Текст книги "SybirPunk Vol.1"
Автор книги: Michał Gołkowski
Жанры:
Киберпанк
,сообщить о нарушении
Текущая страница: 18 (всего у книги 28 страниц)
I tak zamierzałem użyć go wyłącznie na początku, zanim zewrzemy dystans, a potem przerzucić się na pistolet.
– No już, ruchy! Nie ociągać się, brać, co dadzą! – wołał Cesarz, klaszcząc w ręce. Wyglądał dość zabawnie w przymałej na jego tuszę kamizelce kuloodopornej, hełmie z pełną zasłoną balistyczną i z karabinem tak wielkim, że lufa aż szorowała po ziemi. Cóż, pozycja szefa zobowiązywała. – Pamiętajcie, żeby strzelać celnie, więc nie idziecie tam na pokaz! Nikt nie będzie patrzył, czy ładnie to wygląda!
Nie miałem już głowy, żeby zwracać mu uwagę, że bredzi trzy po trzy i w zasadzie zaprzecza sam sobie.
Patrzyłem, jak zarówno nasi, jak i ludzie Tarana obchodzą się z bronią, i słabo mi się robiło. Na moich oczach typ załadował magazynek w gniazdo, zarepetował i złożył się do przyrządów, celując prosto w kolegę. Inny z kolei kręcił się to w lewo, to w prawo, trzymając na ramieniu automatyczną śrutówkę z magazynkiem bębnowym.
Będzie dobrze, jeśli w ogóle dojedziemy na miejsce, nie pozabijawszy się po drodze.
Trzydziestyczwarty majestatycznie przechadzał się pomiędzy żołnierzami, zagrzewając ich do boju, sprawdzając systemy i w ogóle spełniając się w swej roli ciężkiej jednostki przełamania frontu. Silnik ryczał, rury wydechowe bluzgały kłębami czarnego dymu, płyty pancerza zgrzytały i jęczały, trąc o siebie niczym w ruchomej walcowni stali.
– Do boju, bracia! Nie bójcie się, bo w takim ogniu właśnie hartuje się stal naszych serc! – ryczał. – Wróg pierzchnie, Armia Czerwona rozbije w puch czarne hufce faszyzmu! Za naszą Ojczyznę, za Prezydenta!
W pewnym sensie go niechętnie podziwiałem. Był w swoim szaleństwie konsekwentny, miał w sobie jakąś romantyczną, wręcz heroiczną prostotę. Typ identyfikował się płciowo jako czołg, ale kto miałby mu w tych czasach tego zabronić? No przecież nikt. Szczególnie po tym, jak już sobie zamontował cały ten szpej.
Cesarz zerknął na zegarek, poprawił pijącą pod pachami kamizelkę.
– Gotowi? No to do wozów i naprzód! Chudy, prowadzicie!
Świetnie, czyli jeszcze miałem być pierwszą linią ataku. Zamiast posłać na front tego pancernego półgłówka, który z radością dałby się postrzelać, albo jakieś mięso armatnie, to co robi nasz pan generał? Wystawia jedynego człowieka, który w ogóle umie się obchodzić z bronią palną.
Spoko, w Afryce nie takie wisty wycinałem.
Jechaliśmy we czterech mocno zdezelowanym wozem, prowadzonym przez Stiopę, podpiętego przewodami bezpośrednio do układu kierowniczego. Gnał zdecydowanie zbyt szybko, ledwie mieścił się w zakrętach, opony jęczały i piszczały, a mimo to cieszył się jak głupi do sera... No tak, ale w końcu samochód poniekąd był teraz nim, prawda? Każdy mechanizm, każdy element wozu był dla mózgu naszego kierowcy przedłużeniem jego układu nerwowego.
Czasami mnie to bawiło, jak się z takim zrigowanym kierowcą zaczynało rozmawiać. Komentarze w stylu „czekaj, muszę zjechać na pobocze, bo mnie swędzi lewa tylna opona” albo „o rany, ale mnie w zbiorniku zassało, trzeba zatankować” były absolutnie bezcenne.
No ale teraz nikomu nie było do czczych pogaduszek. To jest: prawie nikomu, bo siedzący na przednim siedzeniu Wołk obejrzał się na mnie, uśmiechnął.
– No i co, panie Sasza? Znów razem.
– Mhm...
– Ciekawe, kogo tam zastaniemy. Ja wspominam cały czas tych Japończyków, powiem panu. Ci to chociaż umieli walczyć.
– Mhm...
Ja jakoś nie podzielałem jego sentymentu do zadymy sprzed roku, kiedy faktycznie nadzialiśmy się w mieście na ekipę z Kraju Kwitnącej Wiśni. Do dziś miałem paskudną bliznę po cięciu kataną, a obwody chłodnicze kurtki czasem szwankowały, mimo że za naprawę zapłaciłem niezły grosz.
Ja tam miałem nadzieję, że będzie to, co zazwyczaj: bezładna zbieranina bez sensu marnujących amunicję amatorów, uważających, że pistolet trzymany bokiem strzela głośniej i groźniej.
Natomiast sama liczebność naszej armii mówiła mi, że pakujemy się w konkretne gówno.
Zapora była coraz bliżej, widziałem nawet stąd ustawione na parkingu samochody. Dwa, cztery, sześć... Dużo. Nas też trochę było, ale już widziałem, że wcale nie będziemy mieli spodziewanej przewagi liczebnej ani zapewne ogniowej. O, światła prześliznęły się po ciężarówce z otwartą krypą, z której zeskakiwali ludzie z bronią.
– E... – odezwał się siedzący obok mnie Maks, ściskający między kolanami dwulufowy pistolet maszynowy.
– No cóż, panowie, niemało ich, to prawda – zgodził się Wołk. – Panie Sasza, co pan proponuje? Bo wygląda na to, że przypadł nam w udziale zaszczyt wystąpienia w roli harcowników.
– A plan Cesarza? To znaczy podjechać, ustawić się, przemówić z nimi?
– A co zrobiłby pan, gdyby to oni zaczęli robić taką pajacjadę?
– Wystrzelałbym jak kaczki – przyznałem bez chwili zawahania.
– No więc uważam, że nie należy dawać im takiej możliwości względem nas. Czasy regimentów piechoty i linii ognia skończyły się wraz z odwrotem Napoleona spod Moskwy... A zatem plan taktyczny?
Patrzyłem na coraz bliższych przeciwników. Oni też patrzyli na nas, widziałem malujące się na ich twarzach napięcie. Dzieliło nas może siedemdziesiąt metrów, może mniej... Idealny dystans, żeby zrobić coś głupiego.
Pytanie brzmiało: kto zrobi to pierwszy?
Byliśmy coraz bliżej, samochód zaczął hamować, ustawiając się bokiem, aby też zjechać na parking. Ktoś po tamtej stronie podniósł rękę, zawołał coś...
– Napierdalamy! – warknąłem przez zęby, a potem krzyknąłem: – Napierdalamy z pieśnią na ustach!
Wychyliłem się pomiędzy fotelami, szarpnąłem gwałtownie za hamulec ręczny. Opony zaskrzeczały, samochód zarzucił bokiem, kierowca wrzasnął z przerażeniem – a ja pociągnąłem za klamkę drzwi i dosłownie wypadłem na zewnątrz.
Nierzadko od tego zależy wynik bitwy. Od jednego, pozornie idiotycznego ruchu, który ktoś wykona na początku. Wojownicy w średniowieczu rozbierali się do naga i rzucali na swoich opancerzonych wrogów, żeby pokazać pogardę dla śmierci. Szkoci pokazywali Anglikom, co mieli i czego nie mieli pod kiltami. Miałem kiedyś znajomego w szkole, który na początku każdej bitki grupowej walił jednego ze swoich sojuszników w ryj... I zawsze wygrywał, bo przeciwnicy głupieli.
A ja zawsze skakałem ze spadochronem jako pierwszy i nieodmiennie z wrzaskiem wbiegałem na pałę do bronionych budynków. Bo wiedziałem, że ostrożny ranny żołnierz to obciążenie dla kompanii. Zaś ostrożny martwy żołnierz to frajer.
Odważny żołnierz – żywy, ranny czy też nawet martwy – zawsze był i na zawsze pozostawał jebanym bohaterem.
Przetoczyłem się po żwirze, nawet nie wstając, wycelowałem i od razu pociągnąłem krótką, mierzoną serią po tamtych. Karabin plunął ogniem, niemalże w tej samej chwili wykwitły czwórdzielne kwiaty ognia w odpowiedzi.
Bydlaki, planowali to samo. Chcieli nas rozwalić na podjeździe, a ja po prostu ubiegłem ich o sekundę.
Właśnie o tę kluczową, decydującą sekundę.
Słysząc pisk opon i ryk silników, zerwałem się na równe nogi i nie przestając ani na chwilę strzelać, pobiegłem ile sił w nogach, ku zagradzającemu wjazd na teren elektrowni wodnej betonowemu profilowi. Jeśli nie teraz, to...
I właśnie w tym momencie mózg krzyknął do nadnerczy: dawaj! Impulsy pobiegły po ścieżkach neuronowych, pobudzając wszystkie możliwe gruczoły do produkowania hormonów.
Ale jedna z tych ścieżek miała dobudowane rozwidlenie, gdzie cienkie, liczące sobie setną część milimetra druciki oplatały odpowiednią wiązkę nerwów, a potem biegły pod pachą, przy kościach ramienia, przez staw łokciowy – aż do znienawidzonej przeze mnie protezy prawej ręki.
W takiej ręce to jest sporo miejsca, jak kości i stawy zastąpić metalem i mechaniką. Sporo pustego miejsca, które aż się prosi, żeby je konstruktywnie wykorzystać.
Zaś matka natura i Legia Cudzoziemska nie znoszą próżni.
Nie używałem tego zbiorniczka od lat i nie wiedziałem, czy w ogóle zadziała. Ot, trochę dla zasady powiedziałem Cesarzowi przed wyjazdem: daj trochę tego mojego towaru. Nie pytał, dał, a ja napełniłem dwustumililitrowy pojemnik z tłoczkiem najczystszą syntą, jaką znał NeoSybirsk.
I teraz właśnie poczułem, jak o wiele doskonalszy substytut naturalnego hormonu pod ciśnieniem wchodzi mi w żyły.
Świat zwolnił.
Nagle wszystko to, co jeszcze przed chwilą było tylko chaosem rozmazanych plam i bezładnych obrazów poskładanych z wrażeń cząstkowych, scaliło się w jedną, krystalicznie przejrzystą panoramę wydarzeń.
Dokładnie widziałem stojących naprzeciwko nas ludzi. Najemników, co do jednego ubranych w jednolite, pozbawione dystynkcji uniformy. Brodate twarze, wydatne nosy, oczy w ciemnej oprawie... Typowy towar eksportowy republik na południu, przez ostatnie pół wieku wytrwale anektowanych kawałek po kawałku przez naszą miłującą pokój Federację. „Goście ze Stanów”, nazywaliśmy ich pogardliwie: Tatarstan, Turkmenistan, Kazachstan, Beludżystan, Absurdystan.
Karabiny w ich dłoniach pluły nierównym ogniem, a ja widziałem każdą osobną kulę, lecącą po własnej trajektorii. Część miała pistolety, paru ściskało w dłoniach strzelby samopowtarzalne.
Ilość szczegółów była wręcz porażająca. Przerażająca. Przytłaczająca.
Podobno ćpuny na syntadrenalinie potrafiły po prostu patrzeć przed siebie, podczas gdy ich mózgi powoli zamieniały się w jajecznicę, smażąc od nadmiaru bodźców, których synapsy nie były zdolne przetworzyć.
Ciężko się dziwić, jeśli człowiek potrafi wyartykułować sam do siebie tyle myśli pomiędzy jednym a drugim krokiem.
Wybiłem się z obydwu nóg i skoczyłem szczupakiem. Przeleciałem kawałek w powietrzu, kula śmignęła mi przed samym nosem, a potem uderzyłem ciężko o żwir, przejechałem spory kawałek na klacie, wsunąłem się za żelbetowy profil.
Nasi już podjeżdżali, coraz to nowe samochody stawały z piskiem opon. Żołnierze Cesarza wysypywali się z wozów, od razu kryli przed ostrzałem albo padali na ziemię w krwawych bryzgach.
Wdech, wydech, wdech. Wstrzymaj powietrze, wypuszczaj powoli.
Wychyliłem się zza osłony i dałem ognia mierzonymi, pojedynczymi strzałami.
Błysnął płomień wylotowy, łuska brzęknęła i wirując, poleciała w bok, odrzut kopnął mnie w ramię, posyłając falę uderzeniową przez trzymające karabin dłonie i przedramiona, aż ku barkom. Człowiek, którego widziałem w metalowym kółeczku przeziernika, wyrzucił ręce w górę i wypuszczając pistolet, osunął się na ziemię.
Lekkie przesunięcie korpusu w lewo, od razu ku kolejnemu celowi. Palec wskazujący zgiął się trzy razy: pach, pach, pach! Trzy kule, dwie w celu – jedna w kamizelce kuloodpornej, druga w lewym ramieniu. Siła uderzenia lekko obróciła przeciwnikiem w tył, poprawiłem jeszcze dwa: pach, pach!
Trawers dalej w lewo, przez kolejnego: pach, pach! I opadłem w dół, w moje ukrycie, nawet nie patrząc, czy trafiłem, czy spudłowałem.
Karabiny trzeszczały i terkotały ogłuszająco, dudniły basem pistolety. Ktoś krzyczał, ale głos tonął w kakofonii dźwięków.
Obok mnie przesunął się rozmazany kształt: to Wołk ruszał w swój zabójczy taniec. Wziąłem wdech, pstryknąłem selektorem ognia i wychyliłem się, żeby przykryć go ogniem.
Strzelanie serią nie jest wbrew pozorom głupie. Trzeba tylko wiedzieć, kiedy i po co się to robi.
Rój kul pomknął ku wrogom, gotów wgryźć się w ciało i szarpnąć pancerzami. Zamek został w tylnym położeniu, od razu wcisnąłem przycisk zrzutu, druga ręka sięgnęła po zapasowy... Wstawić, dobić, dosłać nabój do komory.
Puściłem kolejną serię, wyskakując jednocześnie ze swego ukrycia. Na czas, bo zaraz odezwały się karabiny, zasypujące moją pozycję ołowiem; i tak długo tam siedziałem.
Wyprułem resztę amunicji niemalże na ślepo, w ogólnie pojętym kierunku przeciwnika. Wpadłem ślizgiem za zaparkowany pod płotem samochód, odrzuciłem dymiący karabinek, rozpiąłem kurtkę i sięgnąłem po pistolet.
Soczewka zamigotała, wyświetlając siatkę celownika i wykresy statystyk organizmu.
No to teraz sobie potańcujemy.
Wychyliłem się zza postrzelanej maski, jakaś zabłąkana kula uderzyła w szybę tuż obok, sypiąc wokół okruchami szkła. Widziałem biegnącego pomiędzy maszynami człowieka z pistoletem, on też zobaczył mnie, obrócił się, kierując broń...
On dopiero musiał zgrywać oko z dłonią, a moje stanowiły w tej chwili jedność.
Z wylotu lufy wykwitła kula ognia, odrzut szarpnął pistoletem w górę, bas wystrzału uderzył po uszach. To jednak była broń, to był kaliber! Tamtym rzuciło w bok jak kawałkiem szmaty, zniknął mi z widoku.
Kątem oka zarejestrowałem, że nasi już zajmowali bliższe pozycje ogniowe, podciągając rozciągniętą, bezładną grupą.
Przebiegłem w bok, pomiędzy ślepe, betonowe ściany elektrowni na Zaporze, dopadłem plecami do nagrzanego muru. Kilka oddechów, wychylenie z bronią przed sobą, ruch – strzał! Nawet nie wiedziałem, czy trafiłem, ale nie było czasu na myślenie.
Wykorzystując kawałek wolnej przestrzeni, puściłem się biegiem.
Po lewej już harcował sobie Wołk, poruszający się z nieludzką wręcz gracją pomiędzy sylwetkami napastników. Dwie zagięte szaszki śmigały w jego dłoniach, nanokompozytowe klingi szabel kreśliły błyskawice, przecinając z taką samą łatwością stal, tkaninę, ciało i kość.
Na moich oczach wybił się z obu nóg, wykręcił w powietrzu piruet ponad głową jednego ze strzelców i opadł zaraz za jego plecami, tnąc na krzyż. Bryznęła krew, strzeliły iskry z przewodów zasilania. Zanim wróg opadł na ziemię, Wołk był już dalej, dosłownie uchylając się przed kulami następnego przeciwnika.
Tamci jednak też nie przyjechali nieprzygotowani, a kilku ich kosiarzy wpadło już pomiędzy połączone oddziały Cesarza i Tarana.
Na moich oczach jakiś napakowany elektroniką typ z dwiema sztucznymi rękami gołymi dłońmi przebił się przez mostek jednego z naszych młodziaków, otworzył wciąż żywemu i wrzeszczącemu klatkę piersiową, a potem podniósł krwawiący zewłok i cisnął na maskę samochodu. Obrócił się, złapał drugiego z ludzi za karabin, po prostu wyrwał mu broń z rąk i uderzył niczym maczugą z taką siłą, że głowa tamtego rozpękła się na pół.
Był niebezpiecznie blisko Cesarza i Zhenga, a ja nie miałem nawet zasięgu na strzał. Ktoś ze stojących przy nich naszych też zorientował się, poderwał pistolet – ale donośnie huknął strzał usadowionego daleko za pozycjami tamtych snajpera, niedoszły bohater z pistoletem padł na ziemię jak lalka z podciętymi sznurkami.
Harcownik najemników krzyknął tryumfalnie, ruszył, dosłownie rwąc podeszwami butów ziemię – i wtedy z naszych linii wytrysnął ogień.
Właśnie tak. Z oślepiająco białej chmury płomienia wyrwały się podłużne kreski fosforyzująco żółtego blasku, które pomknęły prosto ku nadmiernie butnemu napastnikowi. Pierwsza uderzyła go w ramię, sypnęła iskrami, okręciła wokół własnej osi. Druga szarpnęła w okolicach podbrzusza, wyrywając w bryzgu krwi i dymu potężną dziurę, po czym wirując i kręcąc się spiralą rykoszetu, poleciała dalej, w mrok... Trzecia przeleciała obok głowy, a czwarta uderzyła w miednicę, dosłownie rozrywając potężne ciało na części chwilę przed tym, jak zniknęło w nawałnicy kolejnych pocisków smugowych.
– Naprzóóóód! – zaryczał Trzydziestyczwarty przez wbudowany w hełm laryngofon, wyłaniając się z chmury dymu. Reflektory na pancerzu błysnęły, dwa snopy światła przecięły mrok i prześliznęły po wojskach przeciwników. – Do boju, synowie Federacji! Nie będzie obcy...
Kula brzęknęła o jego pancerz, skrzesała iskrę i zrykoszetowała gdzieś w bok.
Wojownik urwał, z niedowierzaniem przesunął lewą dłonią w pancernej rękawicy po wymalowanym na płycie czołowej wizerunku dobrotliwie uśmiechniętego Stalina, na którego czole widać było teraz równiutkie, okrągłe wgłębienie.
Jeszcze jeden pocisk trafił go w ramię, potem cała seria zabrzęczała o pomalowane na zielono blachy.
Trzydziestyczwarty ryknął wściekle i rozłożył ręce, jak budzący się do życia tytan z otchłani. Pancerna płyta z wąską szczeliną wizury podniosła się z napierśnika, zabudowane na plecach głośniki zadudniły werblami bębnów i zaryczały głosem spiżowych surm.
– Wstaawaaaaaj, strrana agromnaja...!!! – zawył chór ze starego, trzeszczącego nagrania.
Żywy czołg wyrzucił przed siebie lewe przedramię, na którym otworzyła się wachlarzem trójkątnych płyt tarcza balistyczna. Wsunął lufę wukaemu w przygotowane wycięcie, jak średniowieczny rycerz kopię, i ruszył naprzód, zalewając wrogów istnym szkwałem ołowiu.
Przez chwilę patrzyłem zauroczony, jak ten żywioł wcielony prze krok za krokiem przez pole boju, ściągając na siebie ogień, ale potem potrząsnąłem głową.
On robił to właśnie po to, żebyśmy my mogli posuwać się dalej.
Wyjrzałem zza ciężarówki, szybką przebieżką dopadłem do niewielkiej budki wartownika. Zerknięcie zza rogu, zarejestrowałem ruch: strzał, strzał! W odpowiedzi zagrało kilka karabinków, rwąc i krusząc beton narożnika.
Cholera, dużo ich było. Do tego naprawdę dobrze strzelali.
Wychyliłem się z drugiej strony, ale od razu odskoczyłem, kiedy dwóch schowanych dalej strzelców zaczęło bić po mojej pozycji.
No cóż, niewykluczone, że dotarłem do najdalej wysuniętego przyczółka. Teraz pozostawało tylko...
Zegarek zawibrował, odruchowo zerknąłem: kurwa, Kojot! Nie miał kiedy?!
Zrzuciłem połączenie, wychyliłem się, dałem ognia raz i zaraz drugi; wydawało mi się, że tamten akurat wysunął się, więc powinien dostać! Jak dobrze pójdzie, to...
Znów telefon, znów Kojot. Znów odrzuciłem.
Pomiędzy samochodami mignęła postać najemnika. Dałem ognia, tamten skoczył w bok, puszczając w moją stronę krótką serię. Walka zaczynała wchodzić na coraz krótszy dystans, nasi dociskali, pod osłoną ognia Trzydziestegoczwartego podchodząc coraz bliżej, coraz śmielej.
Zauważyłem unoszącego się ponad polem bitwy drona. Nie nasz, na sto procent... Przycelowanie, strzał – maszyna sypnęła iskrami, poleciała w bok, ciągnąc za sobą pióropusz ognia i dymu.
Zegarek znów zawibrował: wiadomość. Kurwa mać!
„Chudy. Oddzwoń w tej chwili, bo każę cię aresztować. Nie żartuję”.
Ja pierdolę.
Strzeliłem w jedną, w drugą stronę, osunąłem się plecami po ścianie i wybrałem numer. Kojot odebrał od razu i już po minie widziałem, że jest wkurwiony.
– Chudy! – warknął.
– Kojot, kopę lat! – Rozejrzałem się cokolwiek nerwowo, jakaś zabłąkana kula brzęknęła o beton metr nade mną, aż wtuliłem głowę w ramiona. – Co tam dobrego?
– Chudy, druhu, nie pieprz. Gdzie jesteś?
Kilka nakładających się na siebie serii z karabinów, pomiędzy nimi suchy, rwany trzask pistoletów. Wycie marszu bojowego z głośników utonęło w dudnieniu dwudziestomilimetrowego działka.
– Ja, eee... Na mieście jestem.
– Gdzie, pytam?
– W centrum – skłamałem.
– Na pewno, druhu? Na pewno jesteś w tej chwili w mieście? – Kojot zaciągnął się papierosem, dmuchnął dymem w kamerę. – A nie gdzie indziej?
Przebiegający może dziesięć metrów ode mnie człowiek upadł na ziemię, brocząc krwią z przestrzelonego płuca.
– A gdzie miałbym być?
– Chociażby na Zaporze, druhu.
Twarz Kojota była niczym wyciosana z kamienia. Zamrugałem.
– No nie no, coś ty... Co ja bym tam robił?
– Tak tylko się upewniam. To dobrze, że tam cię nie ma, Chudy, bo zaraz tam będą moi chłopcy. Głupio by wyszło, nie? Ha, ha.
– Ha, ha – zgodziłem się.
– To miłego wieczora, druhu.
Po prostu rozłączył się.
Wdech, wydech.
– Cesarz! – ryknąłem. – Cesaaaaarz! Jadą tutaj psy, musimy się zrywać! Odwróóót!
Strzeliłem za siebie, pobiegłem niemalże na oślep w kierunku samochodów. Ludzie mijali mnie, krzyczeli, strzelali... Ktoś złapał mnie, pokazał: tam! Ale ja tylko wyrzuciłem z siebie:
– Jadą, psy jadą!
– Co...?! – Tamten nie dosłyszał.
– Cesarz, zwijamy się! – krzyknąłem raz jeszcze, machając rękoma i pokazując w kierunku NeoSybirska.
Stojący na pace półciężarówki przywódca naszej ekipy spojrzał na mnie, obejrzał się ku miastu. Daleko na drodze już widać było migające błękitem koguty na ciągnących kolumną milicyjnych wozach. Jasne, że włączyli je tylko po to, żebyśmy ich zobaczyli i zaczęli uciekać. Nikt przy zdrowych zmysłach nie ładowałby się w środek strzelaniny.
– Odwróóót! – ryknął Cesarz ile sił w płucach. – Przekazać wiadomość! W tył, w tył! Zbierać ludzi, w tył...!
I w tej chwili spoza krawędzi Zapory wyskoczył wertyplan. Rycząca czterema wirnikami i błyskająca oślepiającym błękitem maszyna z oznaczeniami specnazu FSB przeniosła się ponad polem walki, wzniecając tumany kurzu i niemalże przewracając ludzi na ziemię samą siłą podmuchu. Snopy światła przecięły ciemność, omiotły zaparkowane samochody.
– Federalna Służba Bezpieczeństwa! Rzucić broń, jesteście aresztowani! – zadudniły megafony. – W razie sprzeciwu użyta zostanie nieproporcjonalna siła!
Jednocześnie otwarły się drzwi przedziału załogi, z których zaczęły jeden po drugim wypadać czarne sylwetki żołnierzy desantu.
Plecaki rakietowe bluznęły płomieniami i dymem, amortyzując spotkanie z ziemią ubranych w pełne serwopancerze szturmowców. Jeden wylądował na dachu któregoś z busów – trzasnęły szyby, blacha wgięła się jak skorupka jajka, a żołnierz tylko przeturlał się na bok, miękko osiadł na nogach.
– FSB, ręce do góry! – krzyknął przez głośnik do stojącego tyłem któregoś z ludzi Tarana.
Tamten nie zaczął nawet się obracać, kiedy specnazowiec strzelił mu serią w plecy. Potężne, wspomagane pociski uderzyły strugą żelaza ciągnącego za sobą pióropusze ognia, dosłownie rozrywając na strzępy plecy i klatkę piersiową ofiary.
Kolejny desantowiec wylądował pomiędzy dwoma z naszych, roztrącając ich na boki siłą podmuchu hamujących silników rakietowych. Jeden od razu dostał metrowej długości elektropałką z podłużnymi szynami przewodzącymi – błysnął i trzasnął łuk wyładowania, człowiek poleciał w tył niczym szmaciana lalka.
Drugi zdążył odwrócić się, wycelować i nawet wystrzelić.
Niepotrzebnie.
Kula trafiła ubranego od stóp do głów w czarny, wspomagany pancerz balistyczny żołnierza w piersi, przebiła pierwszą warstwę pomalowanego w oznaczenia milicji laminatu i ugrzęzła pomiędzy warstwami kevlaru, nanowłókien i kompozytu. Szturmowiec zachwiał się tylko, wyrzucił przed siebie lewą dłoń, jakby chcąc zasłonić przed kolejnym strzałem.
Nieszczęsny idiota pociągnął za spust jeszcze raz, tym razem trafiając w miejsce, gdzie u normalnych ludzi jest głowa – ale kula tylko zrykoszetowała od hełmu, scalonego z podbródkiem i wielofunkcyjną zasłoną twarzy, w której paliły się czerwienią okulary kamer niczym ślepia pająka.
Zintegrowana pod lewym przedramieniem specnazowca gardziel skróconej strzelby rzygnęła ogniem, dosłownie zmiatając nadmiernie wyrywnemu bandycie pół głowy.
Ludzie rzucili się do wozów, usiłując ratować się ucieczką. Samochody jeden po drugim ruszały z piskiem opon, czym prędzej próbując wyrwać się z milicyjnego kotła. Nie dało się nie zauważyć, że na razie sił organów prawa i porządku nie wystarczy jeszcze, aby czy to obezwładnić, czy zastrzelić wszystkich... Nadal była szansa na ucieczkę, bo radiowozy, jak zwykle, spóźniały się.
Cesarz machał rękami, wykrzykiwał rozkazy przez megafon i próbował ogarnąć ten burdel. Z kolei Taran, nie czekając ani chwili, czmychnął do swego pancernego SUV-a, zostawiając sojuszników z konieczności na pastwę losu.
Miał rację: teraz każdy niech się troszczy o siebie.
Dopadłem do pierwszego z brzegu motocykla, wskoczyłem na siodełko. Kopnąłbym rozrusznik, ale te nowoczesne modele miały wszystko w elektronice, nawet nie było kluczyka, żeby przekręcić!
Silnik zarzęził i ryknął, a ja od razu przekręciłem manetkę gazu. Zawinąłem tylnym kołem, okręcając maszynę zadem do strzelaniny, puściłem hamulec. Szarpnęło, rzuciło mną w tył: łał, ależ to miało odejście!
Pochyliłem się nisko, przylepiłem do kierownicy i mrużąc łzawiące od pędu powietrza oczy, skierowałem motocykl na boczną dróżkę.
Oby tylko nie było tam blokady.
– Fajny! To twój?
Spojrzałem na ukradziony nie wiedzieć komu motocykl. Przy potworze, na którym przyjechała pod knajpkę Olga, wyglądał jak może i bojowy, ale zdecydowanie niedomyty kundel stojący obok rasowego, wystawowego dobermana.
– E... W zasadzie chwilowo tak.
Jak tylko udało mi się wydostać z objazdów i zrozumiałem, że nie zostanę tej nocy aresztowany przez FSB, wysłałem jej wiadomość: „Jadę, będę za pół godziny”. Odpowiedziała w typowo kobiecym stylu: „Ojej, a ja jeszcze w proszku”.
Kiedy przyjechałem, oczywiście już czekała, otoczona przez tłumek ciekawskich podrywaczy.
W czarno-czerwonym kostiumie motocyklowym, opiętym na każdej krągłości jej ciała, z włosami splecionymi w długi warkocz, wyglądała zjawiskowo. I ta idealnie gładka twarz porcelanowej laleczki z minimalną tylko ilością makijażu, tak bardzo kontrastująca z wręcz wyzywającymi kształtami potężnej maszyny!
– Nie myślałeś, żeby zainwestować w kask? – zaśmiała się, na przywitanie polizała kciuk i starła mi z czoła jakiś większy kawałek brudu. – Poza tym... Ojej, czym ty jesteś pochlapany? To krew? Krew!
– Olga, możemy wejść do środka? – zaproponowałem. – Obmyłbym się trochę. Przepraszam, że ja taki nieogarnięty, ale prosto z... e... drogi.
– To krew!
W jej głosie nie było słychać ani strachu, ani nawet zaniepokojenia. Tylko fascynację.
– Tak – przyznałem.
– Twoja?
– Nie no, chyba nie. Chociaż nie wiem, trochę się działo... Typie, odpierdol się! Panienka jest ze mną!
Już kiedy podjeżdżałem, wokół Olgi skakał jakiś przylizany gostek w przezroczystym płaszczu. Podrywacz jakich wielu, mięśnie pół na pół z siłowni i ze stołu operacyjnego... Tylko mózgu się nie da zmienić. Odskoczył w tył, wyraźnie spłoszony, ale zaraz zebrał się w sobie, zarzucił włosami.
– Ty! Ty se nie pozwalaj, siwy! Za takie teksty to można kosę pod żebro zarobić!
W jego ręce błysnęło tęczową poświatą ostrze ślicznego, dizajnerskiego noża niby-bojowego.
Tłumek wokół nas zaszumiał, zafalował, potencjalni gapie od razu utworzyli koło. Darmowa rozrywka zawsze była w tych wyższych dzielnicach mile widziana, szczególnie taka z krwią... Ale ja byłem zbyt zmęczony.
Westchnąłem, pokręciłem głową i rozpiąłem kurtkę. Wymownie pokazałem mu rękojeść tkwiącego pod pachą pistoletu.
Olga, jakby wyczuwając sytuację, objęła moje przedramię, przytuliła się głową do barku. Aż mnie dreszcz przeszedł, szczerze mówiąc.
Typek popatrzył na nas, na moją broń. Tak, to mógł być straszak, owszem. Ale ci, co nosili straszaki, wyciągali je od razu na początku dyskusji.
A po prawdziwą broń sięga się na ułamek sekundy przed jej końcem.
Uniósł ręce do głowy, cofnął się w tłum.
Olga ani drgnęła.
– Halo? – mruknąłem do niej.
– Ćśśś... Robię sobie stopklatkę tej sceny – szepnęła.
– To znaczy taki mentalny obraz w pamięci? Żeby przywoływać wspomnienia?
– Nie, głuptasie! – roześmiała się. – Naprawdę robię stopklatkę z soczewki medialnej i zrzucam Strumieniem w chmurę. No chodź, obmyjesz się, a potem powiesz, gdzie byłeś.
Knajpa była typową, paskudną hipsteriadą – bananową meliną zaprojektowaną, zbudowaną i prowadzoną tak, żeby wyglądać jak jeden z undergroundowych klubów nocnych na przedmieściach. Wygoleni na łyso, nawszczepiani i wytatuowani ochroniarze przy wejściu. Migające czerwone i niebieskie światła, dużo niczemu niesłużących elementów z żelaznej siatki, kawałki armatury i nitowane tregry... Tylko co z tego, skoro kible były tak czyste, że można by z nich pić?
Klientela też zupełnie nie w moim stylu. Wymuskane, upindrzone bezpłciowce, udające przestępców. Zbyt głośny śmiech, pokazowe ruchy.
Jako tako obmyłem pysk, zmoczyłem włosy. Nie wyglądałem, szczerze mówiąc, jak ktoś, kto wybrał się na randkę z dziewczyną, byłem spocony i brudny. Chociaż kurtkę z grubsza przetarłem zmoczonym ręcznikiem, a co najważniejsze, przepłukałem usta wodą, bo przecież, wybiegając z domu, nie umyłem nawet zębów.
A kto wie, jak rozwinie się noc?
– Kopsnij jedną – poprosiłem typa obok, który akurat wyciągnął pudełko turbomiętówek.
Nadal nie wyglądałem dobrze, bo wchodzący do łazienki dandysi patrzyli na mnie dziwnie. Ale tak szczerze? Miałem to w dupie. Oldze zdawało się to nie przeszkadzać. Wręcz fascynowało ją chyba to, że towarzyszy jej coś tak szorstkiego, mało kolorowego i niskotechnologicznego.
– Co my tu robimy? – zapytałem, gdy w końcu odnalazłem ją w tłumie.
Zdążyła zająć stolik, zamówić drinki i w ogóle czuła się jak ryba w wodzie. Gdy podszedłem, kulturalnie spławiła typa, który już się do niej przysiadł, z uśmiechem pokazała mi miejsce.
– Lubię tu przychodzić. – Wzruszyła ramionami. – To takie odwrócone zoo. Ty siadasz, a zwierzęta chodzą wokół ciebie.
– Sam bym wokół ciebie chodził – mruknąłem.
Była piękna. Zapierająco dech w piersiach piękna, urocza i w ogóle... ach! Musiała zauważyć, że oczy robią mi się maślane, bo roześmiała się, szturchnęła mnie w ramię.
– Ej, Saszka! Baczność, żołnierzu, tylko mi się tutaj nie zakochaj! Gdzie kwiaty, tak w ogóle? Rozpuściłeś mnie!
– Dziś bez kwiatów, ale mam coś dla ciebie. – Sięgnąłem za pazuchę, wyjąłem z kieszeni zapakowany w pudełeczko wisiorek.
– Jeej! Prezent! O rany, jakie to romantyczne, iiiik! – zapiszczała. – Przywiozłeś? Dla mnie?
– Ano, tak wyszło. Otwórz, zobacz, czy ci się podoba.
Rozerwała folię, niemalże ukręciła wieczko. Otwarła. Opadła na kanapę ze wzrokiem utkwionym w oprawiony w srebro bursztyn.
– To jest... Sasza, to jest piękne. Wzruszyłam się, wiesz?
Wyjąłem wisiorek, pokazałem, żeby się okręciła tyłem, i zapiąłem jej łańcuszek na szyi. Tak, zdecydowanie jej pasowało.
– Rewelacja. – Pokiwałem głową.
– Och, ty! Potrafisz ująć damę za serce. To co, za kolejne spotkanie?
Stuknęliśmy się szklankami. Ona umoczyła usta, ja w trzech łykach wydoiłem od razu połowę szklanki... Dziko chciało mi się pić, jak zawsze po syncie, a poza tym desperacko potrzebowałem rozluźnienia.
...
...cholera, jutro po raz kolejny zaczynam nowe życie, po raz kolejny definitywnie rzucam alkohol.
Odchrząknąłem, uśmiechnąłem do niej.
– Cieszę się, że dotarłem. I przepraszam, że tak w ostatniej chwili pisałem.
– No coś ty! To powiedz, gdzie te porachunki były?
– E...
Zdębiałem. Ona zauważyła to, bo pokręciła głową z dezaprobatą.
– No co? Pachniesz gazami wylotowymi na kilometr, wszędzie bym poznała zapach prochu. A klamka też nieźle popracowała chyba, aż się smar pozapiekał.
– Skąd...? – wykrztusiłem tylko.
Przekręciła głowę i znów nią potrząsnęła, jakbym był mało pojętnym uczniakiem. Westchnęła, patrząc na mnie z udawanym wyrzutem.
– Sasza, no naprawdę. Takie rzeczy przecież wynosi się z domu. Jak się nazywam?
– Olga...
– Pięknie. A na nazwisko? Pamiętasz jeszcze?
– Gere... – zająknąłem się, a ona pokiwała. – Geresowna. Czyli twoim ojcem był...