową smugą, neony na ulicach zlewały się w pojedynczą wstęgę. Samochody zdawały się stać w miejscu, gdy doganiałem je i zostawiałem za sobą, po czym znikały w lusterku, połykane przez zmniejszającą się perspektywę.
Dawno, dawno tak nie jechałem przez nocne miasto!
Ostry wiraż, rzeczy na tylnym siedzeniu poleciały z hurgotem i brzękiem najpierw na jedne, potem na drugie drzwi, gdy na granicy poślizgu wyprowadziłem merca na prostą.
Tak, już widziałem, że tamci mieli napęd na przód, amatorzy. Hamowanie przed skrętem, potem nadrabianie na prostej; moje gumy tylko piszczały, siwy dym ciągnął się za rufą wozu, gdy wchodziłem bokiem w kolejne skrzyżowania.
Prawie mnie mieli. Już widziałem we wstecznym lusterku twarze kierowcy i pasażera bliższego samochodu... Sukinsyn, otworzył szybę z prawej i wystawił broń!
Zawinąłem ostro w lewo i prawo w tej samej chwili, gdy pistolet bluznął płomieniem. Kula przeniosła, poleciała gdzieś w wielomilionowe miasto, zapewne trafiając w szybę, czyjś samochód albo fasadę nowo odrestaurowanego budynku. Ostro grają!
Kolejny zakręt, długa prosta, a na jej końcu rondo.
Znałem je doskonale, bo lata temu robiliśmy tutaj z moją dawną ekipą drifty. Idealnie równy, idealnie bezsensowny okrąg asfaltu z kolejnym nikomu niepotrzebnym pomnikiem pośrodku. Jedna droga dojazdowa, trzy, teoretycznie odchodzące od niego, zaślepione betonowymi blokami. Tak samo od lat.
Spojrzałem w lusterko, minimalnie zwolniłem. Kolejny strzał, wydawało mi się, że kula gwizdnęła niebezpiecznie blisko... Skurwysyny, nie odpuszczali!
Drugi samochód jechał nieco z tyłu, wysuwając się na sąsiedni pas ruchu. Słabszy silnik sprawił, że brakowało im trochę odległości, ale i tak skutecznie blokowali mi wyjazd.
Myśleli, że mają mnie w potrzasku, że nie ucieknę.
Wpadłem na rondo, skręciłem fajerę, depnąłem gaz i szarpnąłem ręczny. Opony zawyły jak potępione, mercem zarzuciło w lewo, potem w prawo, gdy zdołałem nie wlecieć w krawężnik.
Kolejny błysk strzału z daleka, ale ja już schowałem się za piedestałem pomnika generała, któremu domalowaliśmy kiedyś rumieńce na twarzy i cycki na spiżowym mundurze. Złapałem za wiszące bezużytecznie pasy, przemocą wcisnąłem sprzączkę w nieużywany zaczep.
Gaz, trzymać kierownicę! Któreś koło straciło przyczepność, podbiło mnie w górę, ostra kontra, jakoś zmieściłem się na wewnętrznej łuku, wyskoczyłem niczym z procy na drugą stronę. Teraz mieli mnie jak na widelcu, akurat dojeżdżając do ronda.
Mieli rację – to faktycznie był ślepy zaułek, a ja mogłem wyłącznie wyskoczyć z powrotem na nich.
Tylko że trzeba być skończonym debilem, żeby pchać się w takie miejsce za starym, wkurwionym wilkiem.
Przód pierwszego samochodu właśnie wysuwał się z uliczki, kiedy ja byłem na wysokości zjazdu, którym wpadłem na rondo. Drugi wóz już zwalniał, stając bokiem, żeby zagrodzić mi wyjazd.
Ale ja nie miałem zamiaru z tego ronda zjeżdżać.
Zorientowali się o ułamek sekundy za późno, kiedy już włączyłem długie światła i wcisnąłem gaz do dechy, lecąc wprost na nich.
– Legio Patria Nostra!* – ryknąłem na cały głos motto bojowe z Afryki.
Przez chwilę widziałem ich twarze, niemalże białe w snopach światła moich reflektorów, a potem dwuipółtonowy mercedes z całą siłą pierdolnął w drzwi od strony kierowcy.
Huknęło, jakby ktoś kopnął duże kartonowe pudło, zabrzęczało tłukące się szkło. Poduszki wystrzeliły wszystkie naraz, w ułamku sekundy zamieniając wnętrze mojego wozu w miniaturową zgniatarkę. Serdecznie przypieprzyłem twarzą w wypełniony gazem materiał, a świat nagle zrobił się dziwnie cichy i odległy.
Poczułem, że jestem obok tego wszystkiego.
Doskonale znałem to uczucie, wiedziałem, skąd się bierze, jakie są objawy, jak długo potrwają... To jak z upojeniem alkoholowym: wiesz, że masz w czubie, i co z tego? Nic na to nie poradzisz. Ciało zdaje się należeć do kogoś innego, mózg przesiada się z fotela kierowcy na tylne siedzenie pasażera.
Jak wtedy, w Afryce, kiedy dostałem.
Pamiętałem to jak dziś: nagle upadam na ziemię, odgłosy strzelaniny cichną. Patrzę na dziurę w brzuchu, chcę zatamować krwawienie, ucisnąć ranę... Ale prawa ręka jest tylko krwawym ochłapem, z którego wystają nierówne kawałki kości.
Leżę tak i myślę: koniec. Już po mnie. Pozamiatane, Saszka. Nie wrócisz, nie zobaczysz żony, nie przytulisz...
I wtedy nachyla się nade mną Kulas, który wtedy jeszcze nie był Kulasem. Wtedy to był młodszy kapral Wasilij Stepanovich, który razem ze mną uciekł z Federacji za granicę, żeby zaciągnąć się do Legii.
Nachyla się, zarzuca mnie sobie na plecy jak worek kartofli i zaczyna biec.
Gdyby nie Kulas, tobym się tam wykrwawił. Zdechłbym, a jakieś czarnuchy pastwiłyby się nad moim trupem, nagrywając to wszystko na tanie kamerki internetowe.
Jednak nie zdechłem, bo Kulas mnie wyciągnął.
Tylko że tutaj go nie było, a ja musiałem wydostać się sam.
Namacałem klamkę, otworzyłem drzwi i wytoczyłem się na zewnątrz. Gaz już uchodził z poduszek, pachniało gorącym metalem i topiącym się plastikiem, w oczy biły migające chaotycznie światła awaryjne. Nogi miałem jak z waty.
A mimo to musiałem działać. Właśnie dlatego musiałem działać, bo tamci byli w nie lepszej formie.
Mercedes wbił się w bok ich wozu solidnie, aż miło było popatrzeć. Siła uderzenia odrzuciła samochód dobre trzy metry i obróciła wokół własnej osi tak, że stali do mnie lewym tylnym skosem. Drzwi od strony kierowcy praktycznie przestały istnieć, widziałem wiszącą w pasach na przesuniętym w bok fotelu kukłę z głową zwieszoną pod nienaturalnym kątem.
No tak, uderzenie boczne – przed tym mało co chroni. Szczególnie kiedy twoim samochodem jest jakieś nowoczesne, ultraekonomiczne i dzięki temu bardzo szybkie, poliwęglanowo-aluminiowe, pełne elektroniki, ważące może dziewięćset kilogramów gówienko. Możesz mieć poduszki, proszę bardzo. Poduszka powietrzna, owszem, zamortyzuje twoją inercję.
Ale nie zatrzyma wzmocnionego wewnętrznym orurowaniem, obłóczonego w tłoczoną z blachy żelaznej maskę dwunastocylindrowego silnika mercedesa, wsadzonego w dodatkową klatkę antyuszkodzeniową, który po prostu przebije się i przez burtę twojego samochodu, i przez twoją poduszkę, i przez ciebie.
Nie mam pojęcia, kto jeździł tym samochodem wcześniej, ale musiał mieć ciekawe życie, wnosząc po zaszpachlowanych przestrzelinach w karoserii. Ja tylko, można powiedzieć, dokończyłem jego dzieło, dodatkowo wzmacniając i tak już solidny pojazd.
Sięgnąłem za pazuchę, wyciągnąłem pistolet. W samą porę, bo pasażer z rozbitego wozu wygramolił się na zewnątrz i właśnie przesunął mi po oczach czerwonym promieniem wskaźnika laserowego.
Nie to, że zanurkowałem – po prostu rymsnąłem na ziemię.
Huknął strzał, szyba w drzwiach merca pokryła się drobną siateczką pęknięć i osypała mi na głowę deszczem ostrych odłamków.
– Ty skurwielu! – zawyłem, dając ognia dwa razy praktycznie na oślep i wybijając szerokie dziury w miękkiej blasze wrażego samochodu. – Ty wiesz, jak trudno dostać do tego części?!
Tamten strzelił ponownie, kula brzęknęła o asfalt może metr od mojej głowy.
Zaraz zjawi się tu tamten drugi i wezmą mnie w krzyżowy ogień, a wtedy marny mój los.
Zerwałem się, w biegu dałem ognia, rozbijając dwie szyby w drzwiach pasażerów i przypadkiem zamieniając głowę i tak już martwego kierowcy w mielonkę. Soczewka bojowa wyświetlała migoczące komunikaty po francusku, wskaźnik miotał się, próbując zidentyfikować cel, rudymentarny program taktyczny pokazywał potencjalne trajektorie strzałów.
Strzał, strzał, strzał!
Znów rzuciłem się szczupakiem, przetoczyłem na bok, szorując barkiem o nagrzany słońcem asfalt, wyjechałem ślizgiem zza maski rozbitego samochodu.
Stał tam, wystawiając przed siebie pistolet z przedłużonym magazynkiem.
Dobrze wyczuł miejsce, gdzie mogę się pojawić, ale celował nieco zbyt blisko samochodu i przedniej szyby – myślał, że pójdę na łatwiznę i będę biec. Że się będę oszczędzać.
Odruchowo zaczął ściągać spust, widząc ruch.
Dwa pistolety bluznęły ogniem jednocześnie.