Текст книги "SybirPunk Vol.1"
Автор книги: Michał Gołkowski
Жанры:
Киберпанк
,сообщить о нарушении
Текущая страница: 2 (всего у книги 28 страниц)
Zerknąłem w lusterko wsteczne: siedzący w szoferce brodaty gastarbeiter oczywiście pieklił się, rzucał, wygrażał mi pięściami i pokazywał, co zrobi mnie, matce, ojcu, siostrze i całej rodzinie, ale jakoś nie spieszył się do wysiadania. Nawet puścił sprzęgło i wcisnął gaz, chcąc najechać mi na tył, ale własne systemy wspomagania ciężarówki zahamowały gwałtownie po kilku centymetrach. Znów szarpnął w przód, maszyna stanęła dęba; po raz kolejny ryknął silnikiem, podsuwając się parę cali...
– Ej, ej, ej, zważaj se! – krzyknąłem do niego w lusterku, jednocześnie zerkając na wciąż migające czerwienią światło. No dawaj, zmieniaj się, no... – Małpo czarna ty, brudasie jeden, uderzysz mnie przecież!
W końcu światło przeskoczyło na pomarańczowe, wdusiłem gaz – merc zawył i rzucił się w przód niczym wystrzelony z katapulty. Zawinąłem z piskiem opon, prawie zahaczyłem jadącą zbyt wolno jakiś malutkim, pseudomiejskim gówienkiem paniusię i wysterowałem na środkowy pas magistrali, szybko nabierając prędkości.
Zerknąłem na zegarek: dobra nasza, powinienem się wyrobić w opłaconym czasie jeżdżenia po śródmieściu. Mogłem niby zapłacić więcej, ale szkoda kasy, a spotkanie nie powinno było trwać tak długo... tak długo, jak potrwało.
Gubernator sam już nie wiedział, skąd brać kasę, więc wprowadzili kilka lat temu ten debilny przepis o strefie płatnego wjazdu. Że niby w ten sposób ludzie zaczną zostawiać samochody na parkingach – też płatnych, a jak – i jeździć komunikacją miejską. Również płatną, rzecz jasna.
– Niedoczekanie wasze... – warknąłem, wyprzedzając po prawej stronie wlokącego się bez sensu luksusowym grawilotem wąsacza w okularach. – Jak się ma kasę na taką brykę, to i moduł jazdy byś se mógł wszczepić, grubasie!
Chyba wolałbym już piechotą chodzić, niż używać transportu zbiorowego. Na samą myśl o tych wszystkich spoconych, śmierdzących ludziach stłoczonych w ciasnej, nagrzanej puszce autobusu czy metra od razu zrobiło mi się duszno. Już lepiej przemęczyć się w samochodzie, ale przynajmniej własnym! Czasami zabulić, nierzadko odstać swoje w korkach, ale przecież...
Wrzuciłem migacz, ściąłem dwa pasy ostrym skrętem w lewo i wjechałem prosto w korek.
Samochód zahamował ułamek przed tym, jak wbiłem pedał w podłogę, ledwie dając radę zatrzymać merca może kilka milimetrów przed zderzakiem samochodu przede mną.
Zrobiło mi się tak gorąco, że klimakurtka aż zasyczała, odprowadzając dodatkową ciepłotę ciała – ale wcale nie dlatego, że bałbym się kogoś obetrzeć.
– O nie, kochaniutcy moi. Tak się nie będziemy bawić – zamruczałem, zerkając w lusterko i sięgając do dźwigni biegów. Wrzucę wsteczny, wykręcę, pojadę kawałek pod prąd i ucieknę boczną ulicą. Przecież nie będę tu stał, bo...
I w tej właśnie chwili dognała mnie fala samochodów jadących w tę samą stronę. Przed sekundą ich tam nie było, a teraz nagle pojawiły się – po lewej, po prawej, za mną... Wszędzie! Skutecznie domykając mnie i blokując możliwość ucieczki.
– Kuuurrrr!... – Aż uderzyłem w kierownicę z wściekłością.
Dobra. Tylko spokojnie. Skoro korek dopiero się tworzy, to nie może być źle. Na pewno zaraz ruszy naprzód... O, już rusza!
Merc przetoczył się może półtora metra w przód i znów stanął razem z całą resztą maszyn.
Ze wszystkich stron otaczały mnie samochody. Stare, rzężące i kaszlące, przemieszane z nowiutkimi, ledwie mruczącymi wysokoprężnymi silnikami. Tęczowe i perłowe odcienie lakieru mieniły się w oczach, chromowane wstawki błyszczały w promieniach palącego słońca. Dudniły basy, migały rządkami diody podświetleń, dla pełnego szpanu niewyłączanych nawet za dnia.
Wszędzie były zaawansowane technologicznie maszyny i obcy ludzie. A ja nie lubiłem ani jednych, ani drugich.
Oparłem czoło o kierownicę, oddychając głęboko. Tylko spokojnie, Chudy, tylko spokojnie. Nic się nie dzieje. To tylko korek, a ty wcale nie jesteś w nim uwięziony...
– No jedźcieżeż, do ciężkiej kurwy nędzy! – wydarłem się na całe gardło.
Korek posuwał się wolno, nieregularnie, zupełnie nie zważając na rytm gasnących i zapalających się świateł dalej na skrzyżowaniu – a ja już czułem, że skrewiłem. Oczywiście, że tańczyłem pomiędzy pasami, wciskałem się na chama przed ruszających zbyt wolno kierowców, dzięki dudniącej muzyce nie musząc słuchać ich trąbienia. Ale i tak szło to za wolno.
Zerknąłem na zegarek: zostały mi trzy minuty opłaconego czasu. Nie zdążę do wyznaczonej granicy wyjazdu ze śródmieścia, nie ma wuja. Byleby tylko nigdzie po drodze nie było...
Muzyka nagle umilkła, zamiast niej rozległo się wycie milicyjnej syreny. Dron spłynął z nieba, zawisł mi nad maską, błyskając światłami i wyświetlił strzałkę: zjedź na bok.
– Kur-wa! – wrzasnąłem, uderzając z całej siły w kierownicę. – Zasrańcu jeden, mam jeszcze dwie minuty! Debilu elektroniczny, ćwoku z popalonymi obwodami, nie widzisz? Dwie minuty! Niecałe może, ale... Aaaa!
Pojazdy po prawej stronie kulturalnie rozjechały się na boki, robiąc mi korytarz do zjazdu w zatoczkę, gdzie już czekał grawilot patrolu. Ot, jacy nagle wszyscy uprzejmi, kiedy drapieżniki sobie wybiorą ofiarę. Tak to nie było komu zjechać, nikt nie przepuścił! No tak, jak teraz sobie chłopcy z drogówki wezmą ofiarę na warsztat, to będzie minimum kwadrans spokoju dla wszystkich innych.
Przecisnąłem się pomiędzy samochodami i zjechałem na bok, ku pancernej milicyjnej ładzie. Dron odeskortował mnie, po czym wrócił na stanowisko doczepionej do bagażnika stacji ładowania, żeby przygotować się do kolejnego połowu wśród ławicy płotek przepływających tą ogromną rzeką stali.
Gliniarz już stał, oparty o burtę wozu. Teraz odczekał tylko, aż zgaszę silnik, a potem ruszył nonszalanckim, rozkołysanym krokiem, wymachując sobie pomalowaną w czarno-białe pasy pałką.
Podszedł, nachylił się i zapukał w okno, jak na durnych filmach.
– Dzień dobry, obywatelu. – Uśmiechnął się kwaśno, kiedy opuściłem szybę. Na czole perliły mu się kropelki potu, opływające gniazda wszczepów w skroni. – Sierżant Gnilski, główny inspektorat bezpieczeństwa ruchu drogowego. Dokumenty, prawo jazdy, zezwolenie na wjazd do strefy śródmiejskiej... Dopuszczenie techniczne toto ma?
– To nie żadne „toto” – odparłem z godnością, podając mu plik plastikowych kart. – A wjazdówkę mam jeszcze ważną. Jakiś czas przynajmniej.
– No, dokładnie... piętnaście sekund. – Sczytał skanerem kod pojazdu.
– Więc za co zostałem niby zatrzymany, hę?
– Za nic, obywatelu... Khu-do-vec – przesylabizował nazwisko z ekranu. – Rutynowa kontrola kierowcy w ruchu śródmiejskim. A teraz, skoro... Ojej.
Tym ostatnim skomentował głośny, natarczywy brzęczyk swojego panelu. Obrócił i podsunął mi pod nos migający na czerwono ekran: „brak uprawnień wjazdu”.
– Gdybyście mnie nie zhaltowali, tobym zdążył wyjechać – spróbowałem po dobroci. – Towarzyszu sierżancie, bądźcie no człowiekiem. Dogadamy się jakoś, jak mundurowy z mundurowym?
– A co, wy też w służbie? – zainteresował się, a w jego oczach błysnęło coś na kształt sympatii.
– A jakże! Kapitan Aleksander Khudovec, odznaczony medalem za odwagę...
– Wojskowy, znaczy się? – Błysk zgasł.
– No co wy? Ministerstwo Spraw Wewnętrznych! Specjalny oddział szybkiego reagowania, czwarta kompania...
– Czyli specnaz, a nie milicja. No przykro mi, obywatelu kapitanie, ale nic nie poradzę. Macie nieważną wjazdówkę, będzie mandacik... wedle taryfikatora.
Puknął przycisk, pokazał ekran. Znów zrobiło mi się gorąco: suma zdecydowanie przewyższała nie to, że moje najśmielsze oczekiwania, ale nawet możliwości płatnicze.
Przez chwilę rozważałem ucieczkę. Tak dosłownie przez okamgnienie, ułamek sekundy... Ale miał przecież drona, to raz; wszystko nagrywało się pewnie na kamerkę z radiowozu, to dwa. No a trzy, przez plecy miał przerzucony pas nośny skróconego karabinka na wspomaganą amunicję.
Zdecydowałem się na mniej spektakularną opcję.
– Obywatelu sierżancie... – zaskamlałem, ale było za późno: pieprzony służbista przyłożył kciuk do czytnika, zatwierdzając nałożenie kary.
Zgodnie z oczekiwaniami urządzenie zabuczało: odmowa płatności.
– Uuu, obywatelu kapitanie. Nie dość, że jeździ się bez wejściówki, to jeszcze bez środków na koncie? – zacukał się milicjant. – Obawiam się, że w takim razie będę musiał wezwać holownik. Otwórzcie bagażnik do inspekcji.
– Człowieku, miej Boga w sercu. – Złożyłem ręce. – Ten samochód to moje życie, mój dom, moja matka i kochanka! Jeśli mi go odholujesz, to równie dobrze możesz od razu mnie zastrzelić!
Nie było to do końca prawdą. Natomiast jeśli zacznie grzebać w kufrze, to istniała duża szansa, że faktycznie mnie zastrzeli... A w każdym razie wezwie grupę interwencyjną, a wtedy się już nie wywinę.
W ogóle się nie wywinę, bo mnie aresztują i docelowo wsadzą. Albo i ześlą do kolonii karnej.
– Otwórzcie bagażnik – powtórzył służbista.
– Panie sierżancie, dogadajmy się jakoś. Przecież jak mundurowy z mundurowym, nie? Zamiast kredytować, to ja wolę opłacić gotówką na miejscu...
– Próbujecie przekupić funkcjonariusza? – zapytał.
Zawahałem się. To było jak obstawianie rzutu monetą.
– Tak? – zaryzykowałem.
– Przykro mi, ale nie mogę. Nawet teraz nas tamten skurwiel, o, nagrywa. – Sierżant nagle odezwał się zupełnie innym, prawie że ludzkim tonem, pokazując na przycupniętego na milicyjnym grawilocie drona. – Dziś wezmę, a jutro mnie z pracy wywalą.
– A jakby go na patrol wysłać? – zaproponowałem. – Niech monitoruje ruch na skrzyżowaniu. O, tam ktoś niebezpiecznie jedzie!
– Nie da się, dopóki nie zamknę tutaj interwencji. To co, proszę otworzyć bagażnik, obywatelu kierowco?
– Ale przecież... Człowieku, nie możesz mnie odholować!
– Muszę. No co ja poradzę? – Rozłożył ręce w geście bezradności. – Jeśli nie ma środków, to...
Puknął jeszcze raz w urządzenie, żeby pokazać mi, że płatność nie przechodzi.
Wysokie, przyjemne „bidiblip!” pieniędzy schodzących z konta odezwało się najbardziej zaskakującym dźwiękiem mojego życia, odkąd chcącemu zastrzelić mnie z przyłożenia typowi nie odpaliła spłonka w naboju.
Gliniarz popatrzył na ekran, pokiwał głową.
– ...? – zapytałem bezgłośnie.
– No cóż, wygląda na to, że mandat opłacono. I to nawet ze zniżką za płatność natychmiastową.
– ...?
– Dziękuję, towarzyszu kapitanie, życzę miłego dnia.
Oddał mi karty, zasalutował i pokazał pałką: jechać dalej.
Jak na autopilocie odpaliłem silnik, zamknąłem szybę i włączyłem się do ruchu. Korek oczywiście już się rozładowywał, samochody posuwały się jako tako naprzód... W głowie miałem pustkę, w lusterku wciąż widziałem radiowóz na migałkach i drona, startującego na kolejny połów.
Byle nie zrobić nic głupiego. Zniknąć w tłumie, rozpuścić się w masie pojazdów. Nie zwrócić na siebie uwagi, bo wtedy sprawdzą płatność i wyjdzie im nieuniknienie, że to był błąd systemu.
Bo to musiał być błąd systemu.
Wreszcie wytoczyłem się poza bramki graniczne śródmieścia, ruch minimalnie zelżał. Zjechałem ślimakiem, potem na rozjeździe na swój zjazd... Wreszcie włączyłem autopilota, który stąd powinien już sobie poradzić z nawigacją.
– Dom – rzuciłem krótko, ostrożnie puszczając kierownicę. Nadal nie ufałem tym nowoczesnym zabawkom... No ale takie czasy, co zrobisz.
Wyciągnąłem panel dostępu, wstukałem swoje hasło, pokazałem lewe oko, przycisnąłem mały palec lewej ręki i tak dalej. W końcu przegryzłem się przez milion reklam, uzyskując dostęp do panelu konta bankowego, gdzie powinno być mało, ze wskazaniem na nic, a było...
– O cie choroba! – Aż świsnąłem przez zęby.
Ilość pieniędzy, które powinny znajdować się na moim koncie, była nieledwie końcówką innej sumy. Większej. O wiele większej.
Lekko drżącym z emocji palcem przewinąłem historię rachunku, zatrzymałem się na ostatnim wpisie, dokonanym nieledwie pół godziny wcześniej. Dokładnie wtedy, kiedy gadałem z milicjantem... Szybkie przeliczenie: równo dwa procent od dwóch procent pieniędzy, na których odzyskanie umówiłem się z Daniłowem.
Szczegóły przelewu. Kontrahent widoczny, jakaś moskiewska filia banku, którego trzyliterowa nazwa nic mi nie mówiła. Tytułem... No tak.
Wypuściłem z sykiem powietrze, opadłem na oparcie fotela.
„Zaliczka na poczet”.
Zaliczka, nie zadatek. Różnica niby kosmetyczna, a taka kosmetyka potrafi niejednego puścić z torbami – bo zadatek jest bezzwrotny, a zaliczkę trzeba w razie niepowodzenia oddać.
Zasraniec Daniłow właśnie bardzo, ale to bardzo skutecznie mnie kupił, i teraz po prostu nie mogłem wycofać się z zaproponowanej mi roboty.
Przypadek? Zbieg okoliczności? Czy może celowe działanie? – zastanawiałem się. Czy mógł mieć dostęp do mojego konta, widzieć stan środków? Albo korzystać z monitoringu milicyjnego drona?
Raczej nie, bo mając takie możliwości, sam dawno już znalazłby swojego dłużnika.
Natomiast mógł obserwować moje konto i dostać powiadomienie o próbie wejścia na debet, którego oczywiście żaden bank nie przyznał mi od dobrych kilkunastu lat.
Tak czy inaczej, miał mnie w kieszeni – mamiąc marchewką pozostałych dziewięćdziesięciu ośmiu procent od dwóch procent, a jednocześnie w tle grożąc kijkiem konieczności zwrotu tego, czego nie miałem inaczej szansy zwrócić.
Mogłem albo wycofać się teraz, albo iść w to głębiej.
Wybór był prosty.
Szarpnąłem za kierownicę, kładąc merca w ostry trawers ku najbliższemu zjazdowi z trasy. Autopilot zabrzęczał ostrzegawczo, zapiszczały hamulce samochodu po mojej prawej, ktoś zatrąbił długo, przeciągle... Ale ja byłem już na ślimaku, kładąc się na drzwiach w wirażu.
Zajechałem pod stację benzynową w chmurze pyłu, zahamowałem gwałtownie pod dystrybutorem. Popatrzyłem na oznaczenia paliwa, na stojący nieco dalej automat. Z chrzęstem wrzuciłem wsteczny, wycofałem i przejechałem pod mieniący się neonowym blaskiem znaczek diesla klasy premium.
– Do pełna, pod korek! – rzuciłem mijając automatycznego serwisanta, który już zdejmował z uchwytu połączony z ramieniem pistolet nalewaka. – Umyj od razu szyby... I doładuj klimatyzację!
Odprowadzany pełnymi zawiści spojrzeniami innych klientów stacji, zmuszonych samodzielnie nalewać sobie paliwo z poobijanych dystrybutorów na ręcznie wsadzane karty kredytowe, żwawym krokiem wparowałem do sklepiku.
Przeszedłem się między półkami, próbując nie zwracać uwagi na wyjątkowo natrętne i doskonale trafiające w mój gust reklamy prezerwatyw i środków na potencję, wybrałem z półek kilka pakietów prawie-że-naturalnego jedzenia, złapałem do tego z chłodziarki butlę soku i pół litra czystej. Podszedłem do kasy, dźgnąłem palcem w obracające się na ruszcie parówki z syntobiałka i soi.
– Jedną mega o smaku mięsa, ze wszystkimi dodatkami.
Sprzedawczyni spojrzała na mnie z nieskrywanym podziwem, wyciągnęła z opakowania nienaturalnie białą bułkę i zaczęła upychać do niej udające warzywa kawałki tofu.
Tak, to żarcie nadal było gównem dla kogoś, kto tak jak ja pamiętał czasy sprzed Wielkiego Kryzysu. Było gównem nawet dla kogoś dwa razy ode mnie młodszego... Ale przynajmniej to gówno smakowało porządnie i można było się nim najeść.
Kosztowało, ma się rozumieć, adekwatnie, ale sczytałem tylko czipa z ręki i już było moje. Transakcja przeszła błyskawicznie, jak gdyby sama ilość pieniędzy na koncie naciskała na czytnik, wołając: wypuść nas, wypuść! Daj nam się pobawić, puść nas w świat!
Kolejne drobne skurwysyństwo systemu, który z założenia doił każdego, kto miał w cycku chociażby kropelkę mleka.
Dumnie odebrałem swoją parówę zawiniętą w ociekającą sosem bułkę, szeleszcząc reklamówką z logo RusOil, wsiadłem do samochodu, którego szyby aż lśniły czystością.
– No dobra, dziecino, zobaczmy, czym cię napompowali... – mruknąłem, wciskając guzik startu.
Silnik zawarczał i ryknął pełną mocą, po raz pierwszy od ćwierć wieku dostając paliwo, do jakiego został stworzony. Kontrolka ostrzegawcza wtrysków zamigotała i zgasła, co zdarzyło się po raz pierwszy za mojej pamięci. Rura wydechowa bluznęła siwo-czarno-fioletową chmurą niedopalonych resztek z katalizatora, skutecznie spowijając stojącego za mną w kolejce terenowego żyguli na złotych felgach.
Kierowca wyskoczył z kabiny, wywijając nad głową niklowaną gazrurką, ale ja już z piskiem opon wyrwałem naprzód, zostawiając go ze smrodem palonej gumy w nozdrzach i czarnym osadem kopcia na twarzy.
Merc wyskoczył na trasę, jakby pod maską siedział mu sam diabeł. Bez trudu wyprzedziłem po prawej niechcącą ustąpić mi pierwszeństwa ciężarówkę, wpasowałem się przed sportowy półkabriolet i zająłem należne mi miejsce na lewym pasie, jak drapieżnikowi szos przystało.
– Tak, dziecino, tak! Chudy wrócił do miasta! – zapiałem radośnie, wrzucając najwyższy bieg.
Rozkręciłem odtwarzacz na pełny regulator, basy wypełniły całą dostępną przestrzeń, rezonując ze schowanymi pod podłogą bagażnika czterema dwudziestolitrowymi pojemnikami pełnymi syntadrenaliny i pseudokortyzonu. Ech, jak za dawnych, dobrych lat...
Upajałem się jazdą przez chwilę, ale potem mózg zapukał w dekiel: halo, to nie pora na szczeniacki szpan. Mamy robotę do wykonania.
Wywołałem ekran nawigatora, wstukałem w wyblakły hologram wygrzebany z odmętów pamięci adres. No cóż, do domu dotrę chwilę później, może się Kusto nie zesra.
Zjechałem z obwodnicy i znów zagłębiłem się w plątaninę uliczek NeoSybirska, przecinających iście pajęczą siecią kwartały mieszkalnych wysokościowców, porozstawianych w każdym dostępnym miejscu tak ciasno, że nierzadko opierały się jeden o drugi krzywymi ścianami z wielkiej płyty. Tutaj nie było ani słońca, ani zieleni, ani szkła i stali, jak w śródmieściu.
Tu panowała wszechobecna, przytłaczająca szarość.
Szarzy ludzie snuli się po szarych, zakurzonych ulicach, ubrani w stroje, których kolory też były tylko odcieniami szarości.
Upał był aż namacalny, widać było, jak przechodnie ocierają z czoła pot, próbując zaczerpnąć głębiej tchu przez ukryte pod respiratorami szeroko rozwarte rybie usta... Pewnie znów wybiło chemikalia w jakiejś fabryce albo po prostu ogłosili kolejny alarm smogowy.
Mijane sklepy i zakłady usługowe mrugały tandetnymi, bijącymi w oczy neonami: Szaorma! Doner kebap! Zdejmowanie blokad z komunikatorów! Sprzęt, wyposażenie, technika! Najlepsza protetyka! Regulowanie wszczepów, przeglądy techniczne szybko, tanio, solidnie! Świeże owoce morza...
Przy tym ostatnim aż zahamowałem, żeby się przyjrzeć, ale szybko zrozumiałem: pewnie dostają głęboko mrożone białko z hodowli morskich na północy.
„Owoce morza”. No niby tak, ale, kurwa, nie do końca.
Chciałem skręcić wedle wskazań nawigacji, ale znów był jakiś remont, więc musiałem objechać kwartał dookoła, dopiero tam znalazłem nieludzko zatłoczony parking. Wcisnąłem się jakoś, z pewnym żalem zgasiłem silnik, który zamruczał miarowo i ucichł. Bez klekotania, bez rzężenia, po prostu się wyłączył!
Wysiadłem w dławiąco gęste, lepkie, drażniące gardło powietrze przedmieścia. Zasłaniając twarz rękawem, dobiegłem do klatki, wstukałem kod domofonu... Po chwili głośnik zachrypiał znajomym głosem:
– Czego?
– Kulas, to ja, Chudy, weź mnie wpuść – wyrzuciłem z siebie na bezdechu, żeby nie nabierać kolejnego haustu trującego powietrza. Amoniak jak nic, już czułem, jak mi śluzówka puchnie.
Odezwał się brzęczyk, zamek puścił. Szarpnąłem na siebie drzwi, wtoczyłem się do środka i wbiegłem po schodach, dopiero tam zacząłem gwałtownie łapać dech. O, niech mnie... Można było wziąć maskę, pewnie leżała gdzieś pod stertą barachła na tylnym siedzeniu, ale zwyczajnie nie pomyślałem o tym.
Wcisnąłem przycisk wezwania windy, ale ten nawet się nie zapalił. Spojrzałem w górę przez szyb klatki schodowej.
– No cóż, Chudy, trzeba dbać o formę – mruknąłem, podejmując wspinaczkę.
Równo sto sześćdziesiąt siedem – liczyłem! naprawdę wyszło sto sześćdziesiąt siedem, musieli budowlańcy jeden zgubić! – schodków później stanąłem, sapiąc niczym dożywający swoich dni klimatyzator, przed pancernymi drzwiami do mieszkania Kulasa.
Pokrywające klatkę schodową graffiti, malunki i wydrapane w tynku obraźliwe napisy upodobniały ostatnie trzy piętra do miniaturowej galerii sztuki współczesnej. Wchodziłem po schodach powoli, kontemplując po drodze kreatywność młodego pokolenia domorosłych artystów-wandali.
Motywy patriotyczne przemieszane z hasłami nienawiści rasowej, klasowej i nacjonalistycznej. Nieudolna podobizna Prezydenta, którego prawą połową twarzy był rozwarty w ryku, zębaty pysk niedźwiedzia.
– Chuj, nie niedźwiedź – warknąłem, jak przez mgłę przypominając sobie, jak powinien wyglądać ten konkretny zwierzak.
Pejzaże miasta, oszpecone typowymi napisami pod adresem mieszkańców tej i sąsiednich klatek. Wyznania miłości i niechęci, telefony do początkujących dziwek i dilerów. Gdzieś pod tą mozaiką był pewnie dzwonek, ale ja po prostu załomotałem w blachę pięścią.
Osadzone we framudze oko kamery poruszyło się, skierowało na mnie. Spojrzałem w bezduszny obiektyw.
– Wpuść mnie, Kulas, jestem sam. – Rozłożyłem ręce.
Szczęknęły zamki – jeden, drugi, trzeci i piąty, drzwi uchyliły się, jęcząc zawiasami. Wszedłem na wyznaczone miejsce w przedsionku i stanąłem nieruchomo: wiedziałem, że mój gospodarz ma pierdolca na punkcie bezpieczeństwa i teraz skanuje mnie pod kątem broni i materiałów niebezpiecznych.
Drzwi za mną zamknęły się, zabuczały rozgrzewające się systemy... A potem wszystko zgasło, szczęknęły blokady i ciemność przecięła smuga światła z uchylonych drzwi wejściowych.
– Cześć, Kulas – rzuciłem, otwierając szerzej drzwi i wchodząc do środka.
Kulas wytoczył się na swoim wózku, osadzonym w pojedynczej szynie wpuszczonej w podłogę mieszkania. Zatrzymał się w połowie korytarza, pokiwał głową.
– No proszę, kogo to przygnało. Toż to pan kapitan Khudovec we własnej osobie, który nagle przypomniał sobie o koledze z dawnych lat. Niech zgadnę: potrzebujesz czegoś?
– Też się cieszę, że cię widzę, Kulas. Przyszedłem ci oddać dług.
Spojrzał na mnie powątpiewająco, ale też z pewnym niechętnym uznaniem.
– O, a co to się stało? Nagły przypływ gotówki czy szykujesz się do wyprowadzki na tamten świat i załatwiasz swoje sprawy?
– Nie żartuj ani z jednego, ani drugiego. Tak jak mówię, przyszedłem się rozliczyć i zamówić kolejne rzeczy.
– Znów na kredyt?
– A mam ci zapłacić z góry?
Podziałało, bo Kulas skrzywił się niechętnie. Okręcił swój fotel i machnął ręką.
– Nie denerwuj mnie bardziej, niż to konieczne, Chudy. Chodź, pogadamy.
Wjechał do salonu, a w każdym razie do największego pokoju mieszkania. Było tam akurat tyle miejsca, żeby zmieścił się jego fotel inwalidzki i jedno krzesło pod drzwiami, na którym sadzał równie rzadkich, co wyrozumiałych wobec specyfiki miejsca i człowieka gości.
Resztę pomieszczenia zajmował świat Kulasa.
Monitory piętrzyły się jedne na drugich, wiązki kabli krzyżowały i przeplatały grubymi warkoczami, łącząc elementy i układy, których naturę oraz przeznaczenie był w stanie objąć rozumem wyłącznie sam Kulas. Zawieszony na miejscu żyrandola robotyczny chwytakopająk o sześciu kończynach chwilowo drzemał, ale domyślałem się, że to on wykonuje tutaj większość prac: sam gospodarz nie byłby w stanie nie tylko zawiesić, ale też podnieść żadnego z elementów wyposażenia.
Na każdym, dosłownie każdym wyświetlaczu coś się przesuwało, poruszało i pulsowało. Co najmniej osiem z nich zajmowały nasze, federacyjne kanały informacyjne; trzy podawały słaby, ale jeszcze czytelny sygnał stacji z Zachodu, dwa kolejne transmitowały kolejną ceremonię ku czci kolejnego prezydenta Chin i jakiś debilny serial, gdzie wszyscy mieli plastycznie powiększone oczy i zredukowane prawie do zera, miniaturowe nosy. Reszta monitorów pokazywała wykresy, rządki cyfr i nieustannie zmieniające się wiersze poleceń czy jak to się tam nazywa.
To nie był nawet już świat, a cały wszechświat. Nie ruszając się od lat ze swego mieszkania, Kulas wiedział o życiu na zewnątrz więcej niż ja, przez większość czasu kręcący się to tu, to tam na przysłowiowym „świeżym” powietrzu.
– Widziałeś to? – Pokazał palcem na jeden z ekranów. – Skośni znów robili podejście pod nasz Strumień.
– I co? – zapytałem kurtuazyjnie, nie mając pojęcia o tym, że ktokolwiek kiedykolwiek robił jakiekolwiek.
– I nic, wycięli ich na trzecim zabezpieczeniu. Mów, co potrzeba, ja mam tutaj zlecenie do dokończenia.
Założył na głowę kask z goglami wirtualnej rzeczywistości, wsunął dłonie w manipulatory i zaczął przebierać palcami w powietrzu, zapewne projektując architekturę jakiegoś ultranowoczesnego systemu do... czegoś.
Patrzyłem na ten beznogi, podłączony do żywienia jelitowego ogryzek człowieka przez dłuższą chwilę. Za każdym razem, gdy go widziałem, nie mogłem się nadziwić: jak to możliwe, żeby tak dobrze poruszać się w świecie, który zasadniczo nie istnieje?
– Mam nośnik do odczytania – odezwałem się w końcu.
Kulas nawet się nie poruszył, zbyt zajęty czytaniem czegoś, co widział tylko on.
– Mhm... Wsuń do gniazda.
Zrobił ledwie zauważalny ruch ręką. Pająk pod sufitem ożył, jedno z ramion wysunęło się ku mnie i otworzyło uniwersalny port.
– Kulas, nie. Nie taki nośnik.
Drugie ramię zjechało w dół, zaświeciło okiem trójwymiarowej kamerki.
– Pokaż.
Posłusznie uniosłem wyciągniętą z kieszeni kartę, obróciłem w tę i we w tę. Kulas poruszył się, zsunął gogle wizualizacyjne na czoło i spojrzał na mnie zaczerwienionymi oczami.
– Grzebałeś po wysypiskach, Chudy?
– Nie żartuj sobie, Kulas. Muszę to odczytać na bezpiecznym sprzęcie.
Wózek inwalidzki drgnął, przesunął się po szynie. Kulas wziął ode mnie kartę, zapalił diodową latarkę czołówkę i obejrzał dokładnie.
– Antyk – zawyrokował. – To już wychodziło z użycia, kiedy my dwaj... no, sam wiesz, co i gdzie robiliśmy.
– Wiem. Dasz radę?
– Czekaj, mam gdzieś mój stary moduł. Szeloba, szukaj!
Pająk rozłożył odnóża, zaczął przebierać nimi ponad zeskładowanym pod ścianami sprzętem. W końcu coś znalazł, cztery ramiona podniosły fragment wciąż wpiętej do przewróconego stojaka serwerowni, dwa sięgnęły i wyciągnęły wojskową stację komunikacyjną starego typu, nadal pomalowaną łuszczącą się farbą kamuflującą.
Kulas podjechał do stołu roboczego, na którym stanęła stacja, wziął do ręki grubą, pancerną wtyczkę przewodu łączącego. Odruchowo złapałem go za ramię, a on spojrzał na mnie z dezaprobatą.
– Spokojnie, Chudy. To jest stół offline, podłączony tylko do tego monitora. Sprawdź przewody, jak chcesz.
– Dobra, nie trzeba. Dawaj.
Podpiął gniazdo, odpalił monitor i wsunął przedpotopową kartę w gniazdo. Stacja ożywiła się, zamigotała diodami, po chwili na ekranie wyświetliła się lista plików. Kulas otworzył pierwszy, drugi, trzeci...
– Dużo tego – zawyrokował od razu, patrząc na skomplikowane diagramy powiązań między firmami, linie chronologii płatności i potwierdzenia przelewów. – Czego szukamy? Albo kogo?
– Valenta – rzuciłem nazwiskiem, które podał mi w trakcie rozmowy Daniłow. – Marco Valenta.
– Europejczyk?
– E tam, nasz, tutejszy. Na własnej piersi wyhodowany.
– No, jest tutaj... Chcesz poklikać?
– Daj.
Przysunąłem sobie krzesło, niepewnie ująłem równie archaiczny co stacja uniwersalny wskaźnik i zacząłem przewijać obrazki. Kulas znów założył swoje gogle i wrócił do projektowania, pająk zwinął się pod sufitem.
Przeglądałem ekran po ekranie i szczerze mówiąc, coraz mniej mi się to podobało. Łańcuszki firm, karuzele płatności. Kilka razy przemknęło logo korporacji K-Mer, dzięki której ja, Kulas oraz pozostałe siedem milionów mieszkańców NeoSybirska i całej prowincji miało prąd oraz ciepłą wodę zimą i latem. Gdzieś po drodze mignęło nazwisko Daniłowa i kilku innych ludzi, których wspomniał w trakcie briefingu.
– Kulas, będziesz mógł mi to przegrać na zamknięty nośnik w urządzeniu wyświetlającym? – zapytałem, skrolując kolejny wykres pełen zawrotnych sum.
– Bez problemu.
– I najlepiej zaznaczyć tego całego Valentę, gdziekolwiek pojawia się on albo jego firmy. Możesz go wyszukać w Strumieniu?
– Się robi, Chudy. Łap.
Na jednym z monitorów zaświeciło się okno wyszukiwarki, która zaczęła po kolei pokazywać wpisy: Marco Valenta, król sybirskiego węgla; fortuna króla wierzytelności; od zera do milionera; pałac z czarnego złota; Valenta wprowadza kolejną spółkę na moskiewską giełdę... I tak dalej w podobnym stylu.
Aż ciężko było mi uwierzyć, że taki człowiek po prostu, ordynarnie, prymitywnie i ryzykownie wziął od kogoś pieniądze i nie oddał ich w terminie. Natomiast dokładnie tak mi to opisał Daniłow.
– Coś mi tu śmierdzi – mruknąłem sam do siebie. – Przecież ten typ jest widoczny jak dziwka na scenie. Nawet nie próbuje się ukrywać, piszą o nim wszędzie... I co, ja mam go niby znaleźć? Przecież on się świeci jak psu jajca!
– Chudy...
– No co, nie powiesz, że jest inaczej? Patrz! Zdjęcia jego domu, tutaj jakieś sieci społecznościowe, tutaj fotka w sekretariacie gubernatora... Kulas, ten typ to jakaś lepsza persona, skoro ma taką prasę!
– Chudy...
– Albo się ukrył, nie? Nie oddał kasy i się schował! Kulas, wyciągnij mi wszystko, co na niego masz! Każda kartoteka, każdy plik, nawet mandaty policyjne...
– Chudy!
– Co? – Oderwałem się od ekranu, spojrzałem na Kulasa, który znów ściągnął swoje gogle i patrzył na mnie wymownie.
– Spóźniłeś się, Chudy.
Potrząsnąłem głową z niezrozumieniem. Kulas wymownym gestem pokazał na monitor... A ja zdrętwiałem.
Jeden ekran. Drugi. Trzeci. Piąty, dziesiąty. Wszystkie stacje, wszystkie serwisy po kolei przełączały się w trybie pilnym na ujęcia z tego samego miejsca, nierzadko z tych samych kamer. Transmisja szła tu i tam z minimalnym opóźnieniem, operatorzy pokazywali inne ujęcia, robili swoje zbliżenia, ale wszystko to był przekaz tych samych wydarzeń, tych samych ludzi!
Kulas machnął ręką, jeden z ekranów zamarł na stopklatce.
Rozbłyski błękitnych lamp milicyjnych grawilotów zastygły, opancerzona grupa interwencyjna z bronią długą i w pełnych serwopancerzach wyprowadzała kogoś przez drzwi z odstrzelonymi zawiasami. Czarna szyba maski balistycznej obróciła się ku kamerzyście i tak została, dłoń w pancernej rękawicy już, już sięgała, żeby zasłonić obiektyw.
Widoczna spoza rozpostartych palców twarz skutego kajdankami, ubranego w wytarmoszony garnitur cywila patrzyła z monitora prosto na mnie, spoglądając z takim samym, lekko rozbawionym zdziwieniem jak na przekazanych mi przez Daniłowa fotografiach.
Pod stopklatką przeskakiwał pasek informacyjny, na którym bielały wyróżnione czerwoną obwódką wielkie litery:
MARCO VALENTA ARESZTOWANY PRZEZ SŁUŻBY FEDERALNE